Little Bentley - Dominium.rtf

(832 KB) Pobierz

BENTLEY LITTLE

DOMINIUM

Przekład

DANUTA GÓRSKA

Tytuł oryginału: Dominion

Korekta

Barbara Cywińska

Jolanta Kucharska

Ilustracja na okładce

© Zbigniew Foniok

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Foniok

Projekt graficzny serii

Małgorzata Foniok

Druk

Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp, zo.o.

Copyright © Bentley Little, 1992.

All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o.

ISBN 978-83-241-3294-2

Warszawa 2009. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp, z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27

tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

Dla mojej żony, Wai San Li

PROLOG

NOWY JORK 1920

Dziewczynki!

Same dziewczynki, co do jednej. Stał na szczycie schodów i zaglądał do słabo oświetlonej piwnicy. Noworodki pełzały w błocie, krwi i brudnej, stęchłej wodzie, płakały, wrzeszczały, popiskiwały. Matki, przykute łańcuchami do ściany, leżały bezwładnie na kamieniach, ze zwieszonymi głowami, ledwie żywe, nagie ciała wciąż umazane krwią i płynami owodniowymi, przegryzione pępowiny sterczące sztywno pomiędzy rozłożonymi nogami.

Przerzucał wzrok z jednego noworodka na drugiego, z nadzieją wypatrując penisa, ale widział tylko małe, bezwłose szparki.

Matka miała rację. Nie był mężczyzną.

Zaczął płakać. Nie mógł się opanować. Gorące łzy wstydu wyrwały się spod powiek i spłynęły po policzkach, tylko pogłębiając jego upokorzenie. Mimowolny szloch wyrwał mu się z ust i jedna kobieta spojrzała na niego nieprzytomnym wzrokiem. Zobaczył ją przez rozmazaną kurtynę łez. Nie wiedział, czy ona zdaje sobie sprawę, co się dzieje, ale to go nie obchodziło.

-               To twoja wina! - krzyknął do niej i do pozostałych.

Jedna z kobiet zajęczała niezrozumiale.

Wciąż płacząc, wrócił do kuchni, otworzył szarkę pod zlewem i rozwinął szlauch. Odkręcił wodę na cały regulator, przeciągnął szlauch po podłodze do drzwi piwnicy i spuścił końcówkę po schodach.

Zaleje piwnicę i potopi je wszystkie.

Woda lała się z węża równym strumieniem, spływała po stopniach i zasilała brudną kałużę, która stała na dnie. Trzy kobiety usłyszały plusk wody i półprzytomnie uniosły posiniaczone twarze, czekając na codzienne obmywanie, ale nie doczekały się i głowy znowu im opadły ze stłumionym brzękiem żelaznych obręczy na szyjach i ramionach.

Patrzył, jak poziom wody w piwnicy podnosi się powoli. Łzy przestały płynąć, wyschły, zniknęły. Otarł oczy. Upłyną dwie godziny, może trzy, zanim woda sięgnie im nad głowy i potopi je. Wróci później, po wszystkim, spuści wodę i pozbędzie się ciał.

Wszedł do kuchni i zamknął drzwi. Przez chwilę stal niepewnie, zanim przeszedł przez wąski, ciemny korytarz do frontowej części domu. Z zewnątrz dochodził niski warkot samochodów na ulicy, entuzjastyczne okrzyki bawiących się dzieci. Stal przez kilka minut przy frontowym oknie i wyglądał na trawnik przed domem, zanim sobie uświadomił, że stoi dokładnie w tym miejscu, gdzie dawniej stawała matka, kiedy szpiegowała sąsiadów.

Zalała go czarna fala. Odsunął się od okna i oddychał głęboko, powoli, dopóki mu nie przeszło. Popatrzył na swoje ręce. Matka zawsze mówiła, że dłonie miał za duże w stosunku do ramion, nieproporcjonalne w porównaniu z resztą ciała, starał się więc je ukrywać w kieszeniach albo za plecami. Teraz jednak nie wydawały się takie duże i zastanawiał się, czy się skurczyły. Żałował, że matki tu nie ma, że nie może jej pokazać swoich dłoni i zapytać.

Niepocieszony, wędrował po pustym domu, przez salon i hol, po schodach na górę i jak zawsze trafił do sypialni matki.

Sypialnia matki.

Usiadł na czerwonej jedwabnej narzucie i podniósł kajdanki na nogi przymocowane do wysokich drewnianych słupków w nogach łóżka. Od śmierci matki nie otwierał okien i pokój wciąż silnie cuchnął winem, perfumami i dawnym seksem. Głęboko zaczerpnął powietrza, wdychając rozkoszną woń, jednocześnie kwaśną i słodką, cierpką i piżmową. Rozejrzał się po pokoju. Na orientalnym dywanie wciąż widniały plamy krwi po ostatnim razie, ciemna czerwień zbladła już do zakurzonego brązu, który zlewał się z wielobarwnym rokokowym deseniem. Na toaletce przed ogromnym lustrem stały puste flakoniki. Brudna bielizna licznych pań i panów walała się po podłodze, niektóre sztuki podarte i poszarpane, zerwane z chętnych ciał w szale namiętności.

Jego wzrok przyciągnęły drzwi obok garderoby, drzwi pokoju, do którego zabierano niechętnych uczestników.

Wstał, zdjął długi mosiężny klucz z haka nad łóżkiem, wsunął go do zamka i otworzył drzwi. W tym pokoju się modliła, tutaj odprawiała swoje rytuały. Nie wiedział dokładnie, na czym polegały; nigdy nie chciała mu powiedzieć. Wiedział tylko, że wymagały wielu ofiar, że za każdym razem musiał dla niej znaleźć dwie, trzy, czasem cztery ofiary. Głównie mężczyzn. Kobiety, jeśli trzeba. Rytuały były głośne. Słyszał krzyki rozlegające się echem w korytarzach, czuł uderzenia ciał przewracanych na podłogę, ciskanych o ściany. Dobrze, że mieszkali w takim dużym mieście. Inaczej szukano by ludzi, których matka złożyła w ofierze, krzyki zwróciłyby uwagę. A tak rzadko zauważano nieobecność ofiar (zawsze wybierał je starannie), krzyki zaś ginęły w ulicznym zgiełku.

Matka jednak zawsze powtarzała, że konieczność odprawiania rytuałów w tym pokoju, zamiast w odpowiednim miejscu, wypaczyła ich cel, doprowadziła do jego pomyłkowych narodzin.

 

Stał w progu i powoli rozglądał się po cichym pokoju. Połamane kości wciąż leżały na podłodze, rozrzucone bezładnie, jakby w gorączkowym szale. Kości były czyste, dokładnie obrane z mięsa. Na ścianach namalowano drzewa, pieczołowicie odtworzony wizerunek lasu, za który matka zapłaciła pokaźną sumę miejscowemu artyście i później spędziła z nim dwa dni w sypialni.

Wszedł do pokoju i odetchnął głęboko. Tutaj cuchnęło mocniej, ponieważ pokój nie miał okien, ale pachniało bardziej krwią niż seksem, wcale nie tak przyjemnie jak w sypialni. Przeszedł kilka kroków, kopniakiem usunął z drogi dolną kość szczękową. Przyprowadzał ofiary, ale nigdy nie musiał się ich pozbywać. Po zakończeniu rytuałów nigdy nie zostawało nic do wyrzucenia, tylko te oczyszczone kości i czasami samotny ochłap mięsa.

Nieraz chciał wziąć udział w rytuałach matki, ale powiedziała mu bez ogródek, że to wykluczone. Dopiero w zeszłym roku, kiedy ponownie odczytała przepowiednie, zdecydowała, że pozwoli mu kontynuować po swojej śmierci. Dopiero wtedy w pełni odzyskał wiarę. Dopiero wtedy mu powiedziała, co musi zrobić.

Teraz nawet w tym ją zawiódł.

Pomyślał o noworodkach w piwnicy. Postanowił dać im jeszcze godzinę, a potem sprawdzić, czy wszystkie utonęły.

A później spróbuje jeszcze raz.

Nie miał innego wyjścia.

Szkoda, że musiał się pozbyć również matek. Tak wspaniale było, kiedy je brał, kiedy je bił i zmuszał, żeby poddały się jego woli, kiedy czuł, że w nich również wzbiera gorąca zwierzęca namiętność. Wtedy naprawdę czuł się synem swojej matki.

Ale będą następne. Znajdzie je tak samo, jak znalazł te, weźmie je tak samo i napełni swoimi dziećmi.

A jeśli nie dadzą mu chłopca, spróbuje znowu.

I znowu.

Godzinę później wrócił do piwnicy. Wszystkie kobiety utonęły - widział ich włosy rozpostarte wachlarzowato na powierzchni brudnej, zakrwawionej wody - ale dzieci żyły i wesoło pływały.

Przystanął, zaszokowany. To nie do wiary!

Wściekły, zbiegł ze schodów i wskoczył do zimnej, czarnej wody. Wzbierał w nim gniew. Chwycił główkę najbliższego noworodka i wepchnął pod wodę. Nagle poczuł ostry ból w palcu wskazującym. Krzyknął i gwałtownie cofnął rękę. Mała go ugryzła! Potrząsnął dłonią, żeby odpędzić ból, i znowu pchnął w głąb winowajczynię. Nagrodziły go małe bąbelki wypływające na powierzchnię.

Coś boleśnie ukłuło go w plecy. Obrócił głowę i zobaczył, że następny noworodek drapie go po krzyżu palcami zakrzywionymi jak szpony. Inne maleństwo wgryzło się w mięsistą część jego przedramienia, mocno wbiło zęby w skórę i tłuszcz.

Pozostałe noworodki podpływały do niego, śmiejąc się z podnieceniem, szczerząc maleńkie ząbki...

noworodki nie mają zębów

...rozchlapując wodę małymi rączkami. Przestraszony, puścił pierwsze dziecko, które natychmiast wgryzło mu się w brzuch. Wrzasnął z bólu, a po chwili wrzasnął jeszcze głośniej, kiedy maleńkie paluszki zagłębiły się w jego kroczu.

Ile tu było noworodków? Nie pamiętał. Przypomniał sobie, że jedna z kobiet urodziła bliźniaki. Dotknął stopą jakiegos pudła pod wodą, odepchnął się i próbował dotrzeć do schodów. Maleńka, wyszczerzona niemowlęca buzia wyskoczyła z wody tuż przed nim, drobne rączki śmignęły do jego oczu. Odtrącił dziewczynkę, ale ona zdążyła zatopić zęby w jego za dużej dłoni.

-              Ratunku! - zawołał piskliwym kobiecym głosem.

Nie był mężczyzną.

-              Ratunku!

Ale nikt nie słyszał.

I jego dzieci wciągnęły go w głąb.

C Z Ę Ś Ć 1

1.

W Mesie panował upał, kiedy przygotowywali się do wyjazdu. Temperatura dochodziła do trzydziestu stopni, chociaż słońce jeszcze nie wzeszło. Blada poświata nad górami Superstitions wkrótce rozkwitnie w typowy sierpniowy poranek. Dion wiedział, że w południe wyświetlacz na ścianie budynku Valley National Bank pokaże cyfry zaczynające się od czwórki.

Pomógł mamie zanieść ostatnie bagaże do samochodu - walizkę z przyborami toaletowymi, torbę wypełnioną przekąskami na drogę, termos z kawą - a potem stał obok drzwi po stronie pasażera, kiedy po raz ostatni zamykała dom i wkładała klucze do skrzynki pocztowej. Dziwnie było wyjeżdżać, ale ze zdumieniem odkrył, że wcale nie smuci go myśl o opuszczeniu domu. Spodziewał się żalu czy poczucia straty, przygnębienia czy osamotnienia, ale nie czuł nic.

Samo to powinno go wpędzić w depresję.

Matka zdecydowanym krokiem przeszła przez brązową trawę na chodnik. Nosiła cienki top bez pleców, ledwie zakrywający jej duże piersi, i szorty o wiele za ciasne jak na kobietę w jej wieku. Nie żeby wyglądała na swój wiek. Bynajmniej. Jak niejeden z jego kolegów przyznawał przez lata, stanowiła niemal symbol seksu, jedyny, jaki mogli spotkać w prawdziwym życiu. Nigdy nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Co innego, gdyby mówili o obcej osobie albo czyjejś kuzynce czy ciotce, ale własna matka...

Czasami żałował, że nie jest gruba, brzydka i nie ubiera się niegustownie jak inne starsze panie.

Mama otworzyła drzwi po jego stronie. Wsiadł do samochodu i sięgnął nad fotelem kierowcy, żeby wyciągnąć blokadę w jej drzwiach. Uśmiechnęła się do niego i usiadła za kierownicą. Cienki strumyczek potu żłobił ścieżkę w jej makijażu po prawej stronie twarzy, ale go nie wytarła.

-              Chyba mamy wszystko - powiedziała wesoło.

Kiwnął głową.

-              Gotowy do drogi?

-              Aha.

-              No to ruszamy.

Uruchomiła silnik, wrzuciła bieg i odjechali od krawężnika.

Meble wysłali już do Napa, a teraz czekała ich dwudniowa podróż. Nie zamierzali jechać bez przerwy przez osiemnaście godzin, tylko przenocować w Santa Barbara i następnego dnia kontynuować podróż. Wtedy zostanie im trochę ponad tydzień na rozpakowanie i osiedlenie, zanim on zacznie szkołę, a mama zacznie pracę.

Skręcili w University i minęli Circle K, gdzie poprzedniego wieczoru ostatecznie pożegnał się z przyjaciółmi. Odwrócił wzrok od sklepu wielobranżowego, bo ogarnęło go dziwne zakłopotanie. Wczorajsze pożegnania wypadły niezręcznie nie wskutek nadmiaru emocji, ale z powodu ich braku. Powinien chyba uściskać przyjaciół, powiedzieć im, ile dla niego znaczyli i jak bardzo będzie za nimi tęsknił, ale nie czuł nic takiego. Po kilku niepewnych, chybionych próbach ożywienia emocji, podjętych przez obie strony, zrezygnowali i rozstali się jak zwykle, jakby jutro mieli znów się spotkać.

Żaden z nich, uświadomił sobie Dion, nie obiecał nawet pisać.

Dopiero teraz zaczęła go ogarniać depresja.

Jechali po University w stronę Tempe i autostrady między stanowej. Patrząc na znajome ulice, znajome sklepy i punkty orientacyjne, nie mógł uwierzyć, że naprawdę wyjeżdżają, naprawdę opuszczają Arizonę.

Przejechali obok ASU. Chciał po raz ostatni spojrzeć na uniwersytet, pożegnać chodniki i ścieżki rowerowe, gdzie spędził tyle weekendów, ale od razu trafili na zielone światło i samochód niestosownie szybko przemknął obok kampusu, pozbawiając go nawet szansy na pożegnanie. Potem uniwersytet został z tyłu.

Dawniej miał niewielką nadzieję, że pójdzie na studia, chociaż zdawał sobie sprawę, że matkę stać najwyżej na posłanie go do publicznej dwuletniej szkoły pomaturalnej. Teraz wiedział, że nadzieja nigdy się nie spełni.

Po kilku minutach wjechali na autostradę.

Pół godziny później znaleźli się na pustyni i widzieli Phoenix w lusterku wstecznym.

Po kolejnych dziesięciu minutach zniknęły nawet zarysy budynków na tle pomarańczowej kuli wschodzącego słońca.

Zmieniali się za kierownicą, przesiadając się na rzadkich miejscach postojowych. Przez pierwszą godzinę milczeli i słuchali radia, każde zatopione we własnych myślach, ale kiedy zakłócenia zagłuszyły wreszcie nawet rytm muzyki, Dion wyłączył radio. Milczenie, jeszcze przed chwilą takie normalne i naturalne, nagle wydało się napięte i wymuszone. Odchrząknął i próbował wymyślić temat rozmowy.

Ale to ona pierwsza się odezwała.

-              Wszystko będzie inaczej - oznajmiła, spoglądając na niego. - Zmiana dobrze zrobi nam obojgu. Zaczniemy od nowa. - Przerwała. - Czy raczej ja zacznę od nowa.

Poczuł, że się czerwieni, i odwrócił wzrok.

-              Musimy o tym porozmawiać. Wiem, że to ciężkie. Wiem, że to trudne. Ale to ważne, żebyśmy się porozumieli. - Spróbowała się uśmiechnąć i prawie jej się udało. - Poza tym złapałam cię w pułapkę w samochodzie i musisz mnie wysłuchać.

Odpowiedział wymuszonym uśmiechem.

-              Wiem, że cię rozczarowałam. Zbyt wiele razy. Siebie też rozczarowałam. Nie zawsze byłam taką matką, jakiej chciałeś i jaką sama chciałam być.

-              To nieprawda... - zaczął.

-              To prawda i oboje to wiemy. - Uśmiechnęła się smutno. - Powiem ci, że nic nie boli mnie bardziej niż rozczarowanie w twoich oczach, kiedy tracę kolejną posadę. Przez to nienawidzę siebie i za każdym razem sobie obiecuję, że to się nie powtórzy, że się zmienię, ale... no, jakoś nic się nie zmienia. Nie wiem dlaczego. Ja po prostu... no wiesz. - Popatrzyła na niego. - Ale teraz wszystko się zmieni. Zaczniemy nowe życie w Kalifornii i stanę się inną osobą. Zobaczysz. Wiem, że obiecanki nie wystarczą, że muszę ci udowodnić. I udowodnię. Tamto już skończone. Zostawiłam to za sobą. W przeszłości. To jest nowy początek dla nas obojga i postaramy się go wykorzystać jak najlepiej. Okay?

Dion kiwnął głową.

-              Okay? - powtórzyła.

-              Okay.

Wyjrzał przez okno, na krzaczki bylicy i kaktusy saguaro zostające z tyłu. Oczywiście mówiła poważnie i sama w to wierzyła, i to brzmiało całkiem dobrze, ale również jakby znajomo i odrobinę sztucznie. Podejrzewał, że zapożyczyła to z jakiegoś filmu. Nienawidził siebie za takie myśli, ale mama wygłaszała już przedtem takie obietnice z nie mniejszym przekonaniem, żeby je złamać, kiedy tylko spotkała faceta z butelką i niezłym tyłkiem.

Pomyślał o Cleveland, pomyślał o Albuquerque.

Milczeli, dopóki nie dojechali do miejsca postojowego. Dion wysiadł i przeciągnął się, zanim przeszedł na stronę kierowcy. Oparł się o maskę samochodu.

-              Nie rozumiem, dlaczego się przenosimy do Napa - powiedział.

Matka, poprawiając biustonosz, zmarszczyła brwi.

-              Jak to nie rozumiesz? Przecież dostałam tam pracę.

-              Ale mogłaś dostać pracę wszędzie.

-              Masz coś przeciwko Napa?

-              Nie - przyznał. - Po prostu... sam nie wiem.

-              Po prostu co?

-              No, ludzie zwykle mają powód, żeby się przeprowadzać. - Zerknął na nią i poczerwieniał. - To znaczy przeprowadzać do określonego miejsca - dodał pospiesznie. - Mają tam rodzinę albo tam dorastali, albo naprawdę kochają to miejsce, albo firma ich przenosi, albo... cokolwiek. Ale my właściwie nie mamy żadnego powodu, żeby wyjeżdżać.

-              Dion - warknęła - zamknij się i wsiadaj.

Wyszczerzył do niej zęby.

-              Dobra, dobra - powiedział.

Spędzili tę noc w motelu Six w Santa Barbara, w pojedynczym pokoju z podwójnym łóżkiem.

Dion wcześnie się położył, wkrótce po obiedzie, i natychmiast zasnął. Śnił mu się korytarz, długi, ciemny korytarz z czerwonymi drzwiami na końcu. Powoli szedł korytarzem, czując pod nogami miękką, śliską, niestabilną podłogę, chociaż słyszał stukot swoich obcasów na twardym cemencie. Szedł dalej, patrząc prosto przed siebie, bojąc się spojrzeć w lewo czy w prawo. Kiedy dotarł do drzwi, nie chciał ich otworzyć, ale jednak otworzył i za nimi zobaczył schody prowadzące w górę.

Środkiem schodów ściekał cienki strumyczek krwi.

Wszedł po schodach, patrząc pod nogi, śledząc strumyczek aż do źródła. Dotarł na podest, obrócił się, ruszył dalej w górę. Teraz krew płynęła szybciej, obficiej.

Odwrócił się na następnym podeście i zobaczył siedzącą na najwyższym stopniu piękną ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin