Gould Judith - Trzy gwiazdy - Sanda.rtf

(785 KB) Pobierz

Judith Gould

 

Trzy gwiazdy

 

Dazzle 

 

 


Świat jest teatrem, aktorami ludzie

którzy kolejno wchodzą i znikają.

Każdy tam aktor nie jedną gra rolę,

Bo siedem wieków dramat życia składa.

 

William Szekspir „Jak wam się podoba”

tłum. Leon Ulrich

 


Prolog

 

DZIEŃ ZAPŁATY

 

Latanie samolotem

 

Po tylu latach wciąż nie mogła się do tego przyzwyczaić; Zaczynała się denerwować, gdy samolot przyśpieszał na drodze startowej, a uspokajała się dopiero, gdy był już w górze i domki na ziemi wyglądały jak na planszy z Monopolu. Tylko na nocnych lotach, jak ten linii El Al z lotniska Kennedy’ego na Ben Guriona w Tel Awiwie, mogła się uspokoić i zasnąć. W ciemności czuła się bezpiecznie. Później, gdy samolot zacznie schodzić, a ona poczuje ucisk w uszach, zdenerwowanie powróci i będzie ją gnębić, póki nie dotknie ziemi.

Była wysoką, szczupłą kobietą, poruszała się z godnością i elegancją. Jej twarz, znana na całym świecie, stanowiła niepokojącą mieszankę cech pełnej spokoju arystokratki z amazonką z dżungli. Niedbale zaczesane długie, czarne włosy były tak błyszczące, że połyskiwały granatowo okalając jej piękną twarz surowej madonny. Miała ten cudowny rodzaj urody „nic mnie to nie obchodzi”, który sprawiał, że mężczyźni o niej marzyli, a kobiety starały się jej dorównać. Mimo jasnej, kremowej cery i pozornego chłodu można w niej było wyczuć temperament tygrysicy. Nawet w tym niewyszukanym stroju było coś zmysłowego. Kremowa jedwabna narzutka od Luciano Soprani nadawała jej wygląd poważnej malarki, lecz czarna koszula z szerokimi rękawami, rozpięta pod szyją, sugerowała pewną seksualną perwersyjność, a plisowane spodnie w kolorze tabaczkowym przeciwstawiały temu wyrafinowaniu wrodzony żywioł Marleny Dietrich. Gdyby nie spojrzenia ciekawskich, ten rzut oka świadczący o rozpoznaniu jej, mogłaby zapomnieć, że jest jednym z najsilniejszych magnesów przyciągających do kas kinowych. Ona, Jane Fonda i Meryl Streep. I to przeważnie w tej kolejności. Nawet po dziewięciu latach nie czuła się jak gwiazda filmowa. Zauważyła, że mężczyzna w sąsiednim rzędzie foteli przygląda się jej, i prędko odwróciła głowę. Myślą, że mnie znają. Myślą, że jestem jakimś bóstwem. Pewnie nie uwierzyliby, że dostaję biegunki po wypiciu wody w Meksyku, pomyślała.

– Proszę państwa – zapowiedział po angielsku przez głośnik bezosobowy głos. – Kapitan włączył sygnał oznaczający zakaz palenia. – Prosimy o niepalenie, – ustawienie foteli w pozycji pionowej i sprawdzenie, czy stoliki są złożone. Mam nadzieję, że mieli państwo przyjemny lot i przy najbliższej okazji wybiorą państwo znów linie El Al. – Informację powtórzono po hebrajsku.

Zza zasłony, oddzielającej klasę pierwszą od turystycznej, wyszedł główny steward. Wprawnym ruchem zabrał Dalii pusty kieliszek, małą serwetkę i złożony plastikowy stoliczek.

– Załatwiliśmy, żeby pani wyszła pierwsza, panno Boralevi. – Urodziła się dwadzieścia dziewięć lat temu jako Dalia ben Yaacov, ale gdy rozpoczęła karierę filmową, przybrała panieńskie nazwisko matki, Boralevi. – Jeden z naszych przedstawicieli przyjdzie po panią do samolotu. Dopilnuje, żeby przeszła pani przez odprawę sprawnie i bez kłopotów. Dalia zwróciła na niego swe szmaragdowe oczy.

– Dziękuję – odpowiedziała gardłowym głosem, z lekką naturalną chrypką. – Jestem państwu zobowiązana.

, Stał przy niej oczekując, że nawiąże rozmowę.

– Cieszy się pani na wizytę w ojczyźnie?

Skinęła głową, odrzucając z twarzy kaskadę błyszczących włosów. Spojrzała na niego.

– Tak – odpowiedziała miękko. – Jestem sabra: tu się urodziłam i wychowałam – uśmiechnęła się.

– Wiem. Ja też – odwzajemnił uśmiech, odpowiadając automatycznie po hebrajsku. Zaraz jednak minął ten magiczny moment, gdyż ktoś go przywołał. – Przepraszam – powiedział odchodząc.

Dalia uśmiechnęła się leciutko. Sama świadomość, że oboje pochodzili z pokolenia urodzonego tutaj, stwarzała poczucie wspólnoty, które należało bardzo cenić. Rozpierała ją duma. Odczuwali ją wszyscy urodzeni tu Izraelczycy, choćby wiele lat nie odwiedzali rodzinnego kraju. Nagle ogarnęło ją poczucie winy. Nie było mnie jedenaście lat, wyrzucała sobie. Tyle czasu moja noga nie stanęła na tej ziemi. Bywałam tylko w licznych konsulatach i ambasadach, kiedy należało odnowić paszport.

Zmienił się dźwięk silników i przez długą, długą chwilę samolot wydawał się wisieć nieruchomo w powietrzu. Dalia zacisnęła dłonie na oparciach tak silnie, że zbielały jej kostki palców. Następnie odrzutowiec przechylił się i jakby z nowym zapasem sił zaczął schodzić do lądowania.

Odetchnęła z ulgą i spojrzawszy znów w okno wyobraziła sobie, że zamiast fal z białymi obłoczkami piany widzi swoją i rodzinę. Zastanawiała się, czy będą na nią czekać na lotnisku, czy tylko przyślą samochód. Wiedzą, jak ich kocham. Wiedzą, że o nich nie zapomniałam przez te długie łata. Lepiej niż ktokolwiek inny rozumieją, że musiałam ruszyć w świat i sama się sprawdzić. Musiałam im pokazać, że nie na darmo płynie w moich żyłach krew Boralevich. A cóż to była za krew! Jakiż wspaniały rodowód otrzymała w dziedzictwie!

Znów się uśmiechnęła, gdy pomyślała o swojej szacownej rodzinie. Pamiętała wszystkich tak dokładnie i wyraźnie jak wtedy, gdy ich widziała ostatnio na własne oczy, a nie na zdjęciach, które regularnie przesyłali sobie pocztą. Była to bardzo sobie bliska, kochająca rodzina. Pamiętała, jak stali na lotnisku, odprowadzając ją z dumą do srebrnego DC-3 z okresu II wojny światowej, który miał zawieźć ją i dwudziestu innych pasażerów do Aten, stamtąd do Londynu, a następnie do Nowego Jorku.

Dalia wyobraziła sobie dokładnie matkę: w tamto słoneczne przedpołudnie przytrzymywała jedną ręką kapelusz z szerokim rondem, żeby go nie zwiał podmuch gorącego wiatru. W wieku pięćdziesięciu czterech lat Tamara była wciąż uderzająco piękna, ze wspaniałymi zębami jak z reklamy pasty, dzięki doskonałym koronkom z lat trzydziestych, wyglądającym niezmiennie tak jak wówczas, gdy była ozdobą Hollywood. Hipnotyzujące szmaragdowe oczy Tamary, które Dalia odziedziczyła, błyszczały pod pięknie zarysowanymi brwiami. Jej typowo słowiańskie wystające kości policzkowe sprawiały, że była to wciąż cudowna twarz, a w dniu tego jednocześnie smutnego i radosnego pożegnania – równie dramatycznie wyrazista jak na jej starych czarno-białych filmach.

W ciągu tych jedenastu lat rozłąki Dalia z nabożeństwem oglądała stare filmy Tamary, gdy pokazywano je na jakichś festiwalach klasyków lub powtarzano wciąż i wciąż na późnych, i bardzo późnych seansach. Siedziała na nich jak zaczarowana, z trudem kojarząc, że ta uwodzicielska syrena to naprawdę jej matka. Gdy na ekranie pojawiał się napis KONIEC, odczuwała przygnębiającą tęsknotę i ukłucie w sercu i przysięgała sobie jak najprędzej lecieć do Izraela na możliwie najdłuższą wizytę.

Teraz Dalia czuła miłe ciepło rozchodzące się po ciele na myśl o spotkaniu, które tyle razy odkładała, a którego rozpaczliwie pragnęła. Przed jej oczami pojawił się ojciec. Tamtego ranka, gdy przyszedł ją odprowadzić, wyglądał niezwykle przystojnie w wykrochmalonej koszuli khaki z krótkimi rękawami, nieco spoconej pod pachami. Rozpięta koszula ukazywała kręcone włosy na piersiach. Zachowywał się zawsze bardzo pewnie; czuło się w nim głęboką siłę i niepodważalną wiarę w to, co pomagał stworzyć, i prawdziwą miłość do rodziny.

Generał Dani ben Yaacov był kimś więcej niż najważniejszą osobą w rodzinie, uwielbianą przez córkę. Był zagorzałym bojownikiem Haganah, walczącym o to, by przyłączyć Palestynę do nowo powstałego państwa Izrael, a później bronił jak lew tego najcenniejszego skarbu, żeby pozostał oazą wolności Żydów wśród pełnego niepokojów, burzliwego Bliskiego Wschodu. Od czasu, gdy wyjechała, był już na wojskowej emeryturze, co jednak – o ironio – spowodowało, że miał więcej władzy: choć był w końcu cywilem, jako zagorzały patriota wyśmiał ideę spędzania złotego wieku w zaciszu domowym i łatwo dał się namówić na funkcję doradcy w parlamencie izraelskim. Wkrótce stał się jednym z najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Szkoda tylko, że będąc takim skarbem dla Izraela, na świecie znany był przede wszystkim jako mężczyzna, dla którego legendarna królowa kina Tamara porzuciła swoją wieżę z kości słoniowej w Hollywood. Porzuciła ją dla prawdziwej, opartej na solidnych podstawach miłości, która przetrwała wszelkie burze i z każdym rokiem rosła w siłę.

Myśli Dalii powędrowały teraz ku imponującej postaci dziadka, samego Szmarii Boralevi. Dziadek był jedynym człowiekiem, który jeszcze teraz budził w swej dojrzałej, dwudziestodziewięcioletniej wnuczce prawdziwy respekt. Rodzinny jednonogi patriarcha w wieku siedemdziesięciu dwóch lat był już żyjącą legendą, pomnikiem epoki, w której Żydzi wciąż uciekali przed pogromami z pogranicza polsko-ukraińskiego, stanowiącego swoiste getto już od czasów Katarzyny Wielkiej. Uciekali do Ziemi Obiecanej. Teraz dziadek będzie miał... ile? Osiemdziesiąt trzy lata? Czy to możliwe? I na pewno cieszy się jak zwykle doskonałym zdrowiem. Odkąd Dalia sięgała pamięcią, zawsze z całej znakomitej rodziny najłatwiej było jej wyobrazić sobie dziadka. Jego okaleczone ciało, zahartowane i opalone przez lata spędzone na niemiłosiernie piekącym słońcu, burza białych, wypłowiałych włosów i gęsta, biała broda – . wszystko to składało się na portret dziadka jako biblijnego proroka. Zresztą, zdaniem Dalii, jeśli było to delikatnym bluźnierstwem, to niedalekim od prawdy. Dziadek był na swój sposób współczesnym prorokiem, który wyobraził sobie krainę Dzieci Izraela na długo przedtem, niż ktokolwiek zaczął o nią naprawdę walczyć.. Jego osiągnięcia stały się niemal mityczne. Dawno temu przezwano go „Szmaria Burza” i w przydomku tym był zarówno szacunek, jak i sympatia, jaką go otaczano. Miał olbrzymie zasługi dla państwa Izrael, wraz z takimi postaciami jak Chaim Weizmann i David Ben Gurion, choć wciąż się zastrzegał, że nie zasługuje na takie porównania, Tylko Ari ben Yaacov, jej przystojny starszy brat, dumny sabra, podobnie jak ona nie stworzył jeszcze własnej legendy. Ale na pewno stworzy, zapewniała lojalnie samą siebie. Jest z tego samego tworzywa, co my wszyscy, tylko nie miał okazji się wykazać. Nadejdzie taki dzień, że nas przerośnie.

Nagle kąciki jej pomalowanych pomarańczową pomadką ust skrzywiły się, gdy przypomniała sobie cel swej wizyty. Wkrótce będzie znów z Arim, ale nie na długo. Za dwa dni odbędzie się jego ślub, a później brat wyjedzie gdzieś z żoną. Westchnęła. Minęło jedenaście długich lat, a teraz nareszcie kończy się lot 1002 z Nowego Jorku. Niedługo będzie w domu.

Dom. Cudowne słowo. Ale gdzieś w środku kołatał się lekki niepokój. Czy to naprawdę był jej dom? A może długa nieobecność i przeżycia sprawiły, że będzie to dla niej równie obce miejsce jak dziesiątki innych, które odwiedzała na całym świecie?

Obok fotela Dalii stanął główny steward.

– Witamy w domu, panno Boralevi – powiedział radośnie po hebrajsku. – Mam nadzieję, że miała pani przyjemny lot?

Odpięła pas i zwróciła ku niemu twarz.

– Tak, dziękuję bardzo.

Uśmiechnął się.

– Jeśli zechce pani pójść za mną, wyprawimy panią pierwszą.

Nachyliła się, wyciągnęła spod fotela przed sobą torbę na ramię firmy Bottega Venetai spróbowała stanąć. Przydałoby się trochę rozprostować nogi, bo czuła, jakby miała spętane kostki.

Wydostała się sprawnie z rzędu foteli, strząsnęła włosy na ramiona i ruszyła do wyjścia. Miała proste plecy, kwadratowe ramiona, a jej krok, mimo mrowienia w stopach, był pełen wdzięku i godności, jak u modelki na wybiegu. Gdy stewardesa za wcześnie odsunęła kotarę, oddzielającą klasę turystyczną, Dalia starannie unikała wpatrzonych w nią ciekawskich twarzy z rozdziawionymi ustami.

Wyobrażała sobie, co myślą. „Patrz! Do licha! Prawdziwa gwiazda, na żywo! Hej, mogłaby pani dać mi autograf? A mógłbym pani zrobić zdjęcie z moją kobitką?... Widziałeś ten jej ostatni film, gdzie była goła scena z Melem Gibsonem? Chętnie bym się z nim zamienił... „

Główny steward zajął już miejsce przy wejściu do rękawa, przypominającego pępowinę i łączącego samolot z budynkiem terminalu. Tak jak obiecano, czekał na nią przedstawiciel El Al.

– To nie Elie ma dyżur? – zdziwił się na jego widok główny steward. – Myślałem, że to on miał wyjść na ten lot.

– Wiesz, jaki jest Elie – odpowiedział mężczyzna tonem starego znajomego. – Panikuje za każdym razem, kiedy jego żona lub dzieci choćby kichną. Mam go tymczasowo zastępować.

Przedstawiciel obsługi VIP-ów zwrócił się do Dalii i obdarzył ją profesjonalnym uśmiechem. Uprzejmie, lecz stanowczo ujął ją pod łokieć i poprowadził w stronę terminalu.

Główny steward marszcząc brwi patrzył za nimi, póki nie zniknęli mu z oczu za zakrętem. Ciekawe, pomyślał, ten facet od VIP-ów wyraźnie popędzał pannę Boraleyi.

Hanna, stewardesa z klasy turystycznej, spojrzała na niego wielkimi, czarnymi oczami.

– Ty to zawsze masz jakieś szychy. Hej! Co się stało? Dlaczego masz taką ponurą minę?

– Nie wiem...

Coś, co go zaniepokoiło, nie dotarło jeszcze do jego świadomości. Musiał się zająć pracą. Przytrzymał grupę niespokojnych pasażerów klasy turystycznej, żeby móc ciepło pożegnać każdego pasażera klasy pierwszej, a dopiero później wypuścić turystycznych.

Zbyt późno przypomniał sobie, że Elie mieszka tylko z matką, inwalidką, ofiarą jakiegoś ataku OWP. Elie nie ma żony, nigdy nie użyłby takiego idiotycznego wykrętu, bo jest to do sprawdzenia w jego papierach. Ta myśl gnębiła go do końca dnia. Kim więc był ten nieznajomy, który tak popędzał Dalię Boralevi?

– Jeśli da mi pani swój paszport i kwit bagażowy – powiedział przedstawiciel obsługi VIP-ów do Dalii – unikniemy tych wszystkich formalności – uśmiechnął się miło, ale oczy miał zadziwiająco zimne, gdy patrzył na nią wyciągając rękę.

Dalia skinęła głową i nie przerywając marszu sięgnęła do torby, a następnie wręczyła mu bilet i paszport izraelski w cieniutkiej skórzanej okładce firmy Mark Cross, z trójkątnymi narożnikami z dwudziestokaratowego złota.

Jedenaście lat i wciąż mam swoje obywatelstwo, powiedziała sobie z uznaniem. Cieszę się, że tak zrobiłam. Byłoby bardzo łatwo po pięciu latach zostać naturalizowaną Amerykanką, ale nie uległam pokusie. Mogłam zostać na zawsze, ale nie miałam ochoty (albo odwagi), żeby odciąć tę pępowinę, łączącą mnie z moją historią. To się liczy, prawda?

Mężczyzna przeprowadził Dalię poza kolejką pasażerów z Aten, machnął otwartym paszportem urzędnikowi za biurkiem, który kiwnął ręką, żeby przeszli. Następnie człowiek od VIP-ów przeprowadził ją sprawnie przez zatłoczony, hałaśliwy terminal kierując się wprost do wyjścia.

– Chwileczkę – zawołała Dalia, odwracając się do niego w momencie, gdy chował do kieszeni marynarki jej paszport, bilet i kwit bagażowy, – Co z moim bagażem? Poza tym potrzebuję paszportu!

Z twarzy mężczyzny nie zniknął sztuczny uśmiech.

– Kazałem przysłać pani bagaż za godzinę przez posłańca. To samo dotyczy paszportu. Pani jest naszą najważniejszą sprawą. Musimy bardzo uważać na bezpieczeństwo, a pani jest naszym skarbem narodowym. El Al nie lubi, kiedy ważne osoby, zwłaszcza takie jak pani, ze znanej rodziny, są niepotrzebnie wystawiane na niebezpieczeństwo w miejscach publicznych.

Nie dała się zbić z tropu.

– Jest tu na pewno salonik dla VIP-ów – dodała z nieodpartą logiką. – Mogę tam zaczekać, a pan przyniesie bagaż i zaoszczędzę wam sporo kłopotu. Poza tym, nie mogę się poruszać bez paszportu. Jeśli dobrze pamiętam, to jest niedozwolone, trzeba mieć przy sobie przez cały czas dowód tożsamości.

Uśmiechnął się na tę typowo izraelską potrzebę przestrzegania prawa.

– Niech pani się nie martwi – powiedział lekko – w pani przypadku noszenie dokumentu zostało tymczasowo zawieszone. – Najwidoczniej jej argumenty dawały się odeprzeć. – Mam dokładne rozkazy, a pani bezpieczeństwo jest dla nas najważniejsze. Samochód czeka na zewnątrz.

Poczuła miłe ciepło w sercu i niespodziewaną wilgoć w oczach. Samochód, a w nim na pewno moja rodzina, oczekująca z gorącym powitaniem.

Szła tak prędko, stukając obcasami po podłodze z terakoty, że tym razem eskortujący ją przedstawiciel musiał wydłużyć krok. Wpadła na szklane drzwi z impetem i musiała chwilę zaczekać, nim rozsunęły się przed nią bezszelestnie. Znalazła się nagle w zupełnie białym, oślepiającym blasku słońca. Mrugając, prawie po omacku wygrzebała z torby olbrzymie okulary przeciwsłoneczne i prędko przysłoniła oczy. Jej ciało jakby natychmiast przywiędło, reagując na upał. Po klimatyzowanym wnętrzu dworca lotniczego gorące powietrze buchnęło w nią z mocą piekielnego ognia. Upał i słońce były znacznie ostrzejsze, niż pamiętała, nieubłagane, wręcz gęste, surrealistycznie ostre. Jak łatwo zapomina się takie rzeczy.

Jej eskorta szła tuż za nią, prowadząc ją w stronę błyszczącego starego Chryslera, czekającego przy krawężniku. Przyciemniane szyby były dokładnie zasunięte, najwyraźniej chroniąc miły chłodek klimatyzowanego wnętrza przed nieludzką temperaturą powietrza. Szofer siedział za kierownicą, a w głębi, na tylnym siedzeniu Dalia zauważyła jakąś postać.

Tylko jedna osoba przyjechała na moje powitanie, pomyślała z żalem. Kto to może być? Dani? Ari? A może Tamara?

Przedstawiciel El Al ujął nieco zardzewiałą klamkę i otworzył drzwiczki. Dalia pochyliła się, by wejść do olbrzymiego samochodu. Nagle uchwyciła się drzwi, a żołądek ze strachu podszedł jej do gardła. W samochodzie nie było nikogo z jej rodziny, lecz ciemnoskóry nieznajomy o orlim nosie. Nie oferował jej powitalnego bukietu, lecz lufę pistoletu – złowróżbne kółeczko, jeśli patrzyło się z punktu widzenia ofiary. Znajdowało się dokładnie na linii jej nagle czujnych, zielonych oczu.

Czas staną ł.

– Witamy w Izraelu, panno Boralevi – powiedział nieznajomy z obrzydliwym uśmiechem, a jego hebrajski miał wyraźnie arabski akcent.

Zmrużyła oczy i obróciła się wolno, gdy na plecach poczuła lufę drugiego pistoletu. Mężczyzna, podający się za przedstawiciela linii lotniczych, stał tuż za nią, osłaniając swym ciałem pistolet przed ewentualnymi spojrzeniami ciekawskich. Na chodniku za nim zobaczyła dwóch krzepkich policjantów w mundurach z krótkimi rękawami. Zaświtała jej nadzieja.

– Na twoim miejscu wsiadłbym bardzo spokojnie – szepnął ostrzegawczo głos za nią. – Jeśli będziesz coś kombinować, zastrzelimy ciebie i zginą też niewinni przechodnie. Mamy swoich ludzi wokół całego lotniska.

Nie wątpiła w to ani przez moment. Bez słowa weszła do samochodu. Fałszywy człowiek od VIP-ów wsiadł za nią. Zatrzaśnięte drzwi oddzieliły ją od rzeczywistości. Dwa pistolety, każdy z innego boku, wrzynały się w jej ciało poprzez kosztowne ubrania.

– O co chodzi? – spytała, gdy wielki samochód ruszył cicho. Twarz miała bladą, pozbawioną naturalnego kremowego koloru. Nie odezwali się. – Powiedzcie. Czego ode mnie chcecie? Nic nie zrobiłam.

– Aha, więc ty też należysz do tych niewiniątek – warknął z uśmieszkiem mężczyzna na tylnym siedzeniu. – Twoja rodzinka ma na koncie więcej grzechów, niż ci się wydaje, gwiazdo – rzucił chrapliwie. – Czas, żeby ktoś za nie zapłacił.

– Zapłacił? – z wysiłkiem powstrzymała histeryczny śmiech. – Za co?

– Powiedzmy... za grzechy ojców i matek. – Uśmieszek nie opuszczał jego twarzy.

– Nie dostaniecie od nich pieniędzy. Nie ulegną żądaniom porywaczy. Powinniście to wiedzieć.

– Nie o pieniądze nam chodzi.

Twarz jej płonęła.

Więc o co?

– Żeby im odpłacić... w jakiś sposób. Możesz to nazwać dniem zapłaty.

– Wiecie, kim jesteście? – powiedziała chłodno, z trudem zachowując spokój. – Jesteście zwykłymi przestępcami. Przestępcami – powtórzyła, jakby uważała, że należy to podkreślić.

Lecz jej umysł pracował. Co miał na myśli mówiąc o „grzechach ojców i matek?” Czy to była przenośnia? Czy miała to rozumieć dosłownie?


I

 

SENDA 1911-1922

 

Kompozytorzy, dramatopisarze, choreografowie i tancerze znaleźli w przedrewolucyjnej Rosji zaszczyty, sławę i fortunę, lecz z powodu ulotności sztuki scenicznej i braku nagrań filmowych, z nazwisk gwiazd teatralnych tej przedfilmowej ery zachowało się to jedyne – legendarnej Sendy Bora.

 

Rhea Gallaher, Jr.

Scena i Ekran: Historia Światowej Rozrywki

 

Blade, popołudniowe słońce rzucało słaby cień na miękką ziemię pokrytą mchem w brzozowym lesie. Gęstwina delikatnych listków nad głową rozpraszała łagodne światło, padające na twarz Sendy. Nuciła sobie cichutko melodię jednej z kołysanek, które w dzieciństwie śpiewała jej do snu babcia Golda. Uznała teraz tę melodię za bardzo odpowiednią, gdyż była kojąca, lekka i niewinna, czego nie można było powiedzieć o schadzce, na którą się śpieszyła.

Uniosła grubą, pikowaną spódnicę i skocznym krokiem przedzierała się przez drzewa, od czasu do czasu pochylając głowę pod nisko zwisającymi gałęziami. Uśmiechnęła się do siebie, wdychając czyste, chłodne powietrze. Z całą pewnością nadeszła wiosna i nie było śladu wczorajszego mrozu. Uznała to za dobrą wróżbę i przyśpieszyła kroku. Wkrótce wioska została za nią, ale dopiero gdy wspięła się na wzgórze i doszła do znajomej polanki, zatrzymała się, by odetchnąć.

Było to jej ulubione miejsce. Po prawej stronie miała Źródełko strumienia, płynącego przez ich wieś. Źródełko tworzyło mały stawek z krystalicznie czystą wodą. Bardzo ceniła to odosobnienie i myślała o tym miejscu jak o swojej i jego własności. Tu mogli się kochać, z dala od oczu ciekawskich. Tu panował spokój: słychać było tylko szmer wody, szelest liści i ćwierkanie ptaków. Spoglądając stąd w dół czuła, że ma świat u stóp. Wiejskie chaty z gliny, drewna i wiklinowej plecionki wydawały się jeszcze mniejsze, ale z daleka nędzna wioska nabierała uroku, a główny budynek, synagoga stojąca na uboczu, wydawała się większa i bardziej imponująca.

Jej oddech już się wyrównał. Okręciła się dokoła, spódnica zawirowała wokół nóg. Przeszukała oczyma ścianę lasu. Była sama.

Na myśl o tym, że za chwilę znów zobaczy Szmarię, zaróżowiły jej się policzki, podkreślając jeszcze naturalną urodę. Na jej twarzy połączyły się delikatne rysy ojca, zbyt subtelne u mężczyzny, ale piękne u kobiety, i Ostrzejsze, choć równie piękne rysy matki. Ta mieszanka w przypadku Sendy tworzyła zupełnie oryginalną urodę, trochę nie z tego świata. Twarz miała doskonale owalną, z wystającymi kośćmi policzkowymi, wspaniałe włosy jak z Botticellego i olśniewające szmaragdowe oczy. Gdy patrzyło się na nie z bliska, nie były zupełnie szmaragdowe, lecz z orzechowymi i akwamarynowymi kropkami, a każde stanowiło cudny klejnot w oprawie miedzianych rzęs, w kolorze zbliżonym do jej gęstych, błyszczących włosów. Miała unoszące się ku skroniom brwi czarownicy i skórę o zdrowym, różowym odcieniu z perłowym blaskiem. W jej sposobie poruszania się było coś kociego i była najbardziej czarującą dziewczyną w całej wsi. Ładniejszą, mówiono, niż kiedyś była babcia Golda, wciąż słynna ze względu na dawno minioną urodę i ostry jak brzytwa język. W wieku lat szesnastu Senda była w rozkwicie urody. Gdy siedziała teraz oparta o delikatny pień brzozy pod parasolem zielonych liści, z kolanami podciągniętymi pod brodę, wyglądała jak leśna nimfa z bajek, które jej opowiadano w dzieciństwie. Nawet obszerna, bezkształtna spódnica w burym kolorze i brudnobiała wiejska bluzka bez żadnych ozdób nie były w stanie zepsuć niezwykłego wrażenia. Jedyną ozdobę stanowiła jej cenna czerwona chusta, przewiązana w pasie jak szarfa. Gdy tylko znalazła się za wsią, zerwała ją z głowy i owinęła wokół bioder. Była to desperacka próba upiększenia, o jakim marzyła, lecz wiedziała, że nie uszłaby jej w tej ubogiej, purytańskiej wiosce. Jednak w cokolwiek była ubrana, nie mogła ukryć zaledwie pięćdziesięciocentymetrowej talii i dojrzałych piersi, zresztą ku zmartwieniu swej jędzowatej matki, arcykonserwatywnego męża, Salomona, i niechętnych teściów. „Ta uroda nie wyjdzie jej na dobre” – mówiła teściowa, Rachela Boralevi, każdemu, kto zechciał słuchać.

Nie żeby tak zupełnie nie miała racji. Ale mimo nieustannej podejrzliwości nawet ona musiała przyznać, że może Senda nie jest taka zła i że, dzięki Bogu, ustatkowała się trochę od czasu ślubu z oczkiem w głowie Racheli, najmądrzejszym i najwrażliwszym Salomonem. Rachela widziała jednak to; co chciała widzieć. Zaczęła nawet brać za dobrą monetę popołudniowe spacery Sendy, a dziewczyna wiedząc, że w oczach teściowej wygląda inaczej, starała się ukryć swe prawdziwe ja. W domu była poważna i spokojna, nawet nie dlatego, żeby chciała wprowadzić kogoś w błąd, tylko dlatego, że w tym małżeństwie bez miłości rzeczywiście czuła się ponuro i jak w więzieniu. I właśnie ta smutna obojętność pozwoliła Racheli Boralevi spokojniej odetchnąć. Nie zauważała ognia, płonącego w szmaragdowych oczach Sendy. Płonął tam stale, gdyż był wyrazem jej marzeń o tym, czego pragnęła najbardziej: wolności, przygody i miłości.

Westchnęła teraz ciężko. Wiedziała, że miała szczęście, Skoro udało jej się wymknąć z domu i przyjść tutaj. Tylko na tej leśnej polanie mogła naprawdę być sobą. Mogła odetchnąć swobodnie, nie czując się skrępowana, nie będąc fizycznie i emocjonalnie zniewolona przez małżeństwo ustalone z pewnością nie w niebie. Las dawał jej wytchnienie od tego znienawidzonego związku. A co ważniejsze, pozwalał jej skraść kilka cennych godzin miłości, dla których warto było żyć i które sprawiały, że w jej oczach wciąż jeszcze płonął ogień. Piękną twarz Sendy wykrzywił grymas, – Tylko ja, babcia Golda i Szmaria – powiedziała głośno, dzieląc się swoją niedolą z parą wróbli skaczących po drzewach. – Dlaczego tylko my wiemy, jak bardzo nie znoszę tego małżeństwa? Dlaczego?

Ani drzewa, ani ptaki nie potrafiły jej odpowiedzieć. Siedziała cicho marszcząc brwi coraz bardziej i wspominała ten dzień w ubiegłym roku, kiedy jej rodzina i swatka, shadchen, ułożyli ten związek bez miłości...

– Nie nadaje się do rodzenia dzieci – oświadczył przenikliwy kobiecy głos. – Popatrzcie tylko na jej biodra. Czy zauważyliście, jakie są wąskie? – Zapanowało dłuższe milczenie. – Widzicie! – wykrzyknęła kobieta dramatycznie, klepiąc się po kolanie z siłą i odgłosem wystrzału. – A co wam mówiłam? Jedno spojrzenie i widać, że nigdy nie urodzi! A powiedzcie tylko, co warta taka kobieta, która nie może mi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin