1795.txt

(1617 KB) Pobierz
James Jones




ST�D DO WIECZNO�CI


(1795	Prze�o�y� z angielskiego BRONIS�AW ZIELI�SKI)




				








OD AUTORA

Ksi��ka niniejsza jest dzie�em powie�ciowym. Postacie s� zmy�lone, a wszelkie podobie�stwo do os�b istniej�cych naprawd� jest przypadkowe. Jednak�e pewne sceny w Obozie Karnym zdarzy�y si� rzeczywi�cie. Nie rozgrywa�y si� w obozie bazy Schofield, ale w jednym z garnizon�w w Stanach Zjednoczonych, gdzie autor s�u�y�, i s� scenami prawdziwymi, z kt�rymi autor zapozna� si� bezpo�rednio i z w�asnego do�wiadczenia.


Robinson, Illinois 
27 lutego 1950









Armii Stan�w Zjednoczonych 
po�wi�cam









Jak wy, chleb suchy jad�em z sol�. 
Wod� i wino pi�em z wami. 
�mier�, gdy was bra�a, przy mnie sta�a, 
Dni wasze by�y mymi dniami.
(Rudyard Kipling)


Panowie wojacy, hulamy. 
Przekl�ci st�d do wieczno�ci, 
Zlituj si�, Bo�e, nad nami! 
Hej, ho, hej!
(Rudyard Kipling)






Ksi�ga pierwsza


PRZENIESIENIE
ROZDZIA� PIERWSZY

Kiedy sko�czy� si� pakowa�, wyszed� na galeryjk� trzeciego pi�tra koszar otrzepuj�c d�onie z kurzu; by� bardzo schludnym i zwodniczo szczup�ym m�odym cz�owiekiem ubranym w letni mundur koloru khaki, jeszcze �wie�y o tej wczesnej porannej godzinie.
Opar� si� �okciami o por�cz galeryjki i sta� patrz�c w d� poprzez zas�on� siatkow� na dobrze znany dziedziniec koszar z kondygnacjami galeryjek ciemniej�cymi na fasadach trzypi�trowych betonowych budynk�w. Odczuwa� jaki� na wp� naiwny sentyment do tego miejsca, kt�re w�a�nie opuszcza�.
W dole czworok�t dziedzi�ca dysza� bezbronny pod ciosami lutowego hawajskiego s�o�ca jak wyczerpany zapa�nik. Poprzez opar gor�ca i rzadk� porann� mgie�k� rozpra�onego czerwonego py�u dolatywa�a przyt�umiona orkiestra d�wi�k�w: terkot stalowych k� w�zk�w podskakuj�cych na klinkierze, trzaskanie nasmarowanych sk�rzanych rzemieni, rytmiczne szuranie spieczonych podeszew, chrapliwe wykrzykniki zirytowanych podoficer�w.
"Gdzie� w jakim� momencie - my�la� - te rzeczy sta�y si� twoim dziedzictwem. Jeste� pomno�ony przez ka�dy odg�os, kt�ry tu s�yszysz. i nie mo�esz si� ich wyprze� nie wypieraj�c si� wraz z nimi celu twojego w�asnego istnienia. A jednak w tej chwili - powiedzia� sobie - wypierasz si� ich rezygnuj�c z tego miejsca, kt�re ci da�y."
Na ziemnym kwadracie po�rodku dziedzi�ca kompania karabin�w maszynowych apatycznie �wiczy�a �adowanie.
Za nim, w wysoko sklepionej sali sypialnej, wisia�a st�umiona zas�ona odg�os�w wydawanych przez m�czyzn, kt�rzy si� budz� i zaczynaj� porusza� wypr�bowuj�c ostro�nie grunt tego �wiata, kt�ry porzucili zesz�ego wieczora. Ws�uchiwa� si� w to, jednocze�nie s�ysz�c za sob� zbli�aj�ce si� kroki, i my�la�, jak dobrze by�o wysypia� si� co rano do p�na b�d�c cz�onkiem tego oddzia�u tr�baczy i budzi� si� przy odg�osach ju� �wicz�cych kompanii liniowych.
- Nie zapakowa�e� moich but�w wyj�ciowych? - zapyta� zbli�aj�cych si� krok�w. - Mia�em ci o tym powiedzie�. Harataj� si� tak �atwo.
- Le�� na ��ku, obie pary - odpowiedzia� g�os za nim. - Z tymi czystymi mundurami z twojej szafki, kt�rych nie chcia�e� wymi�tosi�. Zapakowa�em te� do dodatkowego worka twoje przybory, zapasowe wieszaki i buty polowe.
- No, to chyba ju� wszystko - powiedzia� m�ody cz�owiek. Potem wyprostowa� si� z westchnieniem, nie wzruszenia, ale takim, kt�re jest odpr�eniem po napi�ciu. - Chod�my co� zje�� - powiedzia�. - Mam jeszcze godzin� czasu do zameldowania si� w kompanii G.
- Dalej uwa�am, �e robisz straszne g�upstwo - powiedzia� stoj�cy za nim cz�owiek.
- Aha, wiem; ju� mi m�wi�e�. Co dzie� od dw�ch tygodni. Ty tego po prostu nie rozumiesz, Red.
- Mo�e nie - odpar� tamten. - Nie jestem geniusz z natury. Ale rozumiem co innego: �e jestem dobrym tr�baczem, i wiem o tym. Chocia� nie umywam si� do ciebie. Ty jeste� najlepszy tr�bacz w naszym pu�ku, nie masz sobie r�wnego. Pewnie najlepszy w Schofield.
M�ody cz�owiek przytakn�� w zamy�leniu:
- To prawda.
- No wi�c. To dlaczego chcesz si� st�d urwa� i przenie��?
- Ja tego nie chc�, Red.
- Ale si� przenosisz.
- Wcale nie. Ju� zapomnia�e�. To mnie przenosz�. A to jest r�nica.
- S�uchaj no - zacz�� Red zajadle.
- To ty s�uchaj, Red. Chod�my do Choya i zjedzmy �niadanie. Zanim ta banda si� tam zwali i po�knie wszystko, co jest na sk�adzie - skin�� g�ow� w stron� budz�cej si� sali.
- Post�pujesz jak dzieciak - powiedzia� Red. - Nie przenosz� ci� bardziej ni� mnie. Gdyby� nie by� polaz� i rozwar� pyska na Houstona, nie by�oby tego wszystkiego.
- S�usznie.
- To prawda, �e Houston zrobi� tego swojego dziubasa pierwszym tr�baczem nad tob�. No to co? Zwyk�a formalno��. Ty dalej masz sw�j stopie�. Ten ma�y pedryl tyle ma z tego, �e mo�e tr�bi� na pogrzebach albo gra� capstrzyk na zbi�rce kr�tkoterminowych.
- Tylko tyle.
- Wcale nie jest tak, �eby Houston ci� wyla� i da� temu p�takowi tw�j stopie�. Wtedy bym ci si� nie dziwi�. Ale dalej masz sw�j stopie�.
- Nie, nie mam. Odk�d Houston poprosi� starego, �eby mnie przenie�li.
- Gdyby� by� poszed� do starego, tak jak ci m�wi�em, i powiedzia� s��wko, dosta�by� go z powrotem. Czy pan szef tr�baczy Houston by chcia�, czy nie.
- Owszem. A dziubas Houstona dalej by�by pierwszym tr�baczem. Poza tym papiery ju� posz�y. Podpisali, piecz�� przystawili i dor�czyli.
- A, cholera - powiedzia� z niesmakiem Red. - Podpisane papiery mo�esz sobie wsadzi�, wiesz gdzie; tyle one znacz�. Ty masz przewag�, Prewitt, a przynajmniej m�g�by� mie�.
- Chcesz co� zje�� ze mn� czy nie? - zapyta� m�ody cz�owiek.
- Jestem sp�ukany - odrzek� Red.
- A czy ci� prosi�em, �eby� p�aci�? Ja stawiam. To mnie przenosz�.
- Lepiej oszcz�dzaj fors�. Mog� nam da� je�� z kuchni.
- Dzi� nie mam ochoty �re� tego �wi�stwa.
- Mieli dzisiaj jajecznic� - sprostowa� Red. - Jeszcze mo�emy dosta� ciep��. Forsa b�dzie ci potrzebna na nowym miejscu.
- W porz�dku, rany boskie - powiedzia� ze znu�eniem m�ody cz�owiek. - Wi�c dlatego, �e mi si� tak podoba. �e chc� t� fors� wyda�. Bo odchodz� i mam ochot� j� wyda�. A teraz p�jdziesz czy nie?
- P�jd� - powiedzia� Red z niesmakiem.
Zeszli po schodach na chodnik przed kompani� A, gdzie kwaterowa� oddzia� tr�baczy, potem przez uliczk� i wzd�u� budynku dow�dztwa do bramy wypadowej. Kiedy zeszli z galeryjki, uderzy� ich i przygni�t� �ar s�o�ca, a potem ust�pi� r�wnie nagle, gdy weszli w tunel wiod�cy przez budynek dow�dztwa, zwany teraz bram� wypadow� ku czci dawnych fort�w. By� okazale pomalowany w barwy pu�kowe i znajdowa�y si� w nim najwi�ksze trofea sportowe pu�ku w politurowanej gablocie.
- �le si� sta�o - powiedzia� Red nie�mia�o. - Robisz sobie opini� bolszewika. Nara�asz si� na rozmaite przykro�ci, Prew.
Prew nie odpowiedzia�.
Restauracja by�a pusta. Obaj Chi�czycy, M�ody Choy i jego ojciec, Stary Choy, trajkotali za kontuarem. Siwa broda i czarna mycka znikn�y od razu w kuchni i M�ody Choy, m�ody Sam Choy, podbieg� przyj�� zam�wienie.
- Dzie� dobli - powiedzia�. - Ja slysal, ze pan si� psenosi napseciwko, pewnie nied�ugo, tak sobie my�l�, h�?
- Owszem - odrzek� Prew. - Dzisiaj.
- Dzisiaj! - wyszczerzy� z�by Chi�czyk. - Pan nie zakuje? Dzisiaj psenosi?
- W�a�nie - powiedzia� Prew niech�tnie. - Dzisiaj.
M�ody Choy, szczerz�c z�by, potrz�sn�� smutnie g�ow�. Spojrza� na Reda.
- Zwaliowany zolniez. B�dzie plostym selegowcem zamiast tl�bacem.
- S�uchaj - powiedzia� Prew. - Mo�e by� nam przyni�s� co� zje��, do cholery.
- Dobze - wyszczerzy� z�by M�ody Choy. - Zalaz psyniose. Pobieg� za kontuar do wahad�owych drzwi kuchni, a Prew popatrzy� za nim.
- Cholerny ��tek - powiedzia�.
- M�ody Choy jest fajny ch�op - odrzek� Red.
- Aha. Stary te�.
- Chce tylko okaza� �yczliwo��.
- W�a�nie. Tak jak ka�dy.
Red wzruszy! bezradnie ramionami; siedzieli milcz�co w p�mrocznym wzgl�dnym ch�odzie ws�uchuj�c si� w leniwe brz�czenie elektrycznego wentylatora umieszczonego wysoko na �cianie, dop�ki M�ody Choy nie poda� jajek na szynce i kawy. Poprzez siatkowe drzwi nik�y powiew przynosi� zza bramy koszar senne, regularne szcz�kanie monotonnie odci�ganych zamk�w karabinowych. Kompania piechoty �wiczy�a �adowanie; by�o to ponurym proroctwem m�c�cym rado�� Prewa z leniuchowania, kiedy dooko�a wrza�a poranna praca.
- Pan jest ch�opiec numel jeden - powiedzia� M�ody Choy wr�ciwszy i wyszczerzy� z�by potrz�saj�c ze smutkiem g�ow�. - Pan jest matelial na s�u�b� nadtelminow�.
Prew roze�mia� si�.
- Masz racj�, Sam. Zaci�gn��em si� na trzydzie�ci lat. Red kraja� jajko.
- A co powie twoja wahine*, kiedy si� dowie, �e ci obni�yli stopie� przy przeniesieniu?
Prew pokiwa� g�ow� i zacz�� je��.
- Wszystko ci si� �le uk�ada - powiedzia� Red rozs�dnie. - Nawet twoja wahine.
- Chcia�bym, �eby mi si� u�o�y�a tu, przy mnie, w tej chwili - wyszczerzy� z�by Prew.
Red nie mia� ochoty do �miechu.
- Kociaki szeregowc�w nie rodz� si� na kamieniu - powiedzia�. - Kurwy, to dobre na pierwszy rok i dla smarkaczy. Ale dobr� met� trudno sobie znale��. Za trudno, �eby ryzykowa� jej strat�. Nie dasz rady je�dzi� co wiecz�r do Haleiwy, kiedy b�dziesz odb�bnia� zwyk�� s�u�b� w kompanii strzelc�w.
Prew popatrzy� na kr�g�� ko�� szynki, po czym wzi�� j� do r�ki i wyssa� szpik.
- Chyba b�dzie musia�a sama zdecydowa�, Red. Tak jak ka�dy musi w ko�cu. Wiesz, �e si� na to zbiera�o od bardzo dawna. To nie tylko dlatego, �e Houston zrobi� swojego dziubdziusia pierwszym tr�baczem nade mn�.
Red przyjrza� mu si� uwa�nie; upodobanie szefa tr�baczy, Houstona, do m�odych ch�opc�w by�o powszechnie znane i Red zastanowi� si�, czy Houston aby nie dobiera� si� do Prewa. Ale to nie mog�o by� to; Prew chybaby go zabi�, nie patrz�c, czy Houston jest najstarszym podoficerem, czy nie.
- To dobre - powiedzia� gorzko. - Sama zadecyduje. A gdzie ona ma rozum? W g�owie czy mi�dzy nogami?
- Zamknij si�. Odk�d to masz prawo wtr�ca� si� do mojego prywatnego �ycia? A dla twojej informacji rozum ma mi�dzy nogami i to mi odpowiada, kapujesz? - "Ty �garzu" - pomy�la�.
- Okej - powiedzia� Red. - Nie w�ciekaj si�. Co mnie ob...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin