Wladyslaw Stanislaw Reymont - Los Toros.doc

(95 KB) Pobierz

Początek formularza

 

 

 

Dół formularza


Władysław Stanisław Reymont
Los Toros

Z. Casanowie Lutosławskiej
w dowód szczerej admiracji
i głębokiej przyjaźni.

Był zwykły dzień sierpniowy.

I chociaż nie biły odpustowe dzwony, a nawet kościoły stały pozamykane, już od samego rana zapanowało na całym pobrzeżu jakby uroczyste święto, gdyż tysiące olbrzymich, żółto-czerwonyeh afiszów, niby nieprzeliczone stado ptactwa, spadło na wioski, góry i miasteczka, rozgłaszając ze wszystkich murów I domów, ze wszystkich drzew przydrożnych i z tablic wynoszących się z pól zielonych, ze skał nawet i urwisk, że w nowej, wspaniałej Plaza de toros w S. Sebastian odbędzie się: Seis grandes corridas de toros.

Więc jeszcze przed południem tego uroczystego dnia we wszystkich miastach i wioskach zamykano pośpiesznie sklepy, rzucano roboty w polach i szykowano się gorączkowo do drogi, nie bacząc na coraz większą spiekotę.

Upał był straszliwy.

Po niebie rozpalonym do białości toczyło się słońce w rozwichrzonych kołtunach płomieni.

Rozprażone powietrze wrzało falami oślepiających blasków, jakby szkliwem roztopionym.

Ognisty, suchy i duszący pył zapierał piersi.

Parzyła spieczona ziemia, parzyło powietrze, parzyły mury, a nawet cienie parzyły, niby blachy, zrudziałe w pożodze.

Pastwiska leżały puste i spalone, strumienie wyschły, że po zboczach gór, wśród drzew pomdlałych w spiekocie, bieliły się suche, spragnione gardziele łożysk.

Cała dolina zalana słonecznym wrzątkiem zionęła niby krater ognisty, zaś niebosiężne szczyty Pirenejów, potrzaskane zwały i rumowiska, posępne ściany granitów, podarte ranami przepaści, wydźwigały się dokoła olbrzymim amfiteatrem płomieni, rozmigotanym złotawym fioletem, jakby te wszystkie pustkowia i te dzikie, poszarpane spiętrzenia kamieni zapłonęły cichym, straszliwie palącym ogniem. A upał jeszcze się wzmagał i potężniał.

I kiedy nadeszły pomdlałe godziny południa, wszystek świat jakby się zapadł w otchłań ognistą i spłynął w biały, oślepiający war słońca, że góry stawały się już tylko rozdrganymi obłokami ognia, mury i dachy widniały rozpalonymi płachtami białawego żaru, a wieże kościołów buchały niby złote, roziskrzone pochodnie.

Że już ni jeden ptak się nie ważył w powietrzu.

I ni jeden powiew chłodzącego wiatru nie zawiał od morza.

Tylko chwilami w głuche, rozmigotane milczenie pożogi sypał się przytłumiony, daleki grochot kamieni, spadających w niewidzialne przepaście.

I przez głębokie rozpadliny gór, podobne do zwalonych bram jakichś zamków prawiecznych, gdzieś daleko, jakby w złudnym mirażu tęsknoty, błyskał ocean modrozielonawą taflą, a niekiedy głuchy łoskot fal walił się omdlewającym krzykiem w martwą, rozpaloną ciszę.

Czasami i nie wiadomo skąd chrapliwe głosy syren okrętowych wołały przeciągle i strzępiasty zwał dymów rozkładał się na niebie czarną, leniwą pręgą.

Lecz mimo tej nieopowiedzianej spiekoty na oślepiająco białych drogach zaczynał się już zgiełkliwy, przyśpieszony ruch.

W kurzawie wiszącej nad drogami białym i ciężkim obłokiem coraz częściej turkotały powozy, wiły się długie, błyszczące automobile, brzęczały zaprzęgi mułów, a bokami w powiędłych cieniach drzew czerniały ludzkie mrowiska.

I zwolna pusta i obumarła w upale dolina zaczęła się napełniać gwarem i ruchem, bo już ze wszystkich stron i drogami wszystkimi, z rozpalonych wąwozów, z dolin i z gór, z miast bielejących na zboczach i z domów zawieszonych nad przepaściami nadciągały całe tłumy ogorzałe, pokryte kurzem, zmęczone, a tak radosne, że wśród krzyków, pyłów i spiekoty parły się rozszumiałą, weselną rzeką ku cyrkowi, którego olbrzymie maurytańskie ściany różowiły się nad miastem na tle zielonych wzgórz i oceanu.

Cyrk stał na urwistym brzegu, w gaju kwitnących oleandrów, samotnie jak świątynia, ocean przynosił mu do stóp jakby w hołdzie nieustannym spienione, grzmiące fale, oleandry obwiewały wonnym i różanym okwiatem, a przesłoneczniony błękit otulał go w złotawą mgłę tajemniczego milczenia.

A z doliny, z dróg, z ulic i placów leciały ku niemu rozgorzałe, tęskniące oczy tłumów, oczy namiętnych upragnień, westchnienia pełne żaru i tysiące zgiełkliwych głosów, bo już szerokim, dość stromym podjazdem, obramowanym zielonymi wałami strzępiastych tuj, płynęło całe morze głów.

Czerwono-żółte pióropusze żandarmów konnych, stojących nieruchomo co kilkanaście kroków, wytryskiwały jak rozmigotane w słońcu fontanny.

Tłoczono się zawzięcie, posuwając się zwolna, krok za krokiem w ciżbie i niesłychanym upale, tysiące głosów wrzało nieustannie i tysiące parasolek i wachlarzy, niby rój barwnych motyli, chwiało się w słonecznej topieli.

Tłum zbitą, nierozplątaną gęstwą zajmował całą drogę, że środkiem z wielkim trudem posuwał się długi szereg powozów i automobilów, pełnych cudownych kobiet w białych mantylach na głowach, z rozwiniętymi wachlarzami w rękach.

Niektóre z powozów jechały na „corridę" przystrojone wspaniale wedle starego zwyczaju, wykryte kapami z jedwabiów kolorowych, że czerwień i złoto, fiolet i biel śnieżna, jakby się rozbryzgując z powozów, lały się po kołach aż w kurz i pod nogi przechodniów. Witano je rzęsistymi brawami, a spod białych mantyl błyskały wdzięczne spojrzenia, uśmiechy i purpurowe, dumne usta.

Lecz cały ten korowód posuwał się coraz wolniej i zatrzymywał się co chwila mimo pośpiechu, gdyż przed bramą cyrku już zapanował tłok straszliwy i nieopisana wrzawa.

Chaos krzyków, śpiewań i turkotów huczał w powietrzu jak burza, a tysiące handlarzy przekrzykiwało się nawzajem, wijąc się wśród ciżb, tłoków i niebosiężnych wrzasków.

Tłum napływał wciąż i kłębił się coraz potężniej, kołysał się jak morze, roztrącał o powozy i o zwarte szeregi żandarmów, bił w potężne mury i wdzierał się wreszcie do środka z szumem wód wzburzonych.

Ogromny, cichy cyrk, zalany oślepiającym światłem słońca i rozprażony niby krater, pochłaniał coraz większe masy.

Wielką jak plac arenę, określoną kręgiem amfiteatralnych siedzeń aż po wąski skrawek czerwonego dachu, nakrywało niebo błękitnawym, rozpalonym namiotem, a grupa oleandrów, nachylona z bliskiego wzgórza kwitnącymi czubami, chwiała się nad nią kiściami kwiatów jak różaną kadzielnicą.

Zaś w zgiełku coraz większym płynęły tłumy, rozlewając się prawie bez śladu w olbrzymich, białych przestrzeniach jak wody w suchym, głębokim piasku, nadpływały wciąż i lały się z głuchym bełkotem nieustannie.

Muzyka, umieszczona na balkonie wprost głównego wejścia, stroiła dość hałaśliwie instrumenty, zagłuszane jednak przez te nieskończone potoki ludzkie, zalewające zwolna wszystkie miejsca, że już cyrk, niby wielka koncha, rozszumiał się i rozgwarzył.

Na jakimś zegarze wydzwoniła czwarta.

Muzyka zagrzmiała ze wszystkich sił.

Głos trąb mosiężnych wznosił się potężnym, dzikim krzykiem, jakby młoty spadały na wręby słonecznego dzwonu, iż od brzmień rozdrgało powietrze, a kwiaty oleandrów posypały się deszczem różanym.

Cyrk był już prawie pełny, wszystkie miejsca po słonecznej stronie i w cieniu zapełniła gęstwa nieprzeliczona, tylko do lóż wchodziły wciąż jeszcze białe i czarne mantyle.

Co chwila suchy trzask braw witał jakąś piękność lub popularną osobistość.

Nie było jeszcze wpół do piątej, a cyrk się zapełnił do ostatniego miejsca.

Krąg ław amfiteatru od pustej, żółcącej się areny aż po wąski skraj dachu mrowił się ludźmi i falował.

Muzyka umilkła, ale szmer głosów rozdrgany i sypki, niby szum morza, falował i wichrzył się nieustannie, niekiedy staczał się z górnych ław wrzącą kaskadą, to wybuchał w górę miotem huraganu, a chwilami był tylko trzepotem wachlarzy poruszających się we wszystkich rękach.

Upał był jeszcze niemiłosierny.

Ale już chwilami przez mury chlustały fale chłodu wraz z krótkimi grzmotami oceanu walącego o skały.

Tylko wachlarze pracowały z jednaką zawziętością, jakby nieprzeliczone stado ptactwa opadło na amfiteatr i trzepiąc tysiącami skrzydeł szamotało się gwałtownie, przysłaniając wszystkich pierzastą chmurą barw.

Nie można dojrzeć nikogo, wszystko się migoce w blaskach słońca i oddaleniu, mieni, drga i faluje, że tylko w najbliższych lożach wykwitają nieco wyraźniej jakieś cudowne głowy Hiszpanek, jakieś, oczy otchłanne, jakieś dumne usta się purpurzą, jakieś orle twarze o posępnym wdzięku wychylają się na mgnienie spoza wachlarzy.

Naraz głuchy ryk wydarł się z podziemi z taką siłą, że cyrk oniemiał, a za tym długim i żałosnym krzykiem byka popłynął w ciszy słaby śpiew modlitw z kaplicy niedalekiej.

Opadły wachlarze, cyrk się zasłuchał na mgnienie, niektóre usta poruszały się w modlitwie, a gdzieniegdzie biała ręka czyniła śpiesznie znak krzyża.

To śpiewali w kaplicy cyrkowej ci, którzy mieli walczyć.

Ale tłum wybuchnął niecierpliwie, niespodziany grzmot tupań i krzyków zatargał murami.

Mosiężne trąby dają uroczysty sygnał.

Opadają wachlarze, staje się cisza.

Wypada na arenę dwóch jeźdźców w średniowiecznych strojach, pędzą galopem pod lożę królewską po klucze od stajni byków i pozwolenie na zaczęcie walki.

Po chwili, gdy muzyka grzmi triumfalnym marszem, otwierają się szerokie wierzeje i wywala się wspaniały pochód.

Na bokach jadą konno pikadorzy z pikami w rękach, cali w żółtych skórach i w stalowych pancerzach na nogach, idą banderillerzy z czerwonymi i żółtymi kapami na rękach, idzie służba przybrana w czerwień, idą muły w czerwonych zaprzęgach i w pióropuszach, idą stajenni, a w pośrodku z nakrytymi głowami idą espady, dumni, strojni, wspaniali...

Ciągną zwartą falangą dokoła areny, kręgiem zamkniętym wysokim parkanem, dzielącym plac walki od widzów, po żółtym piasku idą mocnym, rytmicznym krokiem, niby gladiatorzy idący na śmierć, z oczami w 'Oczach tłumu, w ciszy podziwu, w milczeniu grozy, że zdaje się, iż w tej chwili podniesie się przeciągły, straszny śpiew:

Ave, Caesar, morituri te salutant .

Milczenie waży się jak ptak, nim runie, że tylko słychać brzęk zaprzęgów, skrzyp piasku i uderzenia kopyt, a w rozmigotanych blaskach wiruje rzeka barw, wybucha czerwień, pławi się złoto, kwitnie błękit, grąży fiolet, mrowią się błyskami złote i srebrne hafty, chwieją się pióropusze i płoną rozgorzałe oczy.

Naraz grzmot braw i krzyków stoczył się jak lawina i wrzał długo, aż się rozpłynęli niby obraz czarodziejskiego snu.

Wyrównywano spiesznie stratowany piasek.

Muzyka wybucha nagle hukiem trąb i kotłów.

Pikadorzy już stanęli w różnych punktach areny, czekają, nogi wparte w strzemiona, cugle skrócone, piki gotowe do ciosu...

Banderillerzy w białych pończochach i błękitnych kaftanach, z kapami w rękach, pochyleni nieco, czuwają, w naprężeniu...

Czerwona służba kryje się za końskimi zadami.

Tylko espady siedzą z boku, rozglądając się po amfiteatrze.

Nagle wszystkie zgiełki jakby się zapadły.

Trzasnęły wrota, wszystkie oczy runęły w jeden punkt, wachlarze zwisły bezwładnie, z czarnej czeluści wydarł się ściszony ryk i zamajaczył rogaty, potężny łeb.

Byk wyskoczył ogromnymi susami i na środku areny przystanął.

Był wprost cudownie piękny, długi, lśniący, czarny, potężny, różowymi ślepiami zatoczył dokoła i pognał z powrotem do stajni.

Ale kapy czuwały; czerwone, żółte i zielone płachty zastąpiły mu drogę, opadły ze wszystkich stron, zatrzepały się dokoła, że jakby oślepiony jaskrawą, szumiącą wichurą, zakręcił się wkoło i runął na nich gwałtownie; rozprysnęli się po arenie, rzucał się za nimi zajadle, już dopędzał niejednego... już schylał rogi... uderzał, ale zawsze w próżnię lub w nastawione kapy, gdyż ludzie wymykali się ciosom z jakąś cudowną zręcznością.

Przystanął na chwilę, zaryczał i jął grzebać kopytami.

Kapy znowu go napadły; wieją, drażnią, migocą przed ślepiami, rozwijają się z szumem, fruwają dokoła niby skrzydła czerwone, żółte i zielone, wabią i rozwścieklają. coraz bardziej.

Brawa już trzeszczą salwami, gorączka się podnosi.

A byk walczy na oślep, kręci się ogłupiały, przelatuje arenę, uderza w próżnię, miota się na wszystkie strony w obłokach kurzawy, naraz dojrzał na drugim końcu siwego konia, sprężył się i pognał wielkimi susami, niewidzi już ludzi... tratuje kapy... omija przeszkody... leci. jak burza...

Amfiteatr niemieje, oczy płoną, wachlarze trzęsą się nerwowo.

Pikador osadza się mocniej w strzemionach, opuszcza, niżej drzewce... mierzy... ale koń poczuł niebezpieczeństwo, cofa się, rży żałośnie... biją go z tyłu, że zerwał się i rusza naprzeciw...

Byk dobiega... pochyla straszne rogi... pręży się do ciosu... świecące żądło piki trafia go w grzbiet i orze krwawą bruzdę, zmagają się przez mgnienie... drzewce się wygina w kabłąk... byk prze się ze wszystkiej mocy bólu i wściekłości... pochyla łeb coraz niżej... pręży się, przemaga... i bije rogami w brzuch koński z taką siłą, że rozległ się trzask jakby rozdartego bębna, bluznął strumień krwi, koń pada, pikador wylatuje w powietrze i wali się plecami na ogrodzenie.

Krótki, straszliwy krzyk przeleciał po amfiteatrze.

Jakieś Angielki dostają spazmów i morskiej choroby.

Byk rozjuszony dobija konia, pastwi się, drze rogami wyprute wnętrzności, tratuje, ledwie go odciągnęły kapy, skoczył za nimi, ale po drodze rozpruł bok drugiemu koniowi, trzeciego zabił i leciał już z rykiem na czwartego...

Wreszcie kapy osaczyły go w pośrodku areny rozwianą, wirującą chmurą barw.

Pikadora wynieśli, krew zasypali, zabite konie ściągnięto pod płot, a muzyka buchnęła grzmiącą fanfarą.

Na jakiś znak kapy rozbiegły się na wszystkie strony.

Byk został sam jeden, podniósł zbroczony łeb i toczył krwawymi ślepiami.

Naprzeciw niego wyszedł banderilleros, bez kapy i bez broni, tylko z czerwono-żółtymi chorągiewkami w ręku, które musi wbić w grzbiet.

Ruszają ku sobie zwolna, ostrożnie, czatująco.

Zawiązuje się walka.

Byk napada, atakuje, uderza gwałtownie... banderilleros wyprysnął mu spod rogów... skacze w bok... zawraca w miejscu... gonią się w kółko, przystają, mierzą oczami, biegną na siebie i rozlatują się na mgnienie.

Cyrk cichnie, ale co chwila zrywają się brawa i krzyki i co chwila zapada ekstatyczne, gorączkowe milczenie.

Tylko w słonecznej pożodze areny wciąż migoce czarne cielsko i skrwawione rogi biją zapamiętale w banderillera, sto razy cios już był tak niechybny, że przerażenie dławiło, ale sto razy wymknął się śmierci, sto razy jakimś niepochwytnym, cudownym ruchem wydarł się spod ciosów, iż straszne rogi tylko świsnęły koło piersi, a on znowu wyzywa, rzuca się naprzód, wykręca, trzepie chorągiewkami, drażni, pędzi zuchwale wprost na rogi, aż byk, jakby zmęczony, zwolnił rzutu, idzie niby spokojnie, ale ślepie mu błyszczą i ślina cieknie z pyska, posuwa się miękko... banderilleros stanął, czeka pochylony, gotowy, sprężony... a gdy potężny łeb przygiął się tuż przed nim do uderzenia... runął między rogi jak tygrys, wbił mu w grzbiet chorągiewki i prysnął w bok.

Huragan krzyków zatrząsł amfiteatrem.

Byk oszalały z bólu i zestrachany szumem chorągiewek, co jak drapieżne ptaki spadły mu na grzbiet i trzepocząc się szarpią stalowymi pazurami, rzuca się z rykiem po arenie, tłucze rogami w deski ogrodzenia i tak zajadle goni za ludźmi, że muszą skakać przez płot.

Cyrk wprost szaleje z radości.

Występuje espada i amfiteatr się ucisza.

Ukazuje się w słonecznych blaskach wytryskiem bieli i fioletu, jak kwiat rozmigotany rosą złotych i srebrnych ozdób i haftów. Jest smukły, młody i piękny, ma ruchy jaguara i nogi jakby ze stali, spod beretu wymyka mu się na plecy czarny, mały warkoczyk, obnażoną szpadę trzyma w lewej ręce a w prawej kapę czerwoną.

— Bombita! Bombita! — krzyczą ze wszystkich stron. Kłania się szpadą i dziękuje z uśmiechem.
A byk przystanął pod płotem, patrzy w słońce i porykuje z cicha, żałośnie, jakby do pastwisk dalekich, do zielonych, szumiących pól Andaluzji. Nie spostrzegł espady, nie słyszy wrzasków, jakby zapomniał, gdzie jest, zdaje się, nawet ran swoich nie pamięta, wyciągnął skrwawiony łeb i zasłuchał się jak gdyby w jakieś odgłosy dalekie... dalekie... może w chłodny bełkot strumieni, w poszum dębów, w ryki braci, a może w nawoływania pastuchów.
Kapy zaczynają grać, fruwają dokoła niego jak ptaki.
Nie widzi nic, stoi nieruchomo, zapatrzony w słońce.

— Krowa! Niedobry! Za mało zły — wrzeszczą w amfiteatrze.

Bombita idzie na niego, drażni go kapą, fascynuje oczami, przesuwa się przed łbem, migoce szpadą, krzyczy, bije kapą po rogach, aż byk jakby się nagle przebudził, ryknął gniewnie, rzucił się i przeleciał, zatacza półkole i potężnymi susami skacze, aż piasek wytryskuje spod racic.

— Ostrożnie! Uważaj! Ostrożnie! — podnoszą się trwożliwe głosy.

Wreszcie zapada śmiertelne milczenie, że słychać bełkot oceanu, świegot jaskółek przelatujących nad cyrkiem i mdlejący szelest wachlarzy.

Amfiteatr zamiera ze wzruszenia, dwadzieścia tysięcy serc pręży się w ekstazie, wychylają się z lóż, leżą na parapetach, prawie wiszą nad areną, a wszyscy z rozgorzałymi oczami, bez tchu, nieprzytomni, pijani już radością, podziwem i entuzjazmem.

Bo walka już się toczy na śmierć i życie.

Jeden zginąć musi, a zdaje się, iż obaj wiedzą o tym, i byk, i człowiek.

Atakują się zimno, mądrze a okrutnie, kręcą się w kółko, z oczami w oczach, o parę kroków, a czasem tak z bliska, że rogi oślizgują się po żebrach espady.

Byk naciera, bije i zawraca z szaloną szybkością, wali się jak huragan, ale espada czuwa, wykręca się spod rogów, zasłania kapą, odskakuje; wiją się dokoła siebie jak błyskawice, gonią, zataczają kręgi, a szpada wciąż czyha zdradliwie i migoce głodnym żądłem, a straszne rogi bodą zapamiętale, uderzają niestrudzenie i nadaremnie, że byk już szaleje z wściekłości, grzebie racicami, ryczy i tak się gwałtownie miota, iż nie podobna pochwycić ruchów, robi się zawrotny wir, a w tej kurzawie zarysów tylko niekiedy zawieje kapa, błyśnie szpada, zaczernią rogi...

Niekiedy czyni się mgnienie pauzy... stają naprzeciw... dyszą... mierzą się złowrogo... czają i walą się na siebie jak gromy...
A co chwila za jakiś gest bohaterski, za jakiś ruch szalony, za jakieś uniknięcie ciosu ulewa braw i krzyków, ale jeśli kapa wionęła nieprawidłowo, jeśli skok był niezręczny, jeśli jawił się choćby cień lęku, amfiteatr syczy, gwiżdże, wymyśla i śmieje się urągliwie.

Lud się zna na odwadze, wielbi bohaterstwo i lud czuwa nad prawidłami walki, nie pozwala na odstępstwa.

Zdenerwowanie jednak tak wzrasta, że już coraz głośniej krzyczą:

— Zabij! Dosyć! Zabij!

Bombita ciska kapę daleko od siebie, przerzucił szpadę do prawej ręki, przystanął, nogi wparł w piasek, nieco się przygiął, podnosi broń i mierzy w nadbiegające zwierzę...

Mgnienie ciszy... byk dobiega... rzuca się na niego z pochylonym łbem... ale nim zdołał uderzyć, espada zwalił mu się pomiędzy rogi, wbił ostrze w nasadę karku i odskoczył.

Lecz cios był za słaby, szpada utkwiła tylko do połowy.

— Źle, źle! Popraw! — krzyczą dokoła.
Byk ciska się po arenie oszalały, szpada trzepie mu się przez chwilę w grzbiecie i wylatuje, krew bucha z rany strumieniem.

Bombita bierze nową szpadę i blady, skupiony i groźny idzie.

Nowa krótka walka i spada cios błyskawiczny, cios niechybny, prędki, twardy, nieubłagany cios śmierci.

Wbił szpadę po rękojeść.

Ale byk jeszcze nie padł, uskoczył w bok i bluznął krwią; zatacza się, chwieje, rzęzi, chrapie, pada na kolana, podrywa się ostatnim wysiłkiem, chce uciekać i wali się w ciężkiej męce konania.

Dobił go jakiś nóż litościwy.

Pierwsza walka skończona. Cyrk jednak milczy, espada schodzi z areny bez braw.
Ogłaszają dziesięć minut pauzy.

Małe koniki strojne w pióropusze wywłóczą pobite, służba uprząta arenę, zasypuje krwawe place i równa porytą ziemię.

Po korytarzach i w przejściach już krzyczą sprzedający wodę, lody, programy i tysiące różnych rzeczy.

Gwar coraz większy, loże się odwiedzają, zaczynają wrzeć śmiechy, głosy powitań lecą z końca w koniec amfiteatru; tłum się już kłębi, przewala, woła, krzyczy, gestykuluje, a gdzieniegdzie śpiewa i gwiżdże.
Wachlarze trzepią się gorączkowo i nieustannie.

ielu cudzoziemców wynosi się ostentacyjnie, żegnają ich złośliwe brawa i śmiechy.

Już nieco chłodniej. Słońce przetoczyło się nad ocean, że pół areny pogrąża się w przezłoconych cieniach, a nachylane kiście oleandrów płoną niby skamieniałe wytryski krwi, fale przypływu huczą coraz potężniej, zaś wysoko ponad cyrkiem i gwarem tysięcy, przez lazurowe głębie ciągnie klucz białych, ogromnych ptaków... lecą na zachód... za słońcem.

Muzyka daje grzmiący znak.

Rozpoczyna się nowa walka.

Pikadorzy, banderillerzy, kapy i służba zajmują swoje miejsca.

Trzaskają wierzeje stajni.

Wypada byk. Przystanął olśniony słońcem, olbrzymie rogi błyszczą mu jakby z czarnej, polerowanej stali, zatrząsł łbem, rozejrzał się i jak czarny tuman runął ku koniom.

Najbliższy pikador rusza na niego z piką złożoną do ciosu.

Gasną wrzawy. Spotykają się, pika trafia, wgryza się w grzbiet i bodzie ryjąc straszną bruzdę, byk się szamoce pod ostrzem, ryczy, wpiera kopytami w ziemię i z wściekłym miotem usiłuje trzasnąć rogami w konia; mocują się jak lwy, prężą, zmagają.

— Uderzy! Uderzy! — wioną zgorączkowane szepty.

— Nie!

— Rozpruje z pewnością!

— Nie! Nie! O zakład, że nie!

Sto zakładów staje. Tysiące ludzi czeka z zapartym tchem. Milczenie się rozsiewa. Niepokój wstrząsa. Obawa i zachwyt, radość i zgroza. Chwile już się zdają być godzinami. Wachlarze pomdlały, oczy gorzeją, twarze bledną, serca się tłuką.

Ale pika wciąż trzyma zwierzę na uwięzi, nie puszcza, gnie się w pałąk, zwija się już prawie w obręcz i z taką siłą odpiera, że byk nie wytrzymał i odskoczył w bok.

Amfiteatr chlusnął niebosiężną wrzawą braw, zwycięski pikador kłania się na wszystkie strony, a byk rozsrożony bólem, spieniony, buchający krwią, co go oblewa niby płaszczem purpurowym, rzuca się z dzikim rykiem na ludzi.

Kapy otaczają go szumiącym wirem błyskawic.

Nie pozwala się osaczyć, przelatuje jak wicher, zabija konie, rwie kapy, zawraca niespodzianie, napada podstępnie, bije w ciżby, miota się jak grom, chce przerwać tę straszną obręcz i uciec...

Ale na próżno, nie ma już ratunku, żelazny krąg dokoła, wszędzie zastępuje kapa, grozi pika, straszny krzyk, wszędzie nieprzełamany mur ludzi, wszędzie śmierć czyha i przerażenie.

Banderilleros wbił mu w grzbiet dwie chorągiewki.

Byk już rozszalały ciska się nieprzytomnie.

Drugi banderilleros wbija mu jeszcze dwie.

Zaryczał przeciągle, bije ogonem po bokach skrwawionych i okręca się w miejscu, chcąc się pozbyć tych straszliwych pióropuszów.

Naraz trzeci banderilleros biegnie na niego, rzuca się zuchwale wprost na rogi i wbija mu trzecią parę chorągiewek.

Orkan uniesień zerwał się z ław.

Byk już dostatecznie przygotowany do ostatniej walki.

— Fuentes! Fuentes! — krzyczą imię ulubieńca.

Espada występuje powoli z błyszczącym ostrzem w ręku.

Pierwsza szpada Hiszpanii, niezwyciężony, niepokonany, nieustraszony, bożyszcze tłumów, chwała ich i duma, posuwa się w ulewie spojrzeń miłosnych i braw dumnym, wyniosłym krokiem i zimnymi oczami śledzi niepokojące ruchy byka.

Ruszyli na siebie.

Wiąże się walka cicha, gwałtowna i nieubłagana.

Byk, cały we krwi, straszny jest w skupionej, dzikiej wściekłości.

Co mgnienie stają naprzeciw i co mgnienie straszne rogi uderzają tak z bliska i niechybnie, że zamierają serca i mdleją dusze, ale espada wykręca się śmierci, odskakuje i jakby gardząc niebezpieczeństwem, spokojnie zastępuje drogę bykowi, wieje kapą przed krwawymi ślepiami, migoce szpadą, wyzywa, staje tuż przed rogami i zimny, cudowny w zuchwałości, czeka nowego ciosu.

Zapada cisza jak w chwili podniesienia.

Słychać tylko nad areną szczebiot kołujących jaskółek.

— Ostrożnie! Pilnuj się! Niech cię Bóg strzeże! Pojedynek się kończy, Fuentes odrzucił kapę, szpada zamigotała.

Wzruszenie już dusi, twarze płoną, wszyscy powstają z miejsc, oczy pełne błyskawic, kobiety prawie wiszą nad areną, nozdrza mają rozdęte, oczy oszalałe, nieme krzyki na ustach purpurowych, białe zęby błyskają jak kły wilków...

Jakiś płacz się zerwał krótki, zdławiony, nerwowy; jakiś krzyk wionął mdlejący, jakieś nieprzytomne brawa zahuczały i znowu długie, napięte aż do bólu milczenie.

Wszyscy już wniebowzięci, wszyscy już jakby zaczadzeni krwią, pijani żądzą męki, ran i śmierci, porwani bohaterstwem, ważą się w oniemieniu na ost...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin