Jacq_Christian_-_Królowa_Wolności_01_-_Imperium_mroku.rtf

(1727 KB) Pobierz

CHRISTIAN   JACQ

KRÓLOWA   WOLNOŚCI

IMPERIUM MROKU


(...) nie wiem, z jakiej przyczyny bóg zesłał nawałnicę i niespodziewanie napadli zuchwale na kraj ludzie nieokreślo­nej rasy, z terenów położonych na wschodzie, i łatwo opanowa­li go bez walki. (...) bezlitośnie spalili nasze miasta, zrównali z ziemią świątynie bogów i traktowali wszystkich mieszkań­ców z bezwzględnym okrucieństwem, zabijali jednych, a brali w niewolę żony i dzieci innych (tłum. Adam Łukaszewicz, Zbigniew Szafrański).

Tekst Manetona* cytowany przez Józefa Flawiusza w jego dziele Contra Apionem

* Maneton był egipskim kapłanem, żyjącym w III wieku p.n.e. Jego najsłynniejszym dziełem była Aigyptika, czyli dzieje Egiptu, historia władców egipskich, którzy rządzili w czasach przed zjednoczeniem Egiptu. Dzieło Manetona nie zachowało się do naszych czasów. Zna­my je z fragmentów często cytowanych przez pisarzy antycznych.


Teby ostatnia wolna strefa terytorium egipskiego, 1690 rok przed Chrystusem

1

Od pół godziny Ahhotep trwała w bezruchu, czekając, aż ostatni strażnik minie główną bramę pałacu. Wykorzy­stując kilkuminutowe bicie w bębny przed zmianą warty, jednym skokiem dopadła tamaryszkowych zarośli, które mogły ją ukryć aż do zmroku. Ahhotep, córka królowej Teti Małej, była piękną osiemnastoletnią brunetką o dziw­nym imieniu, które można było tłumaczyć na wiele sposo­bów: Księżyc w Pełni, Spokojny Księżyc albo też Wojna i Pokój, jako że według mędrców księżyc był bogiem wo­jowniczym, kryjącym w sobie tajemnicę śmierci i zmar­twychwstania.

Wojna... Tak! To było jedyne wyjście, aby pozbyć się hyksoskich najeźdźców, którzy opanowali cały kraj, poza Tebami, świętym miastem boga Amona. Tylko dzięki jego opiece barbarzyńcy oszczędzili świątynię Karnaku oraz po­bliskie miasto, ale na jak długo?

Hyksosi przybyli od strony Delty mniej więcej czterdzie­ści lat temu, zalewając kraj niczym chmara szarańczy. Byli wśród nich Azjaci, Arabowie, Kananejczycy, Syryjczycy, mieszkańcy Kaukazu, Minojczycy, Cypryjczycy, Irańczycy, Anatolijczycy, a także cała masa innych plemion.

Ich ciała pokrywały pancerze. Dosiadali dziwnych czwo­ronożnych zwierząt o wielkich głowach, wyższych i szyb­szych niż osły. Stworzenia te zwane końmi, z nieprawdopo­dobną wręcz prędkością ciągnęły wielkie bojowe skrzynie


na kołach. Wszystko to pozwoliło agresorom zwyciężyć wojska faraona.

Ahhotep złorzeczyła w duchu ślamazarności i tchórzo­stwu biednej armii tebańskiej. Oczywiście, wojska tebań-skie nie były w stanie zmierzyć się z przeważającą liczeb­nie, wyposażoną w nową i straszną broń armią okupanta, jednakże bezczynność prowadzić mogła jedynie do unice­stwienia!

Gdyby Apofis, najwyższy dowódca Hyksosów, postano­wił zmieść Teby z powierzchni ziemi, wojska egipskie pierzch­łyby niechybnie i nastąpiłaby masakra ludności. Oszczędzono by tylko piękne kobiety, by zmienić je w niewolnice dla uciechy żołdaków, i krzepkich małych chłopców.

Ostatni wolni ludzie na ziemi faraonów chylili głowy, niezdolni do jakiejkolwiek reakcji.

Cóż pozostało ze wspaniałego królestwa budowniczych piramid? Jedna prowincja, wzięta w kleszcze pomiędzy okupanta na Północy i jego nubijskich sprzymierzeńców na Południu, świątynia wybudowana za czasów Sezostrisa I, całkiem już podupadła, oraz pałac, który dawno zresztą utracił królewski splendor.

Gdyby nie upór Teti Małej, zapewne Dom Królowej zo­stałby również zniewolony, a tebańczycy, tak jak i inni Egip­cjanie, staliby się sługami Hyksosów. Osamotniona matka Ahhotep traciła silę, liczba zaś zwolenników niepodległości Teb malała w zastraszającym tempie.

Jeśli ktokolwiek mógłby stawić opór — to tylko Ahhotep.

Nie obawiała się ani walki, ani cierpienia, ani śmierci. Nic, nawet przystawiony do gardła sztylet nie zmusiłby jej do schylenia karku pod jarzmem Hyksosów.

Dworzanie co prawda naśmiewali się z księżniczki, trak­tując ją trochę jak szaloną, choć bardziej zabawną niż groź­ną. Mylili się.

Dziś właśnie rozpoczynała się wojna o wyzwolenie. Woj­na, której jedynym żołnierzem była zbuntowana osiemna-stolatka, uzbrojona wyłącznie w ostro zakończony krze­mienny nóż.

Zmiana warty dobiegła końca. Teby zapadały w sen. W sali recepcyjnej o splowiałych malowidłach od dawna już nie od-

12


bywały się przyjęcia ani nie rozbrzmiewała muzyka. Na roz­paczliwie pustym tronie nie zasiadał też żaden faraon.

Ahhotep, chcąc zapomnieć o tym rozdzierającym jej ser­ce widoku, pobiegła w kierunku przystani.

Przy nabrzeżu stał statek z nikomu niepotrzebnym ła­dunkiem, kilka małych łódek oraz barka, która służyła nie­gdyś do transportu wapiennych bloków z zamkniętych te­raz przez okupanta kamieniołomów. Pomiędzy nimi koły­sała się jedyna łódź w dobrym stanie. Jej właśnie postano­wiła użyć Ahhotep, aby wydostać się z tebańskiego szańca. Dziewczyna zwinnie wskoczyła do środka i chwyciła za wiosła. Rzeka powinna być jej sprzymierzeńcem — obrała przecież kurs na północ, zgodnie z nurtem.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie decydował się na noc­ny spływ rzeką. Pełna hipopotamów, krokodyli i silnych wi­rów, odstraszała śmiałków. Ahhotep jednak nie miała wy­boru. Często zresztą powtarzała wszem wobec: „Nie mając wyboru, stajemy się wolni".

Księżniczka z determinacją chwyciła za wiosła.

Nie było nikogo, kto wskazałby jej granicę między stre­fą wolną a terytorium okupowanym przez wroga, Ahhotep nie miała więc innego wyjścia, jak zaufać samej sobie. Na dworze królowej od dawna krążyły pogłoski o tym, jak szybko Hyksosi posuwają się w głąb kraju i jak okrutnym barbarzyńcą jest ich wódz Apofis. Co bardziej tchórzliwi doradzali nawet królowej, aby jak najrychlej opuściła Teby. Ale gdzież znaleźć bezpieczne miejsce?

Ahhotep była zdania, że najlepszą obroną jest atak. Gdy­by doszło do spotkania z wrogiem, gotowa była osobiście stanąć na czele resztek egipskich oddziałów.

Od czterdziestu z górą lat Hyksosi w poczuciu komplet­nej bezkarności mordowali jej rodaków, siejąc terror na zie­miach Dwu Krajów*.

Ahhotep postanowiła to zmienić.

Nie zdarzyło się wprawdzie dotąd, żeby egipska księż­niczka, nawykła do luksusów dworskiego życia, zrezygno­wała z nich na rzecz walki o niepodległość kraju, lecz nawet

* Górny i Dolny Egipt.

13


ciężkie wiosła, które kaleczyły teraz delikatne ręce Ahho-tep, nie były w stanie zawrócić jej z raz obranej drogi.

Nagłe uderzenie było tak silne, że krucha łódka omal się nie wywróciła. Ahhotep z przerażeniem dostrzegła ol­brzymią, ciemną masę kłębiącą się w mętnej wodzie. Tak! To był ogon krokodyla, którego spokój gwałtownie naru­szyła, i tylko cud uratował ją od katastrofy!

Na szczęście szybko opanowała strach i w chwilę później znów płynęła unoszona nurtem rzeki. Sprzyjał jej księżyc. Była pełnia i łagodne światło pozwoliło skutecznie ominąć dwa nowe niebezpieczeństwa: szczątki zatopionego statku oraz zamaskowaną gęstymi zaroślami wysepkę — sypialnię pelikanów.

Ahhotep mijała wymarłe domostwa, najwyraźniej opusz­czone w popłochu przez mieszkańców, którzy uciekli przed najeźdźcą.

Nagle dostrzegła w oddali siwą strużkę dymu. Zwolniła i zaczęła kierować się ku brzegowi, pokrytemu w tym miej­scu gęstym papirusowym zagajnikiem. Tam właśnie posta­nowiła ukryć łódź.

Musiała być jednak bardzo ostrożna. Pozornie nieza-mieszkana gęstwina kryła stada czapli, które, gwałtownie obudzone, mogłyby swym krzykiem zaalarmować okolicę. Cierpliwie zaczekała, aż ptaki przyzwyczają się do jej obec­ności, po czym ostrożnie pokonała wysoki brzeg, by w koń­cu znaleźć bezpieczne schronienie wśród łanów zboża opusz­czonych najwyraźniej przez właścicieli.

Ahhotep zastanawiała się przez chwilę, czy siwy dym pochodzi ze spalonej farmy, czy raczej unosi się znad hyk-soskiego obozowiska, szybko jednak doszła do wniosku, że nie ma to większego znaczenia. Tak czy inaczej zwiastował niebezpieczeństwo.

— Cóż ty tu, u diabła, robisz, dziewczyno? — agresywny głos wyrwał Ahhotep z zamyślenia.

Bez chwili wahania księżniczka dobyła krzemienny nóż i rzuciła się na przeciwnika.

14


2

— Zabić go! — rozkazał Apofis, wódz Hyksosów.

W wielkich, łagodnych oczach osła kryło się przerażenie. Oto nadszedł kres jego życia, a on zupełnie nie rozumiał dla­czego. Przecież odkąd skończył sześć miesięcy, wiernie służył człowiekowi. Dźwigał tak ciężkie ładunki, aż wyginał mu się kręgosłup, prowadził swych towarzyszy niedoli, nigdy nie myląc drogi, i bez grymasów wykonywał wszystkie rozkazy.

Jednakże jego panem był arabski kupiec w służbie Hyk­sosów, zmarły właśnie na skutek udaru. Obyczaj barbarzyń­ców zaś nakazywał, aby najlepsze osły zmarłego przewodni­ka karawany złożyć w ofierze, a skórami przykryć grób.

Ufortyfikowany pałac wodza Hyksosów znajdował się w Awaris, nowej stolicy państwa, położonej w samym cen­trum żyznej północno-wschodniej części Delty.

Apofis, całkowicie obojętny na rozgrywającą się właśnie scenę, wolno wstępował na kolejne schody prowadzące do górującej nad stolicą cytadeli.

Satrapa wzbudzał strach już samym tylko wyglądem. Był to bezduszny, pięćdziesięcioletni olbrzym o chrapliwym gło­sie, obwisłych policzkach i potężnym, sterczącym nosie, na­dającym jego twarzy wielce posępny wyraz. Brzuch jak ba­lon i klocowate nogi dopełniały całości. Jego brzydota była jednak niczym w porównaniu z ostrym, rzucanym spode łba spojrzeniem. Przeszywał swych rozmówców nieodgadnio-nym wzrokiem niczym ostrzem sztyletu i nikt nawet nie pró­bował odgadnąć myśli człowieka, który od dwudziestu lat tyranizował Egipt.

Apofisa rozpierało uczucie dumy i pychy na samą myśl o dokonanej przez Hyksosów inwazji. Czyż nie położył kresu trwającej od trzynastu wieków niepodległości egipskiej? Czyż nie wywołał przerażenia sam tylko widok koni i rydwanów sprowadzonych z Azji, a nieznanych wcześniej nad Nilem? Dokonał łatwego i szybkiego podboju, którym wzbudził tak wielki podziw, że wielu sowicie wynagradzanych przez fara­ona najemników w niedługim czasie przeszło na stronę Hyk­sosów. Przykładem mogli być choćby Kananejczycy, którzy

15


nie zawahali się zdradzić faraona, by wkupić się w łaski zwy­cięzców. Wojska egipskie zostały tym samym zaatakowane z dwu stron jednocześnie. Hyksosi nacierali na nie z zewnątrz, zdrajcy zaś niszczyli piechotę faraona niejako od środka. Nie­liczne fortyfikacje znajdujące się od strony Delty nie były w stanie powstrzymać najeźdźców.

              Piękny dzień, panie! — wykrzyknął, kłaniając się na
powitanie, główny nadzorca Khamudi.

Jego okrągłą, bladawą twarz zdobiły przylizane, kruczo­czarne włosy i lekko skośne oczy. Miał pulchne ręce i nogi oraz przysadzistą sylwetkę. Wyglądał na grubo więcej niż trzydzieści lat. Pozornie tylko ociężały, był w rzeczywistości niezwykle popędliwy i wszyscy wiedzieli, że nie zawahałby się zabić każdego, kto wszedłby mu w drogę.

       Czy zaprowadzono już porządek?

       O tak, panie! — potwierdził nadzorca, uśmiechając się szeroko. — Żaden wieśniak nie ośmieli się więcej bunto­wać. Możesz być tego pewien, panie.

Apofis nie uśmiechał się nigdy. Tylko śmierć przeciwni­ka, na tyle głupiego, by stawiać opór potężnym Hyksosom, mogła przywołać na jego z natury posępną twarz grymas uśmiechu.

Tym razem protestowali mieszkańcy małego miastecz­ka, leżącego blisko nowej stolicy państwa. Bunt wywołały zbyt wysokie, ich zdaniem, podatki.

Odpowiedź Khamudiego była natychmiastowa. Użył przeciwko buntownikom niezawodnej broni w postaci groź­nych jak wściekłe psy piratów cypryjskich, oswobodzonych wcześniej przez Hyksosów z niewoli egipskiej. Mimo zakazu nie oszczędzali nawet dzieci, a zaatakowana przez nich spo­łeczność po prostu przestawała istnieć.

              Co ze zbiorami?
Khamudi zrobił kwaśną minę.

              Z pierwszych sprawozdań wynika, że nie będą może
nadzwyczajne, ale...

W oczach Apofisa pojawiły się zimne błyski złości.

      Czyżby miały być mniej obfite niż rok temu?

      Tego właśnie się obawiam, panie.

      Chłopi z nas drwią!

16


       Puszczę z dymem parę wsi i zaraz nabiorą rozumu...

       Nie, Khamudi. Po co tracić ręce do pracy? Ci niewol­nicy jeszcze się nam przydadzą. Wymyśl coś lepszego.

       Wierz mi, panie, potrafię ich przerazić!

              Może nawet za bardzo...
Khamudi był zbity z tropu.

Wódz ponownie zaczął wspinać się po schodach. Głów­ny nadzorca podążał o krok za nim.

       Strach czasem pomaga — ciągnął Apofis — lecz trwoga paraliżuje. A nam trzeba coraz więcej pszenicy i jęczmienia, by wyżywić naszych urzędników i żołnierzy.

       Ani jedni, ani drudzy nie zechcą przecież pracować w polu!

              Nie musisz mi o tym przypominać, Khamudi.
Dygnitarz przygryzł wargi. Żarłok, amator mocnego

wina i kształtnych kobiet, miał też trudności z zachowa­niem umiaru w słowach.

      Podbiliśmy Egipt — przypomniał Apofis — i z całą pewnością ta żałosna enklawa tebańskich tchórzy i starców nie stanowi dla nas żadnego zagrożenia.

      Chciałem właśnie zaproponować ci, panie, żeby jak najszybciej się z nimi rozprawić.

      Błąd, przyjacielu, duży błąd.

      Ja... ja nie pojmuję.

Uzbrojeni we włócznie żołnierze oddali pokłon obu prz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin