Artur Conan Doyle - Pies Baskervillów.rtf

(444 KB) Pobierz
Sherlock Holmes

Artur Conan Doyle

 

 

 

Przygody Sherlocka Holmesa

Pies Baskervillów

 

 

 

 

 

Sherlock Holmes

Sherlock Holmes wstawał zazwyczaj późno, chyba, że — co zdarzało się dość często — spędzał bezsennie całą noc. Tego dnia rano siedział przy stole w jadalni. Ja stałem przy kominku, oglądając laskę, zostawioną poprzedniego wieczora przez naszego gościa. Był to ładny, mocny kij z dużą gałką i przymocowaną u jej spodu złotą, szeroką prawie na cal, obrączką z napisem: „Jakubowi Mortimerowi, M.R.C.S., od przyjaciół z C.C.H." oraz datą „1884”. Laska, pełna godności, poważna, budząca zaufanie, była z rodzaju tych, jakie nosili lekarze domowi starej daty.

— I cóż, Watsonie — odezwał się do mnie Holmes — jakie wnioski wyciągasz po obejrzeniu tego kija?

Holmes siedział obrócony do mnie plecami, a ja ani słowem, ani gestem nie zdradziłem się, czym byłem zajęty.

— Skąd wiesz, co robię? Jestem gotów uwierzyć, że masz oczy z tyłu głowy.

— Nie, ale mam przed sobą wypolerowany jak zwierciadło srebrny imbryk — odparł. — Chciałbym wiedzieć, co możesz powiedzieć o naszym gościu oglądając tylko jego laskę? Skoro nie zastał nas wczoraj, a nie mamy pojęcia, jaki mógł być cel jego wizyty, ta przypadkowa pamiątka nabiera znaczenia. Niech się dowiem, co myślisz o jej właścicielu.

— Sądzę — odpowiedziałem, stosując, najlepiej jak tylko umiałem metodę swego przyjaciela — że doktor Mortimer jest starym, bardzo wziętym i bardzo poważanym lekarzem, skoro znajomi obdarzyli go takim dowodem uznania.

— Dobrze — powiedział Holmes. — Wyśmienicie.

— Sądzę także, że według wszelkiego prawdopodobieństwa, doktor Mortimer jest wiejskim lekarzem, odwiedzającym swoich chorych przeważnie pieszo.

— Dlaczego?

— Dlatego, że ta laska, bardzo ładna gdy była nowa, wydaje mi się teraz tak zniszczona, iż nie wyobrażam jej sobie w rękach lekarza miejskiego. Żelazne okucie na końcu jest bardzo starte, co świadczy, że kij służy doktorowi do częstych przechadzek.

— Doskonale, zupełnie słusznie! — przytakiwał Holmes.

— A wreszcie są tu jeszcze wyrazy „Od przyjaciół z C.C.H." Domyślam się, że chodzi tu o jakieś lokalne stowarzyszenie łowieckie... Doktor leczył pewnie członków tego stowarzyszenia, a oni, w dowód wdzięczności, ofiarowali mu ten drobny upominek.

— Doprawdy Watsonie, przechodzisz samego siebie — rzekł Holmes, odsuwając krzesło i zapalając papierosa. — Muszę przyznać, że we wszystkich raportach, w jakich pisałeś o moich skromnych pracach, nie doceniałeś własnych zdolności. Nie jesteś może sam przez się jaśniejącą pochodnią, ale doskonały z ciebie przewodnik w poszukiwaniu światła. Są ludzie, którzy, sami nie będąc geniuszami, posiadają talent pobudzania go u innych. Przyznaję, mój drogi, że jestem twoim dłużnikiem.

Holmes nigdy jeszcze nie przemawiał do mnie w ten sposób. Muszę przyznać, że słowa jego sprawiły mi wielką przyjemność, gdyż często bywałem dotknięty jego obojętnością, zarówno wtedy gdy podziwiałem jego talent, jak i gdy starałem się rozpowszechnić jego metody. Byłem także dumny z tego, że tak dobrze poznałem jego sposób rozumowania, iż używając go zdobyłem uznanie Holmesa.

Wziął z moich rąk laskę i zaczął ją pilnie oglądać. Nagle rzucił papierosa, podszedł do okna i zabrał się do jej badania przez lupę.

— Ciekawe, chociaż proste — powiedział, siadając w ulubionym kącie kanapy. — Dostrzegłem parę wskazówek, które doprowadzą nas do ciekawych wniosków.

— Czy czegoś nie zauważyłem? — spytałem z pewną zarozumiałością w głosie. — Nie sądzę, żebym pominął jakiś ważny szczegół.

— Obawiam się, mój drogi, że większość twoich wniosków jest błędna. Gdy mówiłem, że naprowadzasz mnie na ślad, to znaczyło, iż twoje pomyłki doprowadzają mnie przypadkowo do odkrywania prawdy. W tym wypadku nie mylisz się co do istoty rzeczy. Właściciel laski jest niewątpliwie wiejskim lekarzem i bardzo dużo chodzi.

— Miałem zatem słuszność.

— Tak jest, pod tym względem.

— I to wszystko?

— Nie, nie mój drogi, nie wszystko... Tylko, widzisz, mnie się na przykład wydaje bardziej prawdopodobne, że ofiarowany doktorowi podarunek pochodzi od pracowników szpitala, a nie od członków stowarzyszenia łowieckiego. Jeśli więc litery „C.C." umieszczone są przed literą, określającą ten szpital, wyrazy „Charing Cross" nasuwają się same.

— Może masz słuszność.

— Moje wyjaśnienie ma wszelkie cechy prawdopodobieństwa. Jeśli przyjmiemy tę hipotezę mamy nową podstawę, która pozwala odtworzyć postać naszego nieznajomego gościa.

— Dobrze, przypuszczając zatem, że C.C.H. znaczy „Charing Cross Hospital”, jakie inne wnioski stąd wysnujemy?

— Czyż nie nasuwa ci się żaden? Znasz moją metodę. Zastosuj ją!

— Jedynym oczywistym wnioskiem jest to, że nasz nieznajomy praktykował w mieście, zanim przeniósł się na wieś.

— Posuńmy się dalej w naszych przypuszczeniach i idźmy ciągle tym śladem. Z jakiej okazji najprawdopodobniej ofiarowano mu ten podarunek? Kiedy przyjaciele Mortimera zebrali składkę, by mu dać upominek? Niewątpliwie w chwili gdy doktor opuszczał szpital, żeby rozpocząć prywatną praktykę. Wiemy już, że był to podarunek. Przypuszczamy, że przeszedł ze szpitala miejskiego do praktyki na wsi. Czy zatem zbyt śmiałe byłoby nasze twierdzenie, że podarunek ofiarowano przy pożegnaniu?

— Jest to bardzo prawdopodobne.

— A teraz zechciej zauważyć, że doktor Mortimer nie mógł być stałym lekarzem szpitala. Na te posady przyjmowani są tylko najlepsi londyńscy lekarze, a ci nie przenoszą się nigdy na wieś. Więc kim był? Lekarzem-asystentem, czyli zajmował stanowisko niewiele wyższe niż starsi studenci. Szpital zaś opuścił przed pięciu laty... masz datę na lasce. Tak więc, twój poważny doktor w średnim wieku znika jak widmo, mój drogi, a na jego miejsce ukazuje się nam trzydziestoletni młodzieniec — miły, skromny, roztargniony i posiadający psa, którego określiłbym mniej więcej jako większego od jamnika a mniejszego od brytana.

Uśmiechałem się z niedowierzaniem, gdy Sherlock Holmes przechylił się w tył, puszczając pod sufit kółka dymu.

— Nie potrafię podważyć twojego ostatniego wywodu — odparłem — ale nie ma nic łatwiejszego niż dowiedzieć się szczegółów, dotyczących wieku i kariery zawodowej doktora. Podszedłem do biblioteki, wziąłem z półki „Przewodnik lekarski” i odszukałem literę M. Znalazłem kilku Mortimerów, jednym z nich mógł być nasz gość. Przeczytałem głośno odpowiednią notatkę;

Mortimer Jakub, M.R.C.S, 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. Asystent-chirurg w szpitalu Charing Cross od 1882 do 1884. Laureat nagrody Jacksona za pracę z dziedziny patologii porównawczej p.t. „Czy dziedziczność jest chorobą?". Członek-korespondent Szwedzkiego Towarzystwa Patologicznego. Autor „Kilku kaprysów atawizmu" (The Lancet, 1882) „Czy postępujemy?" (Joumal of Psychology, marzec 1883). Lekarz rządowy gmin: Grimpen, Thomsey i High-Barrow.

— No, a o stowarzyszeniu łowieckim ani słowa — powiedział Holmes z drwiącym uśmiechem — ale jest lekarz wiejski, jak sprytnie wywnioskowałeś. Zdaje mi się, że moje wnioski się potwierdzą. Co do przymiotników, powiedziałem, jeśli się nie mylę: miły, skromny, roztargniony. Otóż doświadczenie nauczyło mnie, że podarunki otrzymuje na tym świecie tylko człowiek miły', jedynie skromny opuszcza Londyn dla osiedlenia się na wsi, a tylko roztargniony zostawia laskę, zamiast karty wizytowej, po godzinnym czekaniu w twoim salonie.

— A pies?

— Pies nosi zazwyczaj laskę swego pana. Ponieważ jest ciężka, pies trzyma ją mocno na środku, a ślady jego kłów są wyraźnie widoczne. Wskazują, moim zdaniem, że szczęka jest za duża na jamnika, a za mała na brytana. To może... tak, to jest wyżeł!

Mówiąc to Holmes wstał, zaczął chodzić po pokoju aż nagle zatrzymał się przed oknem, a jego głos był tak stanowczy, że spojrzałem na niego zdumiony.

— Mój drogi, skąd ta pewność?

— Stąd po prostu, że widzę tego psa przed naszymi drzwiami, a oto i głos dzwonka przyciskanego przez jego pana. Nie odchodź, Watsonie. To przecież twój kolega po fachu, a twoja obecność może być pożyteczna. Oto dramatyczna chwila: słyszysz na schodach kroki człowieka, wchodzącego w twoje życie i nie wiesz co przyniesie, złą czy dobrą wiadomość. Czego może chcieć doktor Jakub Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa, specjalisty w dziedzinie kryminalistyki ?... Proszę!

Byłem zaskoczony wyglądem naszego gościa, spodziewałem się ujrzeć typowego wiejskiego lekarza. Doktor Mortimer był zaś bardzo wysoki, chudy, miał długi haczykowato zakrzywiony nos, wystający między parą szarych, blisko osadzonych przenikliwych oczu, iskrzących się za okularami w złotej oprawie.

Ubrany był w tradycyjny, choć nieco zaniedbany strój, charakterystyczny dla lekarzy; miał wytarty surdut, spodnie były obszarpane u dołu. Mimo młodego wieku plecy miał zgarbione, a głowę pochyloną naprzód. Na jego twarzy malowała się wielka dobroduszność.

Wchodząc spostrzegł laskę w ręku Holmesa i rzucił się ku niemu z radosnym okrzykiem:

— Co za szczęście! — rzekł — Nie byłem pewien, gdzie ją zostawiłem, tutaj, czy w biurze żeglugi. Za nic w świecie nie chciałbym jej zgubić.

— Podarunek, nieprawdaż? — zapytał Holmes.

— Tak jest.

— Od pracowników szpitala Charing Cross?

— Od kilku przyjaciół stamtąd... z okazji mego ślubu.

— Do licha! To niedobrze — odezwał się Holmes, potrząsając głową.

Doktor Mortimer przymrużył oczy i spojrzał ze zdziwieniem.

— Niedobrze? Dlaczego?

— Dlatego, że nasze wnioski okazały się błędne. Mówi pan zatem, że to podarunek z okazji ślubu?

— Tak jest. Ożeniłem się i porzuciłem szpital, a wraz z nim wszelką nadzieję kariery. Trzeba było założyć rodzinę.

— Co prawda — rzekł Holmes — nie pomyliliśmy się znów tak bardzo. A teraz, doktorze Jakubie Mortimer...

— Proszę mnie tak nie tytułować... Jestem skromnym lekarzem.

— I widocznie człowiekiem o ścisłym umyśle.

— Jestem dyletantem w nauce, panie Holmes, zbieraczem muszelek na wybrzeżach wielkiego nieznanego oceanu. Przypuszczam, że mówię do pana Sherlocka Holmesa, nie zaś...

— Tak, a oto mój przyjaciel, doktor Watson.

— Bardzo mi przyjemnie. Słyszałem często pana nazwisko wymieniane razem z nazwiskiem pańskiego przyjaciela. Panie Holmes, pan mnie niesłychanie interesuje. Rzadko zdarza mi się widzieć czaszkę tak szeroką jak pańska i do tego stopnia rozwinięte guzy nadoczodołowe. Czy pozwoli mi pan przesunąć palec po szwie ciemieniowym? Odlew pańskiej czaszki, w zastępstwie oryginału, byłby ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie pragnę bynajmniej pańskiej śmierci, ale przyznaję, że na pańską czaszkę mam wielką ochotę.

Holmes wskazał krzesło dziwnemu gościowi.

— Jest pan entuzjastą swojego zawodu, podobnie jak ja mojego — odrzekł. Pański palec wskazujący mówi mi, że sam zwija pan swoje papierosy. Proszę, niech się pan nie krępuje.

Nasz gość wyjął z kieszeni bibułkę i tytoń i ze zdumiewającą zręcznością zwinął papierosa. Palce miał długie, zwinne i ruchliwe, jak macki owada. Holmes milczał, ale jego wzrok, uparcie utkwiony w naszym gościu dowodził, do jakiego stopnia przybysz budził jego zainteresowanie.

— Przypuszczam — odezwał się wreszcie — że nie tylko dla zbadania mojej czaszki zaszczycił mnie pan swoimi odwiedzinami wczoraj i powrócił pan dzisiaj.

— Nie, proszę pana, chociaż bardzo się cieszę, że nadarzyła mi się taka sposobność. Przyszedłem do pana, panie Holmes, bo wiem, że sam sobie nie poradzę, a znalazłem się wobec sprawy równie poważnej jak i tajemniczej. Ponieważ uważam pana za drugiego wśród najlepszych detektywów w Europie...

— Naprawdę! A czy wolno wiedzieć, kto ma zaszczyt być pierwszym? — spytał Holmes z odcieniem goryczy.

— Prace pana Bertillona muszą robić wrażenie na człowieku o umyśle naukowca.

— A więc dlaczego nie uda się pan do niego po poradę?

— Mówiłem o umyśle naukowca, ale jeśli chodzi o podejście praktyczne jest pan najlepszy. Spodziewam się. że nie uraziłem...

— Tylko trochę — przerwał Holmes. — Sadzę doktorze, że dobrze będzie, gdy damy temu wszystkiemu spokój i wyjaśni pan dokładnie problem, którego bez mojej pomocy nie może pan rozwiązać.

 

Przekleństwo rodu Baskervillów

— Mam w kieszeni rękopis — zaczął doktor.

— Zauważyłem to, gdy pan wszedł — odparł Holmes.

— Rękopis ten jest bardzo stary.

— Z pierwszej potowy XVIII wieku, jeśli nie jest podrobiony.

— Skąd pan wie?

— Papiery wystają z pańskiej kieszeni, a przez ten czas, gdy pan mówił, widziałem ze dwa cale rękopisu. Byłbym marnym detektywem, gdybym na tej podstawie nie mógł określić daty dokumentu, myląc się najwyżej o jakieś dziesięć kil. Może czytał pan moją monografię na ten temat? Pański rękopis jest mniej więcej z 1730 roku.

— Dokładnie z 1742 roku — odparł Mortimer, wydobywając go z kieszeni. — Papiery te powierzył mi sir Karol Baskerville, którego tragiczna śmierć trzy miesiące temu wywołała takie wzburzenie w Devonshire. Byłem jednocześnie jego lekarzem i przyjacielem. Był to człowiek stanowczy, przenikliwy, praktyczny, równie trzeźwo myślący jak ja. Niemniej jednak wierzył w ten dokument, a wiara ta przywiodła go do takiej śmierci jaką zginął.

Holmes wyciągnął rękę po rękopis i rozłożył go na kolanach:

— Spójrz Watsonie — powiedział, zwracając się do mnie — na to „s”, raz długie, to znów krótkie. Jest to jedna ze wskazówek, które pozwoliły mi określić datę.

Spojrzałem przez jego ramię na pożółkły papier i prawie zatarte pismo. Jako nagłówek widniał napis: „Baskerville Hall”, a poniżej wielkimi niekształtnymi cytrami: „1742”.

— Widzę, że to jakby jakieś sprawozdanie.

— Tak. To opis pewnej legendy, krążącej w rodzinie Baskervillów.

— Sądziłem, że pan chce zasięgnąć mojej rady w sprawie bardziej aktualnej i konkretnej.

— Niech mi pan wierzy, że jest to sprawa bardzo świeża i pilna, trzeba ja koniecznie wyjaśnić w ciągu dwudziestu czterech godzin. Rękopis, który przyniosłem ze sobą. jest krótki i ściśle związany ze sprawą. Pozwoli pan, że go przeczytam.

Holmes wsunął się w głąb fotela, splótł dłonie, zamknął oczy i przybrał postawę pełną rezygnacji. Doktor Mortimer rozłożył rękopis przy świetle i donośnym, suchym głosem zaczął czytać następująca stara opowieść:

O pochodzeniu psa Baskervillów krążyły różne pogłoski. Ponieważ jednak jestem potomkiem Hugona Baskervilla w prostej linii, u historię niniejszą słyszałem z ust mego ojca, któremu znów przekazał ją jego ojciec, przeto spijałem ją, przekonany wierze o jej prawdziwości. I chciałbym, potomkowie moi, abyście wierzyli, ze ta sama Sprawiedliwość, która karze za grzechy, umie również, przebaczać miłosiernie, i że nie ma tak strasznego przekleństwa na świecie, którego nie można okupić skruchą i modlitwą. Z opowieści niniejszej zatem wciągnijcie tę naukę, ze nie należy obawiać się skutków przeszłości, lecz trzeba '.tac się baczniejszym w przyszłości i unikać tych okropnych nałogów, które ściągnęły na naszą rodzinę lak wielkie nieszczęściu.

Wiedzcie więc, ze w czasach wielkiej rewolucji (której historię. napisaną przez, wielce uczonego lorda Charendona polecam gorąco waszej uwadze), zamek Baskerville był własnością Hugona tegoż nazwiska, człowieka dzikich namiętności, bezbożnika i rozpustnika. Sąsiedzi wybaczyliby mu te błędy, wiedząc, że zamek nie był nigdy siedliskiem świętych, ale okrucieństwa. jakie popełniał podczas hulaszczymi zabaw, stały się przysłowiowe w całej okolicy.

Zdarzyło się. ze ów Hugon zapalał miłością (jeżeli określenie to, użyte w tym przypadku, nie będzie profanacją) do córki ziemianina, którego grunta sąsiadowały z posiadłościami Baskervillów. Panna, skromnie i pobożnie wychowana, unikała wielbiciela, znając jego złą sławę.

Pewnego dnia, w wigilia świętego Michała, ów Hugon z pięcioma czy sześcioma towarzyszami hulanek, wtargnął do folwarku i porwał pannę, podczas nieobecności jej ojca i braci. Przywiózłszy brankę do zamku, osadził ją w wieży, a sam udał się do jadalni, by, jak zwykle, spędzie noc na pijatyce. Nieszczęsna dziewczyna była bliska obłędu, słysząc śpiewy, wrzaski i bluźnierstwa ucztujących, które dobiegały jej uszu, aż wreszcie, zdjęta śmiertelną trwogą, zdobyła się na czyn, przed którym zawahałby się najodważniejszy mężczyzna. Wyszła przez okno i, przy pomocy gałęzi bluszczu, który porastał (i porasta jeszcze) mur, zsunęła się po rynnie i uciekła przez łąki do folwarku rodzicielskiego, oddalonego o trzy mile.

Wkrótce potem Hugon opuścił gości, aby zanieść trochę jadła i picia swej brance — a może żywił i jakieś gorsze zamiary — ale zastał więzienie puste. Na ten widok, jakby opętany przez szatana, zbiegł w szalonym pędzie ze schodów, wpadł do jadalni, wskoczył na stół, tłukąc talerze i kryształy, i wobec przerażonych, na wpół pijanych biesiadników przysiągł, ze jeśli tej nocy jeszcze zdoła schwytać zbiegłą dziewczynę, zaprzeda czartu ciało i duszę. Obecni przez chwilę w osłupieniu patrzyli na niego, gdy naraz jeden, podlejszy, a może bardziej pijany od innych krzyknął, żeby puścić psy gończe śladem dziewczyny. Propozycja przypadła do smaku Hugonowi, wybiegł z zamku, wrzeszcząc na stajennych, by mu siodłali klacz, a na dojeżdżaczy by wypuścili psy z psiarni, po czym cisnął psom chustkę dziewczęcia. Ludzie klnąc a zwierzęta wyjąc popędzili wśród bladego blasku księżyca ku łąkom.

Wszystko to dokonało się tak szybko, że biesiadnicy zrazu nie zrozumieli co zaszło. Niebawem jednak zaświtało w ich zamroczonych umysłach, uprzytomnili sobie o co chodzi i powstało piekielne zamieszanie. Jedni wołali o pistolety, inni o konie, inni znów o świeże butelki wina. W końcu oprzytomnieli do reszty i wszyscy, w liczbie trzynastu, dosiedli koni i puścili się w pogoń. Księżyc rzucał na ziemię srebrzyste blaski, a konie pędziły wyciągniętym galopem drogą. którą podążać musiała nieszczęsna dziewczyna, chcąc się dostać do domu.

Ujechali tak ze dwie mile. gdy spotkali nocnego pastucha, pilnującego trzodę na łące, a mijając go krzyknęli, czy nie widział ściganej zwierzyny. Opowieść niesie, ze nieborak tak był wystraszony, iż nie mógł odpowiedzieć, w końcu jednak objaśnił, że widział młodą dziewczynę i psy pędzące za nią.

— Ale widziałem więcej jeszcze — dodał — widziałem dziedzica z Baskerville na czarnej klaczy, a za nim biegł cicho pies tak potworny, ze niechaj mnie Bóg uchowa. abym go spotkał na swej drodze.

Oboje posiali pastucha do wszystkich diabłów i popędzili dalej.

Ale niebawem krew ścięła się mrozem w ich żyłach. Na równinie rozległ się tętent kopyt końskich i czarna klacz, okryła pianą, minęła ich w piekielnym galopie, bez pana, wlokąc cugle za sobą.

Zdjęci trwogą, jeźdźcy zbliżyli się do siebie, lecz pogoni nie zaniechali, jakkolwiek każdy z nich. gdyby był sam, chętnie zawróciły konia. Jadąc już wolniej, spotkali nareszcie sforę psów, które znane z odwagi i wszelkich przymiotów dobrej rasy, stały, wyjąc ponuro, nad krawędzią głębokiego wąwozu. Niektóre zaczynały się już cofać, inne, ze zjeżoną sierścią, ze ślepiami krwią nabiegłymi, patrzyły w wąwóz.

Grono mężczyzn, już zupełnie trzeźwych, jak się łatwo domyśleć, zatrzymało się. Większość nie miała odwagi zapuszczać się dalej, lecz trzej najśmielsi zjechali do wąwozu. Rozszerzał się on w tym miejscu znacznie i tu, na dość obszernej polance, wznosiły się dwa wielkie kamienie, jakimi niektóre zapomniane ludy znaczyły w dawnych czasach miejsca swego pobytu. Księżyc oświecał jasno płaszczyznę, a na środku leżała biedna dziewczyna bez życia. Tutaj widocznie upadki i skonała ze znużenia i trwogi. Ale nie na jej widok ani na widok wyciągniętych o parę kroków dniej zwłok Hugona Baskervilla skamienieli trzej śmiałkowie. Nad trupem Hugona stał potwór — czarne wielkie zwierzę, kształtu psa, a rozmiarów dotąd nie widzianych.

Potwór miał kły zatopione w gardle Hugona, ci w chwili gdy trzej mężczyźni się zbliżyli, wyrwał kawał ciała z szyi trupa i zwrócił ku przybyłym swe ogniste ślepia i paszczę krwią broczącą... Trójka śmiałków wrzasnęła przeraźliwie i krzycząc ciągle, popędziła z powrotem przez równinę.

Utrzymują, ze jeden z tych trzech umarł jeszcze tej samej nocy, a dwaj zostali obłąkani do końca życia.

Tak brzmi, synowie moi, opowieść o pierwszym ukazaniu się psa, który od owego czasu stał się okrutną plagą dla naszego rodu. Spisałem tę opowieść, bo wzmianki i domysły wzbudzają zawsze więcej trwogi niż rzeczy dokładnie wiadome.

Nie można zaprzeczyć, że kilku członków naszej rodziny zginęło śmiercią gwałtowną nagłą i tajemniczą. Powinniśmy jednak ufać w nieskończoną dobroć Opatrzności, która rzadko kiedy karze niewinnych w trzecim lub czwartym pokoleniu, jak powiedziano w Piśmie Świętym.

Polecam was, synowie moi, opiece Opatrzności i radzę unikać, przez ostrożność, chodzenia w pobliże owego wąwozu, w godzinach nocy, kiedy panuje moc złego ducha.

Spisał Hugon Baskerville dla synów swoich Rogera i Jana, zalecając wszakże, aby pod żadnym pozorem nie powtarzali opowieści powyższej siostrze swojej Elżbiecie.

Doktor Mortimer skończył czytać, zsunął okulary na czoło i spojrzał na Sherlocka Holmesa. Ten ziewnął, wrzucił do ognia niedopałek papierosa i spytał lakonicznie:

— I cóż?

— Czy ta historia nie wydaje się panu interesująca?

— Owszem, dla amatora bajek o żelaznym wilku.

Doktor Mortimer wyjął z kieszeni starannie złożoną gazetę.

— Teraz, panie Holmes, pokażę panu coś nowszego. Oto numer pisma ,,Devon County Chronicle” z 14 czerwca tego roku, zawierający szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla, który zmarł kilka dni wcześniej.

Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a wyraz jego twarzy świadczył o pewnym skupieniu. Nasz gość poprawił okulary i zaczął:

Nagła śmierć sir Karola Baskervilla, którego wymieniano jako kandydata stronnictwa liberalnego z okręgu środkowego Devon w zbliżających się wyborach, zaskoczyła całe hrabstwo. Sir Karol mieszkał w Baskerville Hall od niedawna, niemniej stylem bycia i wielką hojnością zdobył uznanie oraz szacunek wszystkich tych, którzy go znali.

W tych czasach „świeżych bogaczy" pocieszający jest widok potomka starego rodu, który mimo ciężkich przejść, zdołał wzbogacić się i przywrócić dawną świetność rodzinnej siedziby.

Sir Karol, jak wiadomo, doszedł do fortuny w Afryce Południowej. Rozsądniejszy od tych, którzy spekulują, aż szczęście się odwróci, zrealizował wszystkie swoje plany i powrócił do Anglii. Zaledwie dwa lata mieszkał w Baskerville Hall. Miał zamiar odbudować zamek i unowocześnić gospodarstwa rolne. Śmierć nie pozwoliła mu urzeczywistnić tych planów, zakrojonych na wielką skalę. Będąc bezdzietnym, pragnął żeby cała okolica korzystała z jego majątku, toteż wiele osób zasmuciła jego przedwczesna śmierć. Niejednokrotnie na naszych łamach pisaliśmy o jego hojnych darach na różne cele dobroczynne w hrabstwie.

Śledztwo nie mogło wyjaśnić dokładnie okoliczności, które towarzyszyły śmierci sir Karola Baskervilla, ale rozproszyło przynajmniej pewne zabobonne pogłoski. Sir Karol był wdowcem i prowadził samotne życie. Pomimo znacznej fortuny żył bardzo skromnie, a cała jego służba to małżeństwo Barrymore — on był lokajem, ona gospodynią.

Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, wskazują, że od pewnego czasu sir Karol źle się czuł. Męczyła go choroba serca, objawiająca się nagłym bladnięciem, napadami duszności i rozstrojem nawowym. Doktor Mortimer, przyjaciel i lekarz zmarłego, potwierdził to w zeznaniach.

Fakty w tej sprawie są bardzo proste. Co wieczór, przed snem sir Karol przechadzał się po słynnej alei cisowej w Baskerville Hall. Małżonkowie Barrymore stwierdzili w swoich zeznaniach, że taki był zwyczaj ich pana.

4 czerwca sir Karol oznajmił, że nazajutrz wyjeżdża do Londynu i polecił Barrymorowi, aby spakował jego rzeczy. Wieczorem wyszedł na codzienną przechadzkę, podczas której zawsze palił cygaro.

Z przechadzki tej już nie wrócił.

O północy, Barrymore, widząc, że drzwi przedsionka zamku są jeszcze otwarte, zaniepokoił się. Zapalił latarnię i poszedł szukać pana. Dzień był dżdżysty, z łatwością więc na rozmiękłej ziemi w alei odnalazł ślady stóp sir Karola. W połowie drogi znajduje się furtka, która wychodzi na moczary. Głębsze w tym miejscu ślady wskazywały, te sir Karol zatrzymał się przy niej. Następnie prawdopodobnie znów podjął przechadzkę, bo jego zwłoki znaleziono znacznie dalej.

Pewien szczegół zeznania Barrymora pozostaje jeszcze nie wyjaśniony: kształt śladów zmienił się z chwilą kiedy sir Karol Baskerville minął furtkę: wydawało się, że szedł dalej na palcach.

Niejaki Murphy, Cygan, handlarz koni, znajdował się wówczas blisko, na moczarach, lecz, jak sam zeznał, był zupełnie pijany. Oświadczył, że słyszał krzyki, ale nie mógł wskazać skąd dochodziły. Na zwłokach sir Karola nie stwierdzono żadnych śladów napadu, jakkolwiek raport lekarza wspomina o niezwykłym, konwulsyjnym skrzywieniu twarzy — tak strasznym, że początkowo doktor Mortimer nie chciał wierzyć, iż istotnie leży przed nim jego przyjaciel i pacjent. Wyjaśniono jednak, że jest to objaw zdarzający się często w wypadkach dusznicy i śmierci spowodowanej atakiem serca. Oględziny zwłok potwierdziły taką właśnie diagnozę, a sędzia śledczy uznał orzeczenie lekarskie.

Jesteśmy zadowoleni z takiego wyniku śledztwa. Spadkobierca sir Karola powinien jak najszybciej zamieszkać na zamku i prowadzić dalej, przerwane w tak tragiczny sposób, dzieło swego poprzednika. Gdyby rzeczowy raport sędziego nie rozwiał ostatecznie zabobonnych opowieści krążących o tej śmierci, nie można by wcale wydzierżawić Baskerville Hall.

Spadkobiercą zmarłego jest – jeśli jeszcze żyje – Henryk Baskerville, syn najmłodszego brata sir Karola. Ostatnie listy młodego człowieka pochodziły z Ameryki. Poczyniono starania aby go odnaleźć i zawiadomić spadku jaki mu przypadł.

Doktor Mortimer złożył dziennik i wsunął go do kieszeni.

— Takie są, panie Holmes, publicznie znane szczegóły śmierci sir Karola Baskervilla — rzekł.

— Dziękuję panu — odparł Holmes — za zwrócenie mojej uwagi na ten wypadek, interesujący pod wieloma względami. Swego czasu zauważyłem kilka wzmianek w dziennikach, ale byłem tak pochłonięty sprawą kamei, które zginęły w Watykanie, że przestałem się interesować tym, co działo się w Anglii. Mówi pan, że ten artykuł zawiera wszystkie publicznie znane fakty.

— Tak jest.

— Niech mi pan teraz poda nieznane.

Holmes wsunął się znów głębiej w fotel, splótł dłonie, a jego twarz przybrała wyraz powagi i obojętności.

— Zgodnie z pańskim życzeniem — mówił doktor Mortimer, okazując już gwałtowne zdenerwowanie – powiem panu to, czego nie mówiłem nikomu. Nie powiedziałem tego sędziemu, bo człowiekowi nauki trudno jest przyznać się publicznie, że podziela powszechny zabobon. Chodziło mi także o to — jak słusznie napisano w gazecie – nie można byłoby dzierżawić Baskerville Hall, gdyby jeszcze cokolwiek wzmocniło straszną sławę tej siedziby. Dlatego uważałem za stosowne powiedzieć mniej niż wiedziałem, ale z panem chcę być zupełnie szczery.

Równina jest prawie niezamieszkała, a tych którzy sąsiadują ze sobą, łącza ścisłe związki. Stąd moja zażyłość z sir Karolem Baskervillem. Z wyjątkiem pana Franklanda w Lafter Hall i pana Stapletona, przyrodnika, nie ma w promieniu w promieniu kilku mil ludzi wykształconych.

Sir Karol lubił samotność, ale jego choroba zbliżyła nas, a wspólne zamiłowanie do nauki jeszcze to utrwaliło. Sir Karol przywiózł z Afryki Południowej dużo ciekawych materiałów i spędziliśmy razem niejeden mity wieczór, rozmawiając o anatomii Buszmenów i Hotentotów. W ciągu ostatnich kilku miesięcy sir Karol był coraz bardziej rozdrażniony. Legenda, którą przeczytałem przed chwilą, prześladowała go do tego stopnia, że nic na świecie nie zmusiłoby go do wyjścia w nocy poza ogrodzenie parku. Wyda się to panu nieprawdopodobne, niemniej jednak sir Karol był szczerze przeświadczony, że okrutne fatum ciąży nad jego rodem, a kroniki rodzinne nie mogły dodać mu otuchy. Nieustannie dręczyła go myśl o ciągłej obecności jakiegoś ducha. Często pytał mnie, czy podczas nocnych spacerów nie dostrzegłem nigdy jakiejś niezwykłej postaci lub czy nie słyszałem wycia psa. To ostatnie pytanie zadawał mi wielokrotnie, zawsze głosem drżącym ze zdenerwowania. Przypominam sobie doskonale drobne zajście, które zdarzyło się na kilka tygodni przed jego śmiercią. Przyjechałem do zamku i zastałem sir Karola w drzwiach przedsionka. Zeskoczyłem z dwukółki i stanąłem na wprost swojego przyjaciela, gdy nagle zauważyłem, że z przerażeniem wpatruje się w coś za moimi plecami. Odwróciłem się i dostrzegłem jeszcze na zakręcie drogi coś nieokreślonego; zdawało mi się, że to wielkie czarne cielę. Sir Karol był tym tak zdenerwowany i zaniepokojony, że musiałem pójść na miejsce, gdzie zwierzę się ukazało i szukać go. Ale zniknęło bez śladu. Wydarzenie to wywarło na nim straszne wrażenie. Spędziłem z nim cały wieczór i właśnie wtedy dla wytłumaczenia swojego zdenerwowania, powierzył mi rękopis, który panu przeczytałem. Wspominam o tym drobnym zajściu tylko dlatego, że ze względu na późniejszą tragedię nabiera ono pewnego znaczenia. Wtedy nie przywiązywałem do niego żadnej wagi i uważałem, że zdenerwowanie mojego przyjaciela jest nieuzasadnione. Na skutek moich nalegań sir Karol postanowił jechać do Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a nieustający lęk, w jakim żył — choćby jego powód był urojony — oddziaływał niekorzystnie na jego zdrowie. Sądziłem, że pobyt w mieście dobrze mu zrobi, a pan Stapleton, nasz wspólny przyjaciel, poproszony o radę, był tego samego zdania. W ostatniej chwili nastąpiła ta okropna tragedia. Tej nocy, kiedy zmarł sir Karol. Barrymore, jego lokaj, przysłał po mnie chłopca stajennego Perkinsa, a ponieważ nie spałem jeszcze, w godzinę po wypadku byłem już w Baskerville Hali.

Osobiście stwierdziłem wszystkie wspomniane w śledztwie fakty. Zbadałem ślady kroków w alei cisowej, widziałem przy furtce miejsce, gdzie sir Karol się zatrzymał, zauważyłem zmianę kształtu śladów począwszy od tego miejsca, widziałem że na piasku nie ma innych śladów oprócz pochodzących od butów Barrymora, po czym zbadałem uważnie zwłoki, których jeszcze nikt nie dotykał.

Sir Karol leżał wyciągnięty, twarzą do ziemi, ręce miał rozkrzyżowane, palce zaciśnięte kurczowo i zagłębione w ziemi, a twarz tak wykrzywioną, że nie odważyłbym się stwierdzić pod przysięgą jego tożsamości.

Na ciele nie znalazłem żadnych obrażeń. Jednak zeznania Barrymora nie były dokładne. Powiedział, że przy zwłokach nie było żadnych innych śladów. Nie widział ich. Ja jednak dostrzegłem... w pewnej odległości... świeże, wyraźne...

— Ślady kroków?

— Tak jest, ślady kroków.

— Mężczyzny czy kobiety?

Doktor Mortimer spoglądał na nas przez chwilę dziwnym wzrokiem, po czym, niemal szeptem, odpowiedział:

— Panie Holmes, to były ślady łap olbrzymiego psa!

 

Problem

Przyznam, że te słowa przejęły mnie dreszczem. Głos doktora Mortimera drżał także, widać było że zdenerwowało go własne opowiadanie. Holmes, nieco pochylony wprzód, słuchał go z błyskiem w oczach, świadczącym o żywym zainteresowaniu.

— Czy pan to widział? ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin