15337.txt

(844 KB) Pobierz
SUSAN HOWATCH
NAJWYŻSZE TROFEA
Przełożyła Ewa Mikina
Wydawnictwo Da Capo, Warszawa 1995
Skan i korekta Roman Walisiak
Tytuł oryginału ULTIMATE PRIZES
Copyright © Leaftree Ltd. 1989
Redaktor Andrzej Gordziejewski
Ilustracja na okładce Robert Pawlicki
Skład, łamanie i opracowanie graficzne Grafik: Mariusz Gładysz
For the Polish translation Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo
For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Da Capo
Wydanie I
 ISBN 83-86611-50-2
Printed in Germany by ELSNERDRUCk-BERLIN

***

Część pierwsza.
¦ • ¦
KRYZYS.
"W klęsce odnajdujemy integrację... zbyt często osobowość ulega destrukcji, gdy załamujemy się (fizycznie lub psychicznie) pod presją konfliktów lub gdy rezygnujemy z pragnienia osiągnięcia syntezy".
Charles E. Raven,
Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950, Duch Stwórcy.


Rozdział pierwszy.

"Wielu z nas musi staczać ciężką walkę z własnymi namiętnościami".
Charles E. Raven,
Królewski profesor teologii, Cambridge, 1932-1950.
 Duch Stwórcy.

1.
Straszne, ale następnego ranka po tym, jak nieomal dopuściłem się zdrady, nie odczuwałem zaskoczenia. Byłem bezgranicznie przerażony, targały mną wyrzuty, wstyd obezwładniał, ale szlachetnego zdumienia nie mogłem się w sobie doszukać. Od pewnego czasu moje życie przypominało motek wełny porwany przez kota i teraz czułem się jak gmatwanina włóczki nie do rozplątania.
Wszyscy dobrze wiemy, że zdrada jest czymś, co zwykło się przytrafiać, szczególnie wiosną i szczególnie ludziom w kwiecie wieku, rzecz jednak w tym, że tego rodzaju postępki dla mnie oznaczałyby koniec kariery zawodowej; jeśli duchowny dopuszcza się zdrady, jest to równoznaczne z okaleczeniem duchowym, które czyni go niezdolnym do dalszego pełnienia posługi. Nawet tamtej wiosny 1945 roku, gdy całe społeczeństwo Anglii postanowiło najwyraźniej uczcić koniec wojny świętem korybantycznych orgii, po duchowieństwie oczekiwano, że myśli nadal będzie zwracało ku Bogu, oczy zaś wyłącznie ku swoim żonom. Wiadomo bowiem, że najlepsi duchowni zażywają niczym nie zmąconego szczęścia rodzinnego, a ich życie wolne jest od pokus cudzołóstwa.
Byłem jednym z najlepszych duchownych, miałem czterdzieści trzy lata i osiągnąłem stanowisko, które zazwyczaj osiąga się dobiegając sześćdziesiątki. - Kto to jest archidiakon? - pytali moi Niemcy w obozie na nizinie Starbury, a kiedy zacząłem wyjaśniać, jak to diecezja Starbridge dzieli się na dwie archidiakonie, zatwardziały hitlerowiec, jeniec kategorii C, zawołał z przejęciem: - Ach, jest pan zatem gauleiterem biskupa! - Nie byłem raczej nikim podobnym, ale założenie, że należy widzieć we mnie człowieka cieszącego się władzą i autorytetem, nie rozmijało się z prawdą. Jak powiedziałby wuj Willoughby: Pnąc Się w Górę, Daleko Zaszedłem w swojej elitarnej profesji i jakiekolwiek potknięcie moralne było teraz nie do pomyślenia.
Ale ja myślałem. A kto myśli, "że stoi, niech baczy, aby nie upadł" - powiada święty Paweł w liście do Koryntian, i rzeczywiście następnego ranka po tym, jak nieomal dopuściłem się zdrady, słowa te nabrały niebezpiecznej dosłowności.
* Wszystkie cytaty biblijne wg Biblii Tysiąclecia (przypis redakcji).
Wiedziałem, co mam robić. Żałować (co czyniłem każdym włóknem swojego jestestwa), modlić się o przebaczenie (które powinienem otrzymać, okazując szczerą skruchę) i sprawować nienagannie urząd archidiakona, jak dotąd. Kiedy padłem na kolana, okazało się jednak, że recepta zawodzi. Mój żal za grzechy, choć szczery, źle był skierowany, a przez to nieskuteczny. Nie rozumiałem, dlaczego popadłem w taki zamęt, a bez zrozumienia jakże mogłem obiecywać, że moje gorszące zachowanie nigdy więcej się nie powtórzy?
Klęczałem tak nie po to, by paplać Bogu, niczym jakiś mistyk o zmąconym umyśle; nie, usiłowałem skupić się na duchowej potędze Chrystusa i znaleźć oświecenie. Wreszcie dość się utwierdziłem w sobie, by stanąć oko w oko z nieprzyjemną prawdą.
Główną przyczyną duchowego chaosu, w jaki popadłem, było spotkanie z panną Dianą Dorotheą Tallent w maju 1942 roku.
Przejęty dreszczem wracałem myślą do tego pierwszego czarownego spotkania z Dido.
II.
Zdarzyło się to w czasie feralnego obiadu, który wydawał w swoim pałacu w Starbridge biskup, doktor Ernest Ottershaw. Skutkiem wojny z przepychu, jaki implikuje podobna informacja, pozostały jedynie wspomnienia. Do przeszłości należały wytworne przyjęcia doktora Alexa Jardinea, który odszedł z episkopalnego urzędu w 1937 roku. Jego następca, doktor Ottershaw, mógł nam już tylko zaofiarować gościnę, którą wojenne braki i niedostatek służby systematycznie odzierały z poloru.
Obydwa boczne skrzydła pałacu zostały zamknięte. Rodzina Ottershawa mieszkała w głównym korpusie, obsługiwana jedynie przez historyczny zabytek, lokaja Shiptona, i dwie starzejące się pokojówki, które trzymano raczej z miłosierdzia niż dla praktycznych powodów. Chodziły pogłoski, że pani Ottershaw nauczyła się gotować jajko na miękko, żeby mieć co podać mężowi na niedzielną kolację, gdy służba korzystając z dnia odpoczynku rozprostowywała artretyczne kości. Zadeklarowała nawet chęć dalszego pogłębiania umiejętności kulinarnych, ale Shipton sprzeciwił się zdecydowanie podobnym ambicjom. Ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie po tym, jak biskup, pozbawiony zmobilizowanego do wojska szofera, usiłował przyswoić sobie sztukę prowadzenia samochodu. Wszyscy jeszcze dochodziliśmy do siebie po tej biskupiej fanaberii, która obaliła jeden z pachołków przy bramie pałacu, Shipton zaś - superkonserwatysta - wychodził z założenia, że biskupi i damy nie powinni nawet myśleć o zatrudnieniach tak bardzo nie licujących z ich pozycją w świecie.
Bóg jeden wie kto wystarał się o jedzenie na obiad, podczas którego poznałem Dido, ale odpowiadało ono w pełni ostatniemu postanowieniu rządu; zakazywano w nim podawania w restauracjach posiłków kosztujących więcej niż pięć szylingów i złożonych z więcej niż trzech dań. Racjonowanie żywności stawało się coraz bardziej dotkliwe. W brunatnym gulaszu, duszonym w biskupiej kuchni, od czasu do czasu dało się wypatrzyć kawałek mięsa pływający wśród ziemniaków i marchwi. Pudding z wekowanych śliwek polany był sosem, który pani Ottershaw zareklamowała jako custard; podobno było w nim nawet prawdziwe jajko. Słysząc to wyznanie zacząłem zastanawiać się, czy biskup dobrowolnie zrezygnował z ostatniej niedzielnej kolacji. Na szczęście obiad został uratowany za sprawą klaretu przyniesionego przez jednego z gości, księcia Starmouth, człowieka cieszącego się opinią dobroczyńcy duchowieństwa. Lord i lady Starmouth byli najbardziej arystokratycznymi spośród gości, ale nie honorowymi. Obiad wydawano na cześć poprzednika doktora Ottershawa, mojego mentora, Alexa Jardinea, który po przejściu na wcześniejszą emeryturę w 1937 roku, zamieszkał pod Oxfordem. Do Starbridge przyjechał, żeby przejrzeć księgi episkopalne; pisał autobiografię. Popijał z lubością klaret, serdecznie przy tym traktując doktora Ottershawa. Te dwa fakty sprawiły, że zacząłem podejrzewać, iż książę Starmouth postawił na stół legendarne Saint Estephe nie z chrześcijańskiego miłosierdzia, lecz by ratować przyjęcie od kompletnej klapy.
Byli jeszcze dziekan z żoną, rówieśnicy Ottershawów, ale ani w calu równie mili jak gospodarze, generał Calthrop-Ponsoby, ich sąsiad z Zaułka Katedralnego, rozprawiający do znudzenia o wojnie burskiej, niezamężna córka Ottershawów, Charlotta, obecnie Strzyżyk w bazie morskiej w Starmouth i jej nowa przyjaciółka, niegdyś debiutantka roku, ulubienica redaktorów działów towarzyskich, panna Dido Tallent.
* Określeniem wren (strzyżyk) nazywano członkinie Women Royal Naval Service, służb pomocniczych Królewskiej Marynarki Wojennej (przypis redakcji).
 Wśród tylu reliktów dziewiętnastego wieku zdawała się uosobieniem życia; natychmiast przyszedł mi na myśl brylant błyskający pomiędzy perłami.
Podobnie jak Charlotta, panna Tallent służyła w marynarce wojennej. Kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem, jak bardzo pasuje do niej określenie Strzyżyk. Szczupła, z błyszczącymi oczami, żywa, bystra, wesoła, ciemne włosy ułożone w nieskazitelną fryzurę, mundur opinający nieprawdopodobnie wąską talię, czerwona szminka podkreślająca biel zębów, płaski brzuch. To ostatnie stanowiło w moich oczach szczególną zaletę. Nie należę do mężczyzn, którzy mają obsesję na punkcie symbolów macierzyństwa. Lubię nogi. Nie mogłem naturalnie widzieć nóg panny Tallent w całej okazałości, ale jeden rzut oka na kostki pozwolił mi wyobrazić sobie mocne, białe uda. Żeby powiedzieć prawdę, pochłonięty całkowicie tą nieodpartą wizją, nie usłyszałem, co powiedziała Charlotta Ottershaw w czasie prezentacji, i musiałem poprosić o powtórzenie nazwiska.
- Nie słyszał pan o mnie? - zawołała zdumiona panna Tallent. -Musi pan prowadzić strasznie samotnicze życie!
- Archidiakoni nie prowadzą samotniczego życia! - odparła Charlotta. - Ten tutaj nieustannie grasuje po północnych i zachodnich terenach diecezji, dybiąc na różne występki kleru.
- Co dzieje się na południu i wschodzie?
- Niewiele. Drugi archidiakon woli grać w krykieta.
- To źle? Uwielbiam wszystkie zabawy kulkami - powiedziała panna Tallent cudownie niewinnym głosem i zuchwale spojrzała mi prosto w oczy.
Odchrząknąłem, zastanawiając się, czy to zamierzona dwuznaczność, i głowiąc się, dlaczego raptem nie mogę skupić się na niczym innym poza seksem. Kim właściwie było to fantastyczne stworzenie? Słyszałem o niej, moja wiedza była jednak bardzo ograniczona; nie czytywałem kronik towarzyskich, chyba że kościelny przypadkiem zostawił w ławce "Daily Express". Jak każdy dobry duchowny ograniczałem lekturę gazet do "Timesa". Z "Daily Express" kościelnego i magazynów ilustrowanych, które nerwowy niepokój kazał mi podczytywać w poczekalni u dentysty, wiedziałem jednak, że panna Tallent obraca się w najlepszym to...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin