August Strindberg-Musiał....pdf

(12798 KB) Pobierz
401587929 UNPDF
AUGUST STRINDBERG
MUSIAŁ...
Z uderzeniem pół do dziewiątej staje w drzwiach
oszklonej werandy restauracji. Zdejmując z matematyczną
dokładnością jelonkowe rękawiczki, rozgląda się przez
zapocone szkła okularów najpierw w prawo, potem w lewo,
czy nie zobaczy jakichś znajomych. Następnie wiesza
płaszcz na swoim haku, na. prawo od żelaznego piecyka.
Kelner Gustaw, jego były uczeń, nie czekając na polecenie,
strzepuje okruszki z jego stolika, miesza musztardę w sło-
iczku, wyrównuje grabkami sól w solniczce i odwraca na
drugą stronę serwetę. Potem idzie nie przynaglany po
flaszkę medhamra, nalewa małe piwo, podaje nauczycie-
lowi jadłospis i mówi raczej dla czczej formy niż pytając:
— Raki.
— Samice? — pyta nauczyciel.
— Duże samice — potwierdza Gustaw. Podchodzi do
okienka kuchennego i woła: — Duże raki, samice, dla pana
profesora, i mnóstwo kopru!
Potem idzie po masło i sery, odkrawa dwie kromki
ciemnego razowego chleba i stawia wszystko na stoliku
nauczyciela. Ten przeprowadza tymczasem na werandzie
obławę na gazety wieczorne, lecz znajduje tylko „Gazetę
Pocztową". Dla rekompensaty bierze jeszcze „Dziennik",
którego nie zdążył przeczytać w południe, potem siada na
„Dzienniku" składa „Gazetę Pocztową" na dwoje i opiera
ją na lewo od siebie na koszyku z chlebem. Następnie
smaruje chleb masłem w kilka geometrycznych figur. Od-
krawa czterokątny kawałek sera szwajcarskiego, nalewa
trzy czwarte kieliszka wódki i podnosi go na wysokość ust,
401587929.002.png
robi pauzę, jak gdyby wahał się przed przyjęciem lekar-
stwa, odrzuca głowę do tyłu i mówi: huh! Tak robił przez
dwanaście lat i tak będzie robił do śmierci.
Gdy przynoszą raki, sześć sztuk, bada ich płeć i kiedy
nie znajduje nic do zarzucenia, przystępuje do rozkosznej
czynności. Serwetkę wtyka jednym rogiem za przypinany
kołnierzyk, dwie kanapki z serem stoją w pogotowiu obok
talerza, a on nalewa sobie szklankę piwa i drugą wódkę.
Po czym bierze do ręki mały nożyk i zaczyna operację.
Nie ma już w Szwecji nikogo, kto by umiał jeść raki tak
jak on, i gdy widzi przypadkiem, jak ktoś zabiera się do
tego, mówi: Nie umiesz jeść raków. Najpierw nacina jed-
nym krągłym ruchem głowę raka, a potem przykłada usta
do otworu i wysysa. — To najsmaczniejsze — powiada. —
Następnie oddziela skorupę od dolnej części tułowia, doko-
nuje — jak to nazywa — egzekucji, wbija zęby w pancerz
i wysysa raka głębokim pociągnięciem, potem cmokta
drobne nóżki jak szparagi. Z kolei zjada szczyptę kopru,
wypija łyk piwa i zagryza kanapką. Gdy już dokładnie
obrał szczypce i wyssał najdelikatniejsze wapniste rurki,
zjada mięso i przechodzi do ogona. Zjadłszy trzy raki, wy-
pija kieliszek wódki i czyta nominacje w „Gazecie Poczto-
wej". Tak robił przez dwanaście lat i tak będzie robił
zawsze.
Miał lat dwadzieścia, gdy zaczął jadać w tym lokalu,
dziś ma trzydzieści dwa, a Gustaw jest tu kelnerem od lat
dziesięciu. Jest najstarszym bywalcem lokalu, starszym niż
sam właściciel, gdyż ten został restauratorem dopiero
przed ośmiu laty. Oglądał już wiele różnych kompletów
gości obiadowych, niektórzy z nich wytrzymali przez rok,
dwa, pięć, potem znikali, przechodzili do innego lokalu,
przenosili się do innej miejscowości albo żenili się. Czuje
się bardzo stary, a przecież ma zaledwie trzydzieści dwa
lata! Ten lokal to jego dom, bo w swoim pokoju subloka-
torskim tylko sypia.
Dochodzi dziesiąta. Wtedy podnosi się i idzie do małej
salki klubowej, gdzie czeka na niego grog. O tej porze
przychodzi księgarz. Grają w szachy albo rozmawiają
401587929.003.png
0 książkach. O pół do jedenastej zjawia się drugi skrzypek
z teatru dramatycznego, Polak, który uciekł do Szwecji
po roku sześćdziesiątym trzecim i musi teraz zarabiać na
życie tym, co dawniej było dla niego przyjemnością. Polak
1 księgarz ukończyli już pięćdziesiątkę, ale czują się z nau-
czycielem tak dobrze, jakby był ich rówieśnikiem.
Za bufetem siedzi restaurator. Dawny kapitan statku,
który zakochał się w okrętowym bufecie i dlatego posta-
nowił połączyć swe losy z restauratorką. Rządzi ona teraz
w kuchni i stale trzyma otwarte okienko na salę, pilnuje
starego, żeby nie „popłynął", dopóki goście nie pójdą. Ale
gdy gaz jest zgaszony i łóżko posłane, stary dostaje sosjer-
kę grogu na rumie jako środek na sen.
O jedenastej zaczynają ściągać młodzi panowie, pod-
chodzą ostrożnie do bufetu i szeptem pytają restauratora,
czy nie ma jakiegoś „gabinetu" na pięterku, a potem sły-
chać szelest spódnic przemykających przez przedpokój,
aby niepostrzeżenie wejść po schodach na górę.
— No i co — zagaduje księgarz, jak gdyby dostał za
darmo temat rozmowy — nie myślisz o rozmnożeniu się,
kochany Blomku?
— Nie stać mnie na to — odpowiada nauczyciel. —
Dlaczego sam się nie żenisz?
— Nikt mnie już nie chce — mówi księgarz — odkąd
wyłysiałem jak wytarty kufer z foczej skóry. A zresztą
ja mam swoją starą Stavę.
Stava to tajemnicza postać, w którą nikt nie wierzy.
Uosobienie niespełnionych marzeń księgarza.
— No a pan Potocki? •—• upiera się nauczyciel.
— Przecież on już był żonaty, czy to nie wystarczy? —
odpowiada księgarz.
Polak kiwa głową jak metronom i mówi:
— Tak, tak, ja był szęślifie szonaty, ja — po czym wy-
pija łyk grogu i otrząsa się — brr!
— No cóż, gdyby te niewiasty nie były takimi gąska-
mi — powiada nauczyciel — można by o tym pomyśleć,
niestety, to takie okropne gęsi!
401587929.004.png
Polak znowu kiwa głową i uśmiecha się, bo nie rozumie
po szwedzku słowa „gęsi".
— Ja był barso szęślifie szonaty, brr!
— A potem przychodzi krzyk dzieci i mokre pieluszki
na piecu — ciągnie nauczyciel — kłopoty ze służącymi
i swąd kuchenny. O nie, dziękuję wam bardzo! Może jesz-
cze nie dosypiać po nocach!
— Brr! — dodaje Polak.
— Pan Potocki mówi „brr" — wtrąca księgarz ze
zjadliwym zadowoleniem, właściwym starym kawalerom
— gdy słyszy, jak ktoś żonaty wyraża się niekorzystnie
o małżeństwie...
— Co ja powiedział? — pyta wdowiec zdziwiony.
— „Br" — przedrzeźnia go księgarz i rozmowa rozpływa
się we wspólnym rechocie i chmurze tytoniowego dymu.
Robi się północ. Pianino na pięterku, które bębniło
akompaniament dla mieszanego męsko-damskiego chóru,
cichnie; kroki i bieganie kelnera od okienka z kuchni na
restauracyjną werandę ustają; restaurator wpisuje do
notatnika ostatnie butelki szampana na pięterko; zamyka
gaz; a trzej przyjaciele podnoszą się i wychodzą, każdy do
swego domu, do swego „czystego kawalerskiego łoża",
tylko księgarz do swojej Stavy.
Nauczyciel Blom w wieku lat dwudziestu przerwał
studia uniwersyteckie w Uppsali i przeniósł się do stolicy
na posadę kontraktową. Dawał oprócz tego lekcje, a więc
zarabiał nieźle na utrzymanie. Nie wymagał od życia zbyt
wiele. Porządek i spokój były dla niego wszystkim.
W swoim pokoju, w śródmieściu, odnajmowanym od pew-
nej starej panny, znajdował więcej, niż zazwyczaj wymaga
stary kawaler, gdyż miał tam opiekę i życzliwość — cała
czułość, którą natura nagromadziła w tej kobiecie z prze-
znaczeniem dla drugiego pokolenia z jej krwi, przypadła
mu za darmo. Gotowała mu i doglądała go. A on, który
wcześnie stracił matkę i dlatego nie był wcale przyzwycza-
jony do otrzymywania takich bezinteresownych uczuć,
przyjmował ten dar niemal jak zapędy na swoją wolność,
ale nie oponował. Domem jego była jednak restauracja.
401587929.005.png
Tam płacił za wszystko i nigdy nie czuł się wobec nikogo
dłużnikiem.
Urodzony w mieście prowincjonalnym w środkowej
Szwecji, był obcym w Sztokholmie. Nikogo nie odwiedzał.
Nie przestawał z rodziną i spotykał się tylko ze swymi
znajomymi z restauracji, gawędził z nimi, ale nie wdawał
się w zwierzenia, bo też i nie miał z czego się zwierzać.
Jego zajęcia w szkole, gdzie uczył tylko w trzeciej klasie,
sprawiały, że czuł się jak ktoś zatrzymany w rozwoju.
Raz już przecież przeszedł trzecią klasę, doszedł do siódmej
i zdał maturę, teraz zaś znowu siedział w trzeciej, już dwa-
naście lat tam siedział i nie szedł nigdy dalej. Uczył
tylko drugiej i trzeciej księgi „Elementów" Euklidesa,
taki był program tej klasy. Całe życie przedstawiało mu
się zatem tylko jak fragment, ale fragment bez początku
i końca, druga i trzecia księga. W wolnych chwilach
czytał archeologię i gazety. Archeologia to wiedza modna,
choroba epoki, można by rzec. Jest niebezpieczna, bo
wykazuje w większości wypadków, że ludzka głupota jest
poniekąd odwieczna.
W gazetach widział tylko partię szachów, polityka
stanowiła dla niego zajmującą grę — królem nie intereso-
wał się zbytnio, bo tak był wychowany, i on, i wszyscy
inni, że nosił w sobie jakby wiarę, iż wszystko, co dzieje się
na świecie, nie obchodzi nas, to sprawa tych, którym Bóg
dał władzę. Ten sposób patrzenia na świat wnosił w jego
duszę wielki i niezmącony spokój. Nie niepokoił nikogo
i jego nic nie niepokoiło. Czasem, gdy uważał, że coś jest
okropnie głupie, pocieszał się myślą, że sam diabeł nic
przecież na to nie pomoże. Wychowanie uczyniło z niego
konsekwentnego egoistę, a katechizm nauczył go, że
„dobry ład dom taki zdobi, w którym każdy swoje robi".
Toteż spełniał przykładnie swe obowiązki w szkole, nigdy
się nie spóźniał, nigdy nie chorował, również w życiu pry-
watnym prowadził się nienagannie. Płacił punktualnie co
do dnia komorne, nigdy nie jadał na kredyt i chodził „do
kobiet" raz w tygodniu (nigdy nie mówił, że chodził
„na dziewczynki"). Jego życie toczyło się jak pociąg po
401587929.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin