Wolanowski Lucjan - Ani diabeł, ani głębina - dzieje odkryć Australii.doc

(873 KB) Pobierz

 

 

 

 

                                                        Lucjan Wolanowski

 

 

 

             ANI DIABEŁ, ANI GŁĘBINA

       

 

    Dzieje odkryć Australii,opowiedziane ludziom, którym się bardzo spieszy

       

       

       

       

       

       

                                                     Polski Związek Niewidomych

                                                     Zakład Wydawnictw i Nagrań

                                                           Warszawa 1990

 

 

 

 

 

 

       

       

       

       

       

       

       

                      Tłoczono w nakładzie 20 egz.

        pismem punktowym dla niewidomych

        w drukarni PZN,

        Warszawa, ul. Konwiktorska 9

        Pap. kart. 140 g kl. III-Bą1

        Przedruk z wydawnictwa

        "Nasza Księgarnia",

        Warszawa 1987

       

       

       

                Pisał J. Podstawka

        Korekty dokonała

        Janina Andrzejewska

        i D. Jagiełło

 

 

                        Dziwni wędrowcy! Jakież historie szlachetne

              czytamy w waszych oczach, głębokich jak morza?

              Otwórzcie nam pamięci waszej skrzynie świetne,

                      klejnoty z gwiazd utkane i z niebios przestworza.

              Chcemy płynąć zasiadłszy fantazji okręty!

              Więc, aby rozweselić nasze straszne nudy,

                      przenieście na nasz duch, jak płótno rozciągnięty -

              waszych wspomnień obrazy z ich wszystkiemi cudy!

              Mówcie, coście widzieli!

 

           Charles Baudelaire  "Kwiaty grzechu" ("Fleurs du mal").

           Przekład Antoniego Lange,

           Warszawa 1894

      

 

 

 

 

 

           Odkryć rozkosz cudowna

       

          Min-min, czyli ogniska obozowisk ludzi, którzy już dawno odeszli, są symbolem tej opowieści. Jak wyobrażano sobie "ląd w dole globusa" i jak sposobiono się do jego poznania.

Ląd Gonneville'a. Jak ludzie szukali cennych przypraw a znaleźli... Australię.

       

          Nikt nie mógł nigdy przybliżyć się do ognistej kuli, która nocą unosi się nad pustynią. Zwą ją min-min. Określenie to jest zaczerpnięte ze słownictwa tubylców australijskich.

Opowieści o tym zjawisku przekazują już pierwsze relacje podróżników, którzy wędrowali

przez bezkresne przestrzenie Australii. Błędny ogień był postrachem pramieszkańców ziemi australijskiej. Przybyli zza siedmiu mórz Europejczycy zastanawiają się, czy to aby nie gaz ziemny, który - po samozapaleniu - wydobywa się na powierzchnię pustyni.

          W dzień płomień jest niewidoczny. Nocą widać to zjawisko doskonale. Są ludzie,

którzy wiele lat poświęcili rozwiązaniu tej zagadki. Płonący metan - powiadają uczeni. Nic

tam znowu nadzwyczajnego. Pewnie tak jest, jak mówią. Jednakże mnie zafrapowało wyjaśnienie mniej naukowe. Legenda mówi, że to płoną ogniska w obozowiskach wędrowców, którzy już dawno nie żyją. Że grzeją się przy nich ci, którzy przegrali bitwę z przestrzenią, słońcem i brakiem wody. Przemawia to bardziej do wyobraźni niż prozaiczny gaz ziemny, dostrzeżony przez mędrca szkiełko i oko.

          Min-min będzie dla mnie godłem tej opowieści. Przez kilka lat miałem przed sobą w wyobraźni ogniska, rozpalane na brzegach wielkiego lądu przez żeglarzy, którzy dawno temu suszyli przy nich swe szaty, piekli podpłomyki, czasem ryby. Cieszyli się ziemią, która nie kołysze się pod stopą człowieka, zmęczeni miesiącami, a nawet latami oglądania rozkołysanego horyzontu. Pełni niepokoju nadsłuchiwali odgłosów nocy, zwierząt, których nie znali, ludzi, których się lękali.

          Kim byli owi żeglarze? Łowcami ogórków morskich - przybyszami z wysp Indonezji; Chińczykami, szukającymi tajemnicy długowieczności, odkrywcami z Europy. Oto Holendrzy: Willem Jansz, Dirck Hartog i Pieter Dirkszoon, Frederik de Houtman i Jan Carstenz, Pieter Nuyts i Francois Tjissen czy Francois Pelsaert, Abel Janszoon Tasman.

        Szukali bogatych ziem, marzył im się handel tym, co miała wtedy do zaofiarowania Europa. Krzyż wieźli z sobą ze wschodu Ferdynand Magellan, Alvaro de Mendana, Pedro Fernandes de Quiros czy Luis Vaez de Torres. Imć John Brooke rozbił się tu na swym statku "Trial". James Cook wbił brytyjską flagę na wysepce w przedsionku wielkiego

kontynentu, bowiem w dalekim Londynie zastanawiano się, czy do korony da się wprawić jeszcze jedną perłę. Francuzi jakby się nieco spóźnili, ale Marion du Fresne i Antoine-Raymond-Joseph de Bruny d'Entrecasteaux, Nicolas Baudin także zostawili swe ślady na mapie wielkiego ądu.

          Długa byłaby lista odkrywców. Zawsze niepełna. W mokrym grobie u wybrzeży Australii spoczywają statki, które nigdy nie wróciły w rodzinne strony. Daremnie czekały na swych mężów, synów czy braci jasnowłose dziewczęta w portach Flandrii i Portugalii. Nie doczekali się powrotu wielu swych statków odważni kupcy z miast brytyjskich. Były też

tajne wyprawy, o których pamięć zaginęła, kiedy przepadli ich uczestnicy.

          Nie potrafię więc opowiedzieć o wszystkich odkrywcach i odkryciach. O niektórych bowiem wie się niewiele, prawie nic. O innych pozostały relacje tak obszerne i rzeczowe, że nie starczyłoby mi życia, aby oddać Czytelnikowi pełną opowieść. Trzeba było wybierać.

          Myślę, że już samo słowo "odkrycie" łączy się w naszej umysłowości z dostrzeżeniem bądź poznaniem jakichś terenów, lądów, ludów - przez Europejczyków. Czy postawa taka jest słuszna? Czy mamy odrzucić wyprawy tych żeglarzy malajskich i chińskich, ba, może nawet jeszcze wcześniejszych, którzy byli tam, nim pojawiły się żaglowce europejskie? To, że nie rozgłaszali wszem i wobec o swych odkryciach - nie jest może istotne. Świat nie był jeszcze wtedy spowity siecią łączności, która sprawia, iż w ułamku sekundy wieści przekazywane są na cały glob. Pierwsi odkrywcy żyli w wąskim światku swych własnych trosk i radości. Zresztą, gdy trafiali na bogate łowiska - czy naprawdę zależało im na ściągnięciu rywali z dalekich stron? Są wyspy w rejonie Oceanu Spokojnego, gdzie słowo "przybysz" jest jednoznaczne ze słowem "wróg".

Czy więc nie lepiej było, gdy odkrycie pozostawało własnością odkrywców, zainteresowa-nych wyłącznością eksploatacji dojrzanych ziem?

          Opisując dzieje odkryć Australii staram się raczej poświęcić wiele uwagi ludziom,

odkrywcom. Gdybym miał szczegółowo opisać ich wyczyny, każdą zatokę, każdą rzeczkę czy każdy szczyt górski, jaki dojrzeli, to właściwie do każdej strony opowieści musiałaby być dołączona szczegółowa mapa, aby można było sobie uzmysłowić znaczenie tego czy innego odkrycia. Dlatego też pewne sprawy muszę celowo spłycać, nie zagłębiać się zbytnio w szczegóły lub też podsumowywać ich znaczenie.

          Dla wygody będę dane liczbowe niekiedy podawać od razu w systemie metrycznym, aby oszczędzić Czytelnikowi przeliczania ich z systemu brytyjskiego. Jest bowiem oczywiste, że gdy Flinders opowiada o tym, jak w otwartej łodzi spenetrował sześćset mil

wybrzeża, czyli prawie tysiąc kilometrów, to w oryginalnych jego zapiskach są tylko mile

albo stopy.

          Opowieść ta wiedzie nas nie tylko po ludnych portach ówczesnej Europy epoki wielkich odkryć, ale także po małych wysepkach, gdzie na koralowych rafach kończyły się tragicznie wielkie wyprawy. Będziemy wędrować po pracowniach, gdzie kreślono fantasty-czne mapy, i zapuszczać się w boczne ścieżki historii.

          Od niepamiętnych czasów uczeni w piśmie zastanawiali się, czy może być jakiś zamieszkany ląd w dole globusa. Lacxtantius, który urodził się w roku 260 przed naszą erą, powiadał wprost, że przecież chyba nikt nie może nawet przyjąć do wiadomości, że

są ludzie, których stopy znajdują się ponad ich głowami, że są miejsca zawieszone do góry nogami i że drzewa rosną z góry do dołu, a woda spada w górę zamiast w dół. Święty Augustyn, wielka postać wczesnego chrześcijaństwa, potwierdzał tego rodzaju przypusz-czenia, skoro pisał, że nie ma powodu dawania posłuchu domysłom o ludziach istnieją-cych po drugiej stronie ziemi, których stopy są w pozycji przeciwstawnej do naszych własnych i gdzie słońce wschodzi, kiedy u nas zachodzi. Święty Augustyn dodawał również, że Pismo Święte, czyli prawdziwy przewodnik po tym, w co ludzie powinni wierzyć, nie wspomina nic o antypodach, i że nie ma żadnego historycznego świadectwa

o takich rejonach, a więc wiara taka jest czczym wymysłem, całkowicie nie do przyjęcia.

          Mniej znany był mnich Cosmas Indicopleustes. W VI wieku napisał książkę, w której obalał naukę o antypodach jako całkowitą herezję tak teologiczną, jak i geograficzną.

Jego argumenty mogą nam się dzisiaj wydawać śmieszne, skoro powiada, że w Piśmie Świętym jest mowa o deszczu, który spada na ziemię, a więc nie można dopuścić myśli o jakimś odwrotnym położeniu. Wyśmiewał tych, którzy dopuszczają istnienie ludzi zwisających niejako głowami w przestrzeni. Dodawał, że są to przecież tylko ploteczki, które przekazane zostały przez pogańskich Greków. Są one zwyczajnym bluźnierstwem,

ponieważ wynikałoby z nich, że słowo boże jest tylko zbiorowiskiem pomyłek.

          Virgilius, jeden z irlandzkich misjonarzy, którzy w VIII wieku wysłani zostali, aby nawracać Europę Środkową, doszedł do przekonania, że antypody, czyli w tym przypadku ziemie położone w dole globusa - jednakże istnieją. Prawdopodobnie przekonała go o tym lektura starych ksiąg. W roku 748 miał on rzekomo oświadczyć, że istnieje jeszcze inny świat zamieszkany też przez ludzi. Za tę herezję został zaatakowany przez świętego Bonifacego i potępiony przez papieża. Co więcej, zmuszono go do odwołania swej tezy. Pocieszmy się tylko, że na dłuższą metę poglądy te nie zaszkodziły mu i został arcybiskupem Salzburga, a potem go kanonizowano.

          Pewnie będziecie czytać tę książkę na lądzie i nie będzie kołysać się wam grunt pod

nogami. Wspomnijcie przeto ludzi, którzy dokonali tych odkryć, i starajcie się spojrzeć

na to niejako ich oczami, oczami epoki. Przemawia do nas koloryt tej opowieści, chociażby przez język zapisków, które pozostały świadectwem historii po tych, którzy wrócili. Po tych, którzy nie wrócili - pozostały tylko domysły, przepadli gdzieś w błękitnej nicości Oceanu.

          Nastrój epoki przemawia z opowieści o ludziach, którzy wyruszyli w dalekie strony w

poszukiwaniu lądu, gdzieś w dole globusa. Oto jak zaczyna swoje wspomnienia jeden z nich:

        "Dziennik albo opis sporządzony przeze mnie, Abla Jansza Tasmana, z podróży dokonanej z miasta Batawia (dzisiejsza Dżakarta) we wschodnich Indiach w celu odkrycia nieznanego lądu południowego w Roku Pańskim 1642, czternastego dnia sierpnia. Oby Bóg wszechmocny pobłogosławił tej pracy". A kończy słowami: "O świcie udałem się łodzią do Batawii. Chwała Bogu i niech Mu będą dzięki za tę szczęśliwą wyprawę. Amen.

Napisane na statku Heemskercq pod datą jak wyżej. Waszych Dostojności posłuszny i zawsze zobowiązany sługa Abel Jansz Tasman".

          Trzeba się dobrze wczytać w notatki Williama Dampiera, gdy opisuje wodę wdzie-rającą się na jego uszkodzony i samotny statek: "Zachęcałem mych ludzi, którzy pompo-wali wodę bardzo ochoczo... Około jedenastej godziny w nocy przyszedł do mnie

marynarz i powiedział mi, że przeciek stale się zwiększa i że deski są tak zbutwiałe, że

rozpadają się jak śmieci i że teraz nie da się uratować statku, ponieważ nie można

dostać się już do otworu, jako że woda w pomieszczeniach sięga znacznie ponad tę szczelinę. Resztę nocy spędziliśmy na pompowaniu i czerpaniu wody. Pracowałem i ja sam, aby zachęcić mych ludzi, którzy byli bardzo pilni, ale wody ciągle przybywało i teraz myśleliśmy już tylko o tym, jak uratować nagie życie".

          Ile jest wreszcie ulgi w tych dawnych zapiskach, gdy opisują, jak udało się żegla-rzom dotrzeć do wyspy, znaleźć źródło świeżej wody i nieopodal złowić żółwie, których mięso było poszukiwanym pokarmem. Musiała być wielka obfitość żółwi, nim człowiek

zabrał się do masowego ich mordowania. Jeszcze w 1842 roku uczony, który wyprawił się, aby zbadać wyspy i wysepki u północno-wschodnich wybrzeży Australii, zapisał w swoich

pamiętnikach, że żółwi było tyle, iż jeden z uczestników wyprawy, gdy zabrał się do obser-wacji nieba - musiał w nocy rozstawiać warty, by odpędzały żółwie, które przewracały mu

ekwipunek.

          Jedną z największych zagadek ludzkości jest bez wątpienia ta, dlaczego reszta świata tak długo zwlekała z "odkryciem" lądu, który dzisiaj nazywamy Australią. Przez tysiące lat wielkie państwa i narody powstawały i rozpadały się w dolinie Eufratu, w Egipcie, w Grecji, w Rzymie, w Chinach i Indiach. A ogromny ląd drzemał w zapomnieniu, znany tylko ludziom, którzy tam mieszkali.

          Od czasu do czasu w różnych zakątkach wybrzeży australijskich zjawiały się małe

stateczki europejskie, ale w gruncie rzeczy nie było powodu do zapuszczania się w głąb tej nieznanej ziemi. Nie było tam - jak uważano - bezcennych skarbów, które kusiły Hiszpanów do podbicia Meksyku i Peru. Nie widziano tam świątyń pełnych złota i klejno-tów. Nie było tam osad, które można by było splądrować. Żeglarze dostrzegali bezkresne przestrzenie lądu zazwyczaj bez wody, na których mieszkały wrogie plemiona o obcym, odrażającym sposobie bycia i odżywiania.

          Żeglarze chcieli handlować bądź rabować. Kiedy wyprawiali się w niebezpieczną podróż na wschód, nęciły ich korzenie, złoto i klejnoty Indii. Z pierwszych wypraw, w czasie których dojrzano to, co nazwano Nową Holandią, a później - Australią, przywozili do

europejskich portów sprawozdania, że nic tam godnego uwagi nie ma, a sam teren jest

przeważnie pozbawioną zieleni pustynią. Inne raporty mówiły:

        "Nie masz tam ani kruszców, ani szlachetnego drewna".

          Nikt nie zdawał sobie sprawy, jakie bogate złoża złota i innych minerałów leżały

zamknięte w podziemnych skarbcach wielkiego kontynentu. Nie było więc państwa, które

zainteresowałoby się handlem z tymi "przeklętymi i złowrogimi ludźmi", którzy nie mieli ani

klejnotów, ani bogatych domostw, ani niczego, co byłoby interesujące dla kupca czy dla rabusia.

          W książce o  odkryciach Australii wydanej w 1846 roku kapitan statku Jego Królewskiej Mości "Beagle", nazwiskiem Stokes, wspomina o "odkryć rozkoszy cudownej", ponieważ gdziekolwiek tylko mógł sobie na to pozwolić, schodził ze swojego okrętu i wędrował w głąb lądu, aby zobaczyć to, co było do oglądania, i aby jego stopy "jako pierwsze stanęły na bogatej i żyznej ziemi". A więc radość odkrywania. Minęło kilka

dziesiątków lat i w podobny sposób wyraża się wielki podróżnik Ernest Giles, który w

1872 roku dotarł w samo centrum Australii. Podróżnik ten oświadcza, że u podstaw jego wyprawy była "podniecająca żądza i szalony urok", i dodaje: "odkrywca jest odkrywcą z zamiłowania. Leży to w jego naturze".

          Przeróżne były pobudki, dla których ludzie wyruszali na poszukiwanie dalekiego

kontynentu lub też domagali się, aby czyniono poszukiwania. Oto jak zwracał się do króla Filipa III hiszpańskiego dr Juan Luis Arias: "Najjaśniejszy Panie! Oto jest memoriał doktora Juana Luisa Ariasa, który rozumiejąc ogromne korzyści, jakie mieć będzie służba Waszej Królewskiej Mości w rozpowszechnieniu kościoła katolickiego i wspomożeniu naszej świętej wiary oraz nawróceniu ludzi na południowym lądzie, co jest zasadniczym zobowiązaniem, jakiego podjęła się Wasza Królewska Mość i Korona, najpoważniej błaga, aby Jego Królewska Mość zechciała zwrócić uwagę na to, co tu jest przedstawione. Angielscy i holenderscy heretycy, których szatan jednoczy w tymże celu wszelkimi sposobami, jakie ma w swej mocy, najbardziej przebiegle prowadzą poszukiwania, odkycia i kolonizowanie tej wielkiej części świata na Oceanie Spokojnym, zasiewają tam najbardziej zjadliwe trucizny ich apostazji i to z najbardziej pilnym pośpiechem, aby uzyskać pierwszeństwo przed nami, którzy chcemy przedstawienia światła Pisma Świętego".

          Na kanwie dramatycznej opowieści o dziejach odkryć pociągają mnie zawsze kolorowe punkciki czy może - by wyrazić się precyzyjniej - smakowite przyprawy, oddające prawdziwy klimat danej epoki. Od czasu do czasu będę się więc starał zejść z szerokiego gościńca, aby na bocznej ścieżce odnaleźć i przekazać Czytelnikowi to, co może nie jest najściślej związane z głównym nurtem naszej relacji, ale co - mym zdaniem - jest chyba bardziej przydatne do zrozumienia epoki i jej realiów, niż uczone argumenty i przypisy.

          Jeżeli zadrasnąć szpilką żeglarza w jego paradnym stroju, to pokaże się krew, albowiem byli to ludzie śmiertelni jak my wszyscy, ze wszystkimi kłopotami  i radościami. A ileż jest człowieczeństwa w pamiętnikach żony jednego z pierwszych gubernatorów Australii, która na pożółkłych już teraz kartkach zanotowała swe westchnienie: "Excelencja nie ma czasu ani dla Boga, ani dla mnie".

          Kiedy się śledzi losy poniektórych odkrywców, nasuwa się myśl o don Kichocie, któremu ię wydaje, że ma na końcu swej włóczni jakiś kontynent czy wyspę, a jest to tylko garść wodorostów. Ta książka ma pokazywać, w jaki sposób ląd, który sobie ktoś tam wymarzył, został wymazany z mapy na rzecz prawdziwego kontynentu w dole globusa. Ma być opowieścią o odkrywcach Australii, ich życiu i przygodach. O żeglarzach, którym nie był straszny ani diabeł, ani głębina.

          Proszę o wyrozumiałość, gdy opowieść będzie się czasem poruszać jak konik szachowy. Będziemy wybiegać naprzód, skakać w bok, jeśli coś się ciekawego tam trafi do opisania. Zgoda?

       

          Odległy i rozległy Ocean Spokojny strzegł zazdrośnie swoich tajemnic, aż po XVIII

wiek. Balboa odkrył go dla Hiszpanii, Magellan - Portugalczyk - pierwszy przebył jego ogromne przestrzenie, torując drogę pięknym galeonom, które zapewniały łączność

Ameryki Środkowej z Filipinami.

          Holendrzy usadowoli się w Indiach Wschodnich. Stamtąd wysyłali żeglarzy ku Nowej Holandii. Powoli zaczynali szkicować "nowy" kontynent na białych mapach epoki. Brytyjczycy zjawiali się tylko sporadycznie. Później dopiero, świadomi jakby korzyści, które

na nich czekały - zaczęli wysyłać kupców, misjonarzy i badaczy.

                Francuzi natknęli się na tajemniczy ląd w XVI wieku. I byli przejęci tym odkryciem, gdy nadeszła ich kolej wyjścia na Morze Południa. Później, gdy ich ambicje narodowe zostały pobudzone rywalizacją z Wielką Brytanią, szukali sławy w najbardziej odległych zakątkach Oceanu Spokojnego, na najdalszych i najmniej znanych brzegach.

          Badania Pacyfiku nie są więc dziełem jednego człowieka czy jednego narodu. Stały się one sprawą Europy. Powiada profesor John Dunmore z Uniwersytetu Palmerston North na Nowej Zelandii: "Tyle było tam do odkrycia: począwszy od archipelagów - wysepek bardzo oddalonych od wybrzeży lądu, aż do maleńkich atoli, rozrzuconych na wielkich przestrzeniach wód tropikalnych. Od zamkniętego świata Japonii, aż po tajemnice

Polinezji".

          Ludzie zastanawiali się, czy świat może rozciągać się poza granice, które narzuciła im filozofia średniowiecza. Czy naprawdę można było spodziewać się, że są jakieś istoty ludzkie żyjące po drugiej stronie świata? Kartografowie upraszczali sobie pracę - nanosili na mapy lądy czy wyspy, nie przejmując się zbytnio rozmiarami i położeniem ich w

stosunku do innych. Jeżeli coś się nie zgadzało, to przypasowywali tak, aby w końcu

znalazło dla siebie miejsce lub - rezygnowali w ogóle z umieszczenia na mapie.

          W roku 1459 jeden z ostatnich obrońców dawnej techniki rysowania map - Fra Mauro - kiedy mu się nie zmieściły świeżo odkryte wyspy Wschodu, napisał sobie spokojnie w komentarzu pod mapą: "Na morzu Wschodnim jest dużo wysp wielkich i dobrze znanych, których nie zaznaczyłem na mapie, ponieważ nie było już miejsca".

          Zetknięcie z islamem spowodowało, że nagle rozszerzyły się horyzonty ludzi

zamkniętych w filozofii scholastycznej. Wyprawy krzyżowe czy handel z muzułmanami rozbudziły wyobraźnię ludzi Zachodu, w umysłach których nie mieściły się nawet bogactwa krajów Wschodu. Australia był to sen i marzenie pełne złota. Marzenie o przedziwnych rasach, o narodach, które należało pozyskać dla Chrystusa, sen o podbojach i bogactwie. Tam znalazły w wyobraźni swój mityczny wyraz pospołu Eldorado i Utopia. Od dawna geografowie uważali, że jakiś legendarny ląd południowy rozciąga się od tropików aż do Antarktydy i od zachodnich krańców Oceanu Indyjskiego przez całą niemal szerokość burzliwych wód Oceanu Spokojnego. Tam to, na tym wyimaginowanym lądzie australij-skim, miano odnaleźć narody, bogactwa i towary w różnorodności, o której marzyć nie mogła Europa.

          Wspomniany już profesor John Dunmore zauważa, że "skoro człowieka zafascynuje jakaś prawda, szybko znajduje argumenty, żeby ją w sobie umocnić".

          Gdy jeszcze nie tak dawno kontynent południowy nie był brany pod uwagę na serio, a samą nawet myśl o nim traktowano jak herezję, nagle nastąpił zwrot. Zaczęto uważać, że ląd musi się tam znajdować, że istnieje wprost nieodzowna konieczność jego tam usytuowania dla utrzymania równowagi świata. Nauka potrzebowała bowiem lądu południowego, żeby wyjaśnić kulistość ziemi. Zaczęto głęboko wierzyć w istnienie "antypodów", a to dla uzyskania przeciwwagi ogromnych lądów Eurazji i Afryki. Wyobrażano sobie, że bez owego lądu południowego kula ziemska po prostu fiknęłaby

koziołka. Zaczęto więc jak gdyby przymierzać do tej teorii relacje różnych podróżników wędrujących po morzach świata. Wydawać się bowiem mogło, że przecież któryś z nich kiedyś musiał natrafić na ów tajemniczy południowy ląd. Do wymyślonej teorii pasowała najbardziej opowieść pewnego żeglarza francuskiego z początków XVI wieku. Opowieść tę upiększały pewne dopiski, które ją uwiarygodniały, mimo to nie można jej było uznać za

całkowicie godną zaufania. O ile rezultaty tej wyprawy nie były doraźnie widoczne, to przez XVII i XVIII wiek ożywiała ona umysły Francuzów i niewątpliwie stała u kolebki wypraw, które miały wykryć tajemniczy ląd.

          Mamy 24 czerwca 1503 roku. Statek "L.Espoir" opuszcza port Honfleur w Norman-dii. Na pokładzie jest sześćdziesięciu śmiałków, oficerów, marynarzy i awanturników. Dowódcą jest Binot Paulmeyer z rodziny Buschet de Gonneville. W połowie lipca

dopłynęli do Wysp Kanaryjskich, a w końcu miesiąca dotarli do Zielonego Przylądka, gdzie

przebywali przez dziesięć dni. Później, jak się wydaje, skierowali się na południowy zachód przebywając równik na początku września. W listopadzie wpadli w gwałtowne sztormy, które wpłynęły na zmianę trasy. 5 stycznia 1504 dotarli do miejsca, które z braku dokładnej nazwy będziemy nazywać Lądem Gonneville'a. Tam mieszkańcy przyjęli ich gościnnie, załoga spędziła pół roku naprawiając statek, a także gromadząc żywność na rejs powrotny. W połowie lipca ruszono w drogę do domu, przy czym dołączył się do

wyprawy syn miejscowego wodza imieniem Essomeric oraz inny jeszcze "Indianin" imieniem Namoa, prawdopodobnie sługa owego Essomerica. Następny ląd oglądano dopiero po trzech miesiącach. Szukano towarów, które mogłyby stanowić ładunek do zawiezienia do Francji, żeby zwróciły się wydatki poniesione przez armatora.

          Ląd Gonneville'a nie był atrakcyjny pod względem handlowym. Fakt ten jakoś uszedł uwagi geografów, którzy potem namawiając do ekspedycji w kierunku lądu południowego powtarzali stale, że jest na nim mnóstwo bogactw czekających na

odważnego żeglarza.

          U schyłku roku 1504 "L.Espoir" kołysze się u wybrzeży Ameryki Południowej. W lutym 1505 żeglarze francuscy zbliżają się do Europy. Ale tuż przy domu, właściwie na wodach w przedsionku Francji, zostają zaatakowani przez angielskiego pirata i tracą statek. Ostatecznie z sześćdziesięciu ludzi, którzy wyruszyli w drogę, powróciło trzydziestu sześciu. Trzeba dodać jeszcze Essomerica, drugi "Indianin" zginął podczas podróży. Przepadły notatki prowadzone na statku, przepadły również podarunki od mieszkańców

Lądu Gonneville'a, które pomogłyby może ustalić, z jakiego kraju czy przynajmniej z jakich stron zostały przywiezione. Ponieważ był cień nadziei, że Anglicy zapłacą odszkodowanie, Gonneville złożył pod przysięgą odpowiednie oświadczenie przed władzami morskimi. I jest to właściwie jedyna relacja o całym przedsię-wzięciu. Autoryzowana kopia tego dokumentu przechowywana jest jeszcze w bibliotece w P...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin