Anthony Piers - Zamek Roogna.txt

(638 KB) Pobierz
Piers Anthony

Zamek Roogna


Przełożyła: Nela Szurek
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS
POZNAŃ 1992
Tytuł oryginału: CASTLE ROOGNA Copyright © 1979 by Pierś Anthony Jacob
Ali rights reserved Translation Copyright © 1992 by REBIS Publishing House Ltd.
Copyright © for the Cover Ilustration by Ken Kelly
Redaktor serii: Zdobysław Parczewski
Redakcja: Marek Obarski
Ilustracja na okładce: Ken Kelly
Opracowanie graficzne: Maria Stefańczyk
Projekt mapki: Grzegorz Nowicki
ISBN 83-85202-82-10
Dom Wydawniczy REBIS sp. z o.o.
ul. Noskowskiego 25, 61-705 Poznań
Wydanie I
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie zam. 4931/92



1. OGR


Duszyca Millie stała się pięknością. Oczywiście, nie była już duchem, ale niańką. Nie odznaczała się wielką inteligencją i nie była już taka młoda. Miała dwadzieścia dziewięć lat według własnych obliczeń i około osiemset dwadzieścia dziewięć, jak obliczali inni. Obecnie była najstarszym stworzeniem związanym z Zamkiem Roogna. Została zaklęta jako siedemnastoletnia panna osiemset lat temu, kiedy wzniesiono Zamek Roogna i przywrócona do życia w chwili urodzin Dora. W okresie przejściowym była duchem, i ta etykietka nigdy jej na dobre nie opuściła. A właściwie niby dlaczego? Ogólnie rzecz biorąc, była szalenie atrakcyjnym duchem. Miała cudownie połyskujące włosy; czarne i jedwabiste jak płatki maku, spływające falami po... aż do kolan. Niezmierzone fale włosów pokrywały jej ciało — dlaczego Dor wcześniej tego nie zauważył? Przez wszystkie te lata Millie niańczyła go. Zwłaszcza kiedy jego rodzice pracowali.
Och, rozumiał to dość dobrze. Opowiadał innym, że Król zaufał jego rodzicom; Binkowi i Cameleon. A każdy, komu Król ufał, zobowiązany był do nadludzkiej pracowitości, gdyż królewskie misje były zbyt ważne, żeby nie oddać się wyznaczonym przez Króla zadaniom,całkowicie. Wszystko to prawda. Ale Dor wiedział, że jego ludzie nie musieli podejmować się tych wszystkich ważnych misji, które prowadziły ich po całej Krainie Xanth i poza jej granice. Oni po prostu lubili podróżować i przebywać poza domem. W tej chwili podróżowali daleko, w Mundanii, a nikt nie wyruszał do Mundanii dla przyjemności. Powodem, który zmuszał człowieka do podróży, był on sam, a właściwie jego talent.
Dor przypomniał sobie, jak kilka lat temu rozmawiał z dwuosobowym łożem, którego używali Bink i Cameleon. Zapytał je o to, co działo się w nocy, właściwie z wielkiej ciekawości, i ono opowiedziało — tak, to było całkiem interesujące, szczególnie, kiedy Cameleon znajdowała się w fazie piękności. Była wtedy głupsza od Millie. Ale matka podsłuchała tę rozmowę i powiedziała o tym ojcu, i potem nie wpuszczano już Dora do sypialni. Nie dlatego, że rodzice "go nie
kochali, jak cierpliwie wyjaśnił mu Bink, ale dlatego, że poczuli się rozdrażnieni tym, co nazwali „naruszeniem intymności". Od tej pory młodzi pieścili się poza domem. A Dor nauczył się nie wtykać nosa w cudze sprawy.
Millie opiekowała się Dorem, nie miała przed nim tajemnic. Prawdę mówiąc nie lubiła, gdy rozmawiał z toaletą, chociaż było nią po prostu wiadro, które opróżniano w głębi ogrodu, gdzie żuki gnojaki w magiczny sposób przerabiały zawartość na słodko pachnące róże. Dor nie mógł rozmawiać z różami, gdyż były żywe. Mógłby rozmawiać z martwymi różami — ale wtedy pamiętały tylko to, co działo się po ich ścięciu, a zatem niewiele. A Millie nie lubiła, kiedy stroił żarty z Jonathana. Poza tym była dość rozsądna i lubił ją. Ale nigdy dotąd naprawdę nie dostrzegał jej kształtów.
Millie bardzo przypominała nimfę z jej wszystkimi kobiecymi kaprysami, miękkością i wrażliwością, a jej skóra była tak jasna, jak strąk mleczaja tuż przed spuszczeniem mleka. Ubierała się zazwyczaj w jasne, przejrzyste sukienki, które nadawały jej eteryczną zwiewność mocno przypominającą o jej duchowości. Na dodatek nie skrywały podniecających, delikatnie zarysowanych konturów ciała. Głos miała miękki jak wołanie ducha. A jednocześnie była mądrzejsza od nimfy i bardziej cielesna od ducha. Miała...
— Och, co za brednie chodzą mi po głowie? — głośno poskarżył się Dor.
— A skąd mam wiedzieć? — odpowiedział poirytowany kuchenny stół. Zrobiony był z sękatego dębowego drewna i miał pokrętne usposobienie.
Millie odwróciła się i uśmiechnęła automatycznie. Myła właśnie talerze w zlewie. Twierdziła, że lepiej było robić to własnoręcznie niż odszukać odpowiednie zaklęcie czyszczące. I prawdopodobnie tak było. Zaklęcie miało formę proszku i pochodziło z pudełka zrobionego przez zaklinacza pałacowego, a proszek zawsze się wysypywał. Niewiele było rzeczy bardziej irytujących od biegania za umykającym proszkiem. Więc Millie nie korzystała z proszku, sama myła naczynia.
— Czy jesteś już głodny, Dor?
— Nie — odpowiedział zawstydzony. Był głodny — ale nie miał ochoty na jedzenie. Jeżeli w ogóle można określić jego pragnienie słowem „głód".
Wtem usłyszeli niepewne, stłumione pukanie do drzwi. Millie spojrzała w tym kierunku, a włosy spłynęły jej wzdłuż ciała wspaniałą kaskadą.
— To Jonathan — powiedziała rozpromieniona. — Jonathan, zombi.
Dor nachmurzył się. — Nie, żeby był szczególnie źle nastawiony do
8
zombich, ale nie lubił, kiedy wałęsali się wokół domu. Mieli skłonność do upuszczania zgniłych kawałków własnego ciała, kiedy spacerowali. No i nie wyglądali zbyt ładnie.
— Och. co ty widzisz w tym worze na kości? — dopytywał się Dor, garbiąc i obnażając zęby na sposób zombich.
— Nie, Dor, to nie jest w porządku! Jonathan jest starym przyjacielem. Znam go od wieków. Nie przesadzam! Zombi nawiedzają otoczenie Zamku Roogna tak samo długo jak duchy. To naturalne, że te dwa typy potworów znają się dobrze.
Ale Millie była kobietą. Żywą i cielesną. Ekstremalnie cielesną — pomyślał Dor, kiedy obserwował, jak przebiega lekkim krokiem do tylnych drzwi. Dla kontrastu — Jonathan to ożywiony martwy mężczyzna o przerażającym wyglądzie. Żywy trup. Jak mogła zwrócić nań uwagę?
— Piękna i bestia — wymruczał z zawziętością. Sfrustrowany i wściekły, Dor wymaszerował z kuchni do głównego pokoju. Podłoga była tam gładka, twarda jak skorupa sera i wypolerowana aż do połysku, a ściany żółto-białe. Uderzył pięścią w jedną z nich.
— Hej, przestań! — zaprotestowała ściana. — Złamiesz mnie. Wiesz, że jestem tylko serem.
Dor wiedział. Dom był wielkim, podziurawionym wiejskim serem. Dawno temu stwardniał na kość. Kiedy dojrzewał, był ożywiony, ale jako dom stał się martwy i od tego czasu można z nim gawędzić. Ale przecież ser nie miał nic ciekawego do powiedzenia.
Dor mocno pchnął frontowe drzwi.
— Nie ośmielaj się mną trzaskać! — ostrzegały, ale i tak nimi trzasnął i usłyszał za sobą ich syczące drżenie. Te drzwi były jeszcze bardziej kiepskie niż ser.
Dzień był ponury. Mógł to przewidzieć. Jonathan przekładał składanie wizyt na ponure dni, które chroniły jego chronicznie gnijące ciało przed zbyt szybkim wysuszeniem. Rzeczywiście, zbierało się na deszcz. Chmury zagęszczały się w ciemne kłęby, przygotowując się do oczyszczenia ustroju.
— Nie wylewajcie się na mnie! — wrzasnął Dor w kierunku nieba w podobnym tonie, w jakim zwróciły się doń drzwi. Najbliższa chmura zachichotała zjadliwie, wydając dźwięk podobny do grzmotu.
— Dor! Poczekaj! — zawołał ktoś cienkim głosikiem. Był to golem Grundy, obecnie już nie golem, ale nie sprawiało to wielkiej różnicy. Był kompanem Dora poza domem, zawsze czujny na wyprawy chłopca do lasu. Rodzice Dora tak to załatwili, żeby chłopak zawsze był pod czyimś nadzorem — na przykład Millie, która nie miała żadnych wstydliwych tajemnic, lub Grundiego, który nie zważał na nic. W rzeczywistości Grundy byłby szczerze dumny, gdyby odczuwał zakłopotanie.
Pchnęło to myśli Dora na inne tory. Właściwie nie dotyczyło to jedynie Binka i Cameleon; nikt w Zamku Roogna nie starał się zbyt blisko zaprzyjaźnić z Dorem, ponieważ o wszystkim, co działo się w otoczeniu mebli, które widziały i słyszały, Dor mógł się od nich dowiedzieć. Dla niego ściany miały uszy, a podłogi oczy. Co starali się ukryć? Czy wstydzili się wszystkiego, co robili? Jedynie Król Trent wydawał się nie odczuwać skrępowania w jego obecności. Ale Król z trudnością mógłby spędzać cały czas na zabawianiu chłopca.
Grundy przerwał te rozmyślania.
— To zły dzień na wycieczkę, Dor! — ostrzegł. — To bardzo pracowita burza.
Dor spojrzał srogo na chmurę.
— No, zamocz ten swój pusty łeb! — wrzasnął na nią. — Nie jesteś gromowym łbem, jesteś zakutym łbem!
Otrzymał odpowiedź w postaci ulewy żółtego gradu. Zmuszony był poruszać się jak zombi. Zakrywał twarz, aż przeszedł grad.
— Bądź chociaż w połowie rozsądny. Dor! — powiedział Grundy. — Nie wchodź w zatarg z tą nędzną burzą! Zmoczy nas do suchej nitki!
Dor niechętnie ustąpił na rzecz rozsądku.
— Poszukamy okrycia. Ale nie w domu, w którym przebywa zombi.
— Ciekaw jestem, co Millie w nim widzi — powiedział Grundy.
— Sam się nad tym zastanawiałem.
Deszcz rozpadał się. Szybko pobiegli pod parasolowe drzewo, którego wielka, cienka kopuła właśnie rozpościerała się na spotkanie deszczu. Drzewa parasolowe wolały suchą glebę, żeby móc ochraniać ją od deszczu. Kiedy świeciło słońce, zwijały się, żeby nie przeszkadzać jego promieniom. Istniały również drzewa parasolowe, które reagowały odwrotnie — rozpościerając kopułę na słońcu, a zwijając podczas deszczu. Kiedy zdarzało się tym gatunkom wysiać obok siebie, rozpoczynał się naprawdę zaciekły spór.
Pod upatrzonym drzewem znaleźli już schronienie dwaj duzi chłopcy, synowie pałacowych strażników.
— Hej! — krzyknął jeden z nich. — Czy to nie jest ten dureń, który rozmawia z krzesłami?
— Idź, poszukaj sobie własnego drzewa, nieudaczniku — nakazał drugi chłopiec. Miał pochyłe ramiona i wysuniętą szczękę.
— Ty, Końska Szczęko! — warknął Grundy. — To drzewo nie należy do ciebie! Każdy dzieli się parasolami podczas burzy.
— Ale nie z rozmówcami krzeseł, mikrusie.
— O...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin