Perepeczko Andrzej
Wojna za kręgiem polarnym
Autor epizodu Wojna na Wielkiej Drodze Północnej JERZY PERTEK
WOJNA WKRACZA NA PÓŁNOC
Gdy obserwuje się morskie działania wojenne w czasie drugiej wojny światowej, rzuca się w oczy fakt
stopniowego, kolejnego rozszerzania obszaru objętego tymi działaniami. Podczas gdy w pierwszych
tygodniach wojny, w jesieni 1939 roku, ograniczyły się one praktycznie do rejonu Morza Bałtyckiego i
sporadycznych raczej akcji na Morzu Północnym oraz in-dywiduą/nego wypadu niemieckiego pancernika
na wody południowego Atlantyku, to w następnych miesiącach jednostki hitlerowskiej Kriegsmarine
wypuszczały się coraz dalej i poczęły zagrażać alianckiej żegludze na coraz większych obszarach wodnych.
Obie walczące strony, z jednej dowództwo Kriegsmarine, a z drugiej wówczas jeszcze połączone floty
angielska i francuska, zdawały sobie sprawę, że rejonem decydujących rozstrzygnięć w trwającej wojnie
na morzu stanie się głównie Ocean Atlantycki.
W sytuacji polityczno-taktycznej, panującej na początku roku 1940, flota niemiecka miała w praktyce
jedyne wyjście na otwarte wody oceanu — poprzez Morze Północne. Ta niemiecka brama na Atlantyk
mogła być stosunkowo łatwo kontrolowana zarówno przez alianckie lotnictwo, jak i flotę nawodną lub
podwodną.
Droga na Atlantyk prowadziła zatem przez obszar wodny między walczącą z Niemcami Wielką Brytanią a
neutralną Norwegią. Ta ostatnia, zarówno ze względu na swoje położenie geograficzne, jak i
ukształtowanie linii brzegowej* stanowiła niezwykle ważny strategicznie obszar.
Dla Niemiec hitlerowskich zajęcie Norwegii miało głównie na celu: j.
— ograniczenie operatywności floty brytyjskiej, a pośrednio
5
i francuskiej na morzach Północnym i Norweskim poprzez utworzenie baz morskich i lotniczych na
południowo-zachodnim wybrzeżu Norwegii;
— otwarcie swobodnego przejścia dla floty niemieckiej na Atlantyk;
— zapewnienie całkowitego niemal bezpieczeństwa dowozu w zimie rudy szwedzkiej drogą morską
z Narviku.
Dodatkowym argumentem niemieckiego sztabu, przygotowującego plan uderzenia na Norwegię, była
chęć zapewnienia sobie baz morskich i lotniczych" ńa północnych podejściach do granic Związku
Radzieckiego, z którym konflikt zbrojny wchodził w agresywne plany hitlerowskie.
W wypadku opanowania norweskich baz aliantów droga niemieckich okrętów na Atlantyk mogła być
jeszcze bardziej utrudniona, a lotniska w Stavanger i Bergen umożliwiały roztoczenie silnej kontroli
powietrznej nad wodami Morza Północnego. Olbrzymie znaczenie miał również fakt przecięcia wygodnej,
chronionej przed sztormami i prowadzącej prawie cały cżas neutralnymi wodami norweskich fiordów,
drogi morskiej łączącej Narvik z portami niemieckimi. Tą drogą płynęły w zimie, kiedy zamarzały wody
północnego Bałtyku, statki z ładunkiem szwedzkiej rudy żelaznej z kopalń w Kirunie, a na szwedzkiej
rudzie, której sprowadzano do Niemiec rocznie aż około 11 milionów ton, opierał się w znacznej mierze
hitlerowski przemysł zbrojeniowy.
Nic więc dziwnego, że obie walczące strony przygotowywały operacje mające na celu zagarnięcie
górzystego i nieurodzajnego, ale tak bardzo ważnego kraju. Dla Niemiec hitlerowskich neutralność
Norwegii nie miała praktycznie żadnego znaczenia, a wszelkie traktaty i umowy międzynarodowe
stanowiły wyłącznie bezwartościowy świstek papieru, czemu zresztą dawała wyraz dotychczasowa
agresywna polityka władz Trzeciej Rzeszy. Z drugiej strony faszystowska propaganda znalazłaby na
zawołanie cały szereg kłamliwych powodów, zmuszających rzekomo Niemcy da „wzięcia w obronę
neutralnego kraju przed anglosaską agresją".
Dla Niemców Norwegia była zatem jednym z elementów agresji, dla aliantów — atutem w obronie
swego narodowego istnienia.
Obie więc strony szykowały się do opanowania Norwegii. Oczywiście w planach ataku na ten kraj
pierwszorzędne znaczenie musiało przypaść jednostkom floty wojennej, których
zadaniem była zarówno osłona statków przewożących wojsko i sprzęt wojenny, jak i utrzymanie linii
komunikacyjnych między Norwegią i krajem ojczystym lub przerwanie takich połączeń strony przeciwnej.
Bez względu na to, która ze stron zdecydowałaby się pierwsza na uderzenie, wojna morska nieuchronnie
miała ogarnąć nowe rejony klimatyczne, gdzie oprócz umiejętności walki z wrogiem i doskonałego
opanowania wojennego rzemiosła należało wymagać od załóg okrętów olbrzymiej odporności
psychicznej i fizycznej.
W najgroźniejszej bowiem ze swoich postaci przyroda występuje na morzach Dalekiej Północy. Tam
człowieka wdzierającego się w ponure i nieprzyjazne mu rejony atakują w całej swej potędze i okazałości
wszystkie nieomal żywioły. Mróz skuwający morze lodem, unieruchamiający statki i okręty i nakładający
na walczące ze sztormową falą jednostki potworne ciężary lodowej skorupy, zdolne wywrócić je i zatopić.
Wiatr gnający niemal przez cały rok oślepiające śnieżyce i wstrzymujący statki w ich rejsach, zrywający
zamocowane na pcmładach ładunki, wzniecający fale, miażdżące blachy nadbudówek, pokładów i burt.
Ciemności polarnej nocy i całodobowa jasność polarnego dnia, obie wytrącające marynarzy z równowagi
psychicznej, obie w jakiś sposób przeciwne ludziom wychowanym w zupełnie innych warunkach
klimatycznych.
Na Daleką Północ wojna morska bezpośrednio wkroczyła wraz z niemieckim atakiem na Norwegię, choć
były i wcześniejsze incydenty. Początkowo toczyła się ona w ciasnych i krętych labiryntach fiordów,
trudnych do manewrowania i ataku, a znacznie łatwiejszych do obrony. Później przeniosła się na wody
Morza Norweskiego, by wreszcie — po zaatakowaniu przez Niemcy Związku Radzieckiego —
rozprzestrzenić się aż na Morze Barentsa i Ocean Lodowaty.
Wojna morska na północnych krańcach globu była długotrwała, gwałtowna i bezpardonowa dla obu
stron. Zarówno dla Sprzymierzonych, jak i dla Niemców. Obie strony odnosiły tu i sukcesy, i tragiczne
klęski. Obie też strony na równi musiały walczyć ze wspólnym wrogiem — z surowością Dalekiej Północy.
Jakiego bohaterstwa wymagało prowadzenie operacji morskich w tym rejonie, najlepiej świadczy fakt, że
najwyższe odznaczenie wojskowe Wielkiej Brytanii — Yictoria Cross —
7
za akcje niszczycieli w czasie trwania całej drugiej wojny światowej otrzymali tylko trzej dowódcy
angielskich jednostek walczących właśnie na obszarach północnych, a mianowicie: kapitan Roope na
HMS „Glowworm", komandor Warburton--Lee na HMS „Hardy" i komandor Sheerbrooke na HMS
„Onslow".
YICTORIA CROSS KAPITANA ROOPE*
— Sclineller! Schneller! — głośne krzyki podoficerów popędzały ciężko pracujących żołnierzy.
Szeregowy 139 pułku strzelców górskich, Herbert Berger, otarł brudną ręką pot spływający z czoła. Od
paru już godan wraz ze swymi kolegami z plutonu ładował sprzęt o#az zaopatrzenie na niszczyciele
przycumowane do nabrzeża portu Wilhelmshaven.
Szykuje się jakaś poważniejsza akcja. Inaczej by przecież dowództwo nie ściągało nas, strzelców górskich,
na pokłady okrętów — rozmyślał Berger.
Na każdy z dziesięciu niszczycieli ładowało się dwustu strzelców. Zaokrętowania doglądał osobiście
generał porucznik Dietl, szczupły mężczyzna o drobnej, jakby ptasiej twarzy. Na pokładach piętrzyły się
stosy skrzynek z amunicją, moździerze, kable telefoniczne, worki, plecaki i prowiant. Bosman donośnym
głosem przeklinał „za-fajdanych, sakramenckich górali, co to nawet chodzić nie umieją po przyzwoitym
okręcie".
Rzeczywiście, Herbert nabił już sobie parokrotnie porządnego guza, gdy w porę nie schylił głowy przed
przejściem przez niewielkie drzwi prowadzące do jednego z wielu pomieszczeń, w które utykano
nagromadzony sprzęt i niezwykłych pasażerów. Ciężkie, ostro podkute buty, tak przydatne w czasie
ćwiczeń na zboczach alpejskich, tu ślizgały się po gładkich, stalowych płytach pokładów, zdradziecko
stromych trapach i drabinach.
Herbert nigdy nie zdawał sobie sprawy, że stosunkowo niewielki niszczyciel może kryć w sobie tak
skompliko-
• Według miniatury A. Perepeczki: Bitwa o Jiordy, Gdynia 1961.
9
wane wnętrze. Dla niego i jego kolegów — w większości typowych „szczurów lądowych" — okręt „Bernd
von Arnim", na którym znalazł się wraz ze swym plutonem, przedstawiał się jako labirynt włazów, drzwi,
grodzi, korytarzy, poprzecinany setkami przewodów, gmatwaniną kabli i rur.
Cel wyprawy kryła tajemnica wojskowa, większość jednak żołnierzy domyślała się, że była nirn Norwegia.
Wieczorem 6 kwietnia 1940 roku zakończył się załadunek i o godzinie 23.00 niszczyciele jeden po drugim
poczęły się odrywać od kamiennego mola. Pierwszy szedł flagowy „Wilhelm Heidkamp" z dowódcą
zespołu, komandorem Friedrichem Bontem na pokładzie. Za nim dążyły kolejno: „Georg Thiele",
„Wolfgang Zenker", „Bernd von Arnim", „Erich Giese", „Erich Koellner", „Diether von Roeder", „Hans
Liidemann", „Hermann Kiinne" i „Anton Schmitt"*.
Nowoczesne, silnie uzbrojone niszczyciele — duma i radość Kriegsmarine. Ruchliwa, groźna eskadra,
kryjąca w swym wnętrzu żołnierzy jak legendarny koń trojański. Dwa tysiące doskonale wyszkolonych
strzelców alpejskich czekało na rozkaz, by rzucić żagiew wojny w kraj tysiąca cichych fiordów.
Kierunek — Norwegia!...
Morze Północne powitało piękną pogodą eskadrę, która nad ranem dołączyła do głównych sił
pancernych w składzie „Scharnhorst", „Gneisenau" oraz „Admirał Hipper" z czterema niszczycielami.
Strzelcom górskim, którzy tłumnie wylegli na pokłady okrętów, kolosy ze stali wydały się pływającymi
twierdzami i przypominały znane z rodzinnych stron olbrzymie złomy skalnych masywów.
Nagle... w monotonny rytm pracujących maszyn wdarły się brutalne dzwonki sygnału.
— Alarm przeciwlotniczy!
Żołnierze zniknęli z pokładów, a załoga zajęła stanowiska przy działach. Wysoko na bezchmurnym niebie
czerniała sylwetka brytyjskiego samolotu zwiadowczego. Eskadra została wykryta!
• Wszystkie niszczyciele budowane w latach 1935—1938, wyporność 2300-2400 ton, uzbrojenie 5 dział
127 mm i 8 wyrzutni torpedowych 533 mm, prędkość 38 węzłów.
10
Flotylla komandora Bonte parła jednak w dalszym ciągu na północ. Ostre dzioby jego dziesięciu
niszczycieli rozcinały bruzdy fal, czujne oczy omiatały wokoło horyzont.
Nad wieczorem wiatr wzmógł się. Ciemne, nisko wiszące, brzemienne deszczem chmury gnały nad
wzburzoną powierzchnią morza, strojną w białe grzebienie fal. Ciężkie, przeładowane ,,pasażerami" i
sprzętem okręty z trudem wdrapywały się na potężniejące z godziny na godzinę góry wodne. Przechyły
zwiększały się coraz bardziej. Olbrzymie fontanny wody zaczęły zalewać dzioby. Rozciągnięto liny
sztormowe, umożliwiające poruszanie się po pokładzie.
Zbliżał się sztorm. Wicher wzmagał się coraz bardziej, zawodząc przeciągle na wantach i sztagach.
Stłoczeni ciasno pod pokładami strzelcy górscy generała Dietla przeżywali okropne chwile. Pomieszczenia
zatłoczone były do niemożliwości. Wszędzie: na korytarzach, w mesach, w kabinach oficerów i
podoficerów leżeli lub siedzteli młodzi żołnierze w okutych butach i z szarotkami na czapkach. Większość
z nich wiła się w torsjach choroby morskiej, co przy niewypowiedzianej ciasnocie i braku jakichkolwiek
wygód stwarzało prawdziwe piekło. Spod osłabionych ciągłą chwiejbą nóg uciekał pokład, tańczący
zwariowane piruety. Otępiałe, obolałe głowy leżących bezwładnie żołnierzy tłukły się boleśnie o każdy
wystający sprzęt. Ciężkie skrzynki z żywnością lub zaopatrzeniem, widocznie nie dość pewnie
zamocowane, ruszały co chwila z miejsca jak żywe.
Żadne rozkazy ani groźby oficerów nie mogły wykrzesać odrobiny energii z doborowych żołnierzy 139
Gebirgsjager-regimentu. Zresztą niewielu oficerów zdolnych było do wydawania rozkazów.
Mimo to flotylla uporczywie przedzierała się na północ. Szyk jednak złamał się i chaos wkradł się w karne
dotychczas szeregi. Potworny wiatr, dmący chyba przez cały Atlantyk, okazał się silniejszy od potężnych
maszyn okrętów wojennych.
Na ciężkiej walce ze sztormem upłynęła noc i nadszedł dzień 8 kwietnia.
Mat sygnalista Dittmer, stojący na pomoście niszczyciela „Bernd von Arnim", który wskutek awarii kotła
zmuszó-
11
ny był zwolnić i został nieco z tyłu, zauważył w pewnym momencie szary cień jednostki przewalającej sie
na fali.
— Po lewej nie rozpoznany okręt! — krzyknął.
Wszyscy obecni na pokładzie oficerowie skierowali swe lornetki na przybysza. Silne, przelotne szkwały
utrudniały widoczność.
Nagle... na tle ciemnej sylwetki obcego okrętu błysnęło z daleka światło.
Przeciągły, natrętny dźwięk klaksonu alarmowego brutalnie wyrwał porucznika Ramseya z drzemki, w
którą przed chwilą zapadł, znużony kilkunastogodzinną służbą na pomoście bojowym niszczyciela HMS
„Glowworm", kołysanego wściekłymi uderzeniami fal.
Skoczył na równe nogi zmarznięty, obolały, głodny. Z głośnika sieci alarmowej rozległ się monotonny głos
bosmana.
— Action stations! Action stations! Alarm bojowy!
Z pokładu dobiegał tupot butów marynarzy biegnących do swych stanowisk. Porucznik Ramsey — na pół
jeszcze przytomny — też biegiem wpadł na pomost. Zimny, mokry, przenikliwy wiatr uderzył go w twarz,
zmył ostatnie pozostałości krótkiego snu.
Oparty o wiatroehron stał dowódca niszczyciela, kapitan Gerald Roope. Przez szkła dużej lornety badał
horyzont, zasnuty falami przelotnych szkwałów.
— Około 5 mil z prawej burty jakiś obcy niszczyciel —-objaśnił porucznika.
Miarowo szczękały żaluzje reflektora. Starszy marynarz Wilkers podawał sygnał wywoławczy.
— What ship? Co za okręt?
*
* *
HMS „Glowworm" należał do eskorty pancernika „Re-nown" i przed trzema dniami, 5 kwietnia
wieczorem, opuścił z grupą innych okrętów Scapa Flow. Cel i przeznaczenie akcji było tajemnicą nawet
dla dowódców po-
12
szczególnych okrętów. Rankiem następnego dnia, gdy zespół był już daleko na morzu, wpadająca na
pokład „Glow-worma" fala zmyła za burtę jednego z marynarzy.
Kapitan Roope natychmiast zarządził alarm „człowiek za burtą" i niszczyciel zatoczył koło, aby ratować
członka załogi.
W tym samym momencie nadleciał szkwał i widoczność zmalała gwałtownie, tak że „Glowworm" stracił z
oczu „Renowna" i towarzyszące mu okręty.
Na domiar złego akcja ratowania człowieka okazała się bezowocna. Nie pomogły poszukiwania.
„Glowworm" stracił członka załogi i zgubił chroniony przez siebie okręt.
Trzeba było zawrócić i zbliżyć się do bazy, aby nie zdradzając swego położenia przerwaniem ciszy
radiowej otrzymać dokładniejsze instrukcje co do dalszych poczynań i miejsca pobytu „Renowna".
W nocy z 6 na 7 kwietnia na pokład „Glowworma" dotarł r^kaz:
„Dogonić « Renowna » 8 kwietnia o godzinie 10.00, pozycja 10°30'E i 67°30'N".
Pechowy okręt ponownie położył się na poprzedni kurs i zaczął sztormować ku północnemu wschodowi.
Pogoda psuła się coraz bardziej. Olbrzymie masy wody raz po raz zalewały ciężko pracujący na fali
niszczyciel. Jedno z uderzeń zmiotło za ■ burtę szalupę i solidnie przymocowane tratwy ratunkowe lewej
burty. Śruby co chwila wyskakiwały z wody i zdawało się, że cała rufa odleci od gwałtownych wstrząsów.
O godzinie 17.00 radiotelegrafista przyniósł kapitanowi otrzymane przed chwilą ostrzeżenie:
„Do wszystkich okrętów będących na morzu!
O godzinie 13.25 dnia 7 kwietnia zaobserwowano 2 pancerniki, krążownik i 14 niszczycieli
nieprzyjacielskich w pozycji 56°48'N i 6°10'E idących w kierunku NE".
Kapitan Roope zarządził stan pogotowia. Noc jednak przeszła spokojnie, ale teraz oto w niewielkiej
odległości ukazał się obcy okręt.
Jak dotychczas nie odpowiadał na sygnały.
— Zwiększyć prędkość do 30 węzłów, ster prawo 15! — zakomenderował kapitan, chcąc zbliżyć się do
intruza.
W tym samym momencie na szarym tle obcego okrętu błysnął reflektor:
13
— Svenska destroyer „Góteborg" — odczytał mat sygnalista.
— Szwedzki niszczyciel? — zdumiał się Ramsey — co by mógł tu robić? — zwrócił się do kapitana.
Roope stał bez ruchu z lornetką przy oczach.
— To niemiecki niszczyciel typu „Leberecht Maass" — stwierdził na pozór beznamiętnym,
opanowanym głosem.
Nagle cztery krótkie błyskawice zapaliły się na tle ciemnej sylwetki obcego okrętu.
— Ognia! — rozkazał równocześnie Roope.
Pierwsza gwałtowna salwa wstrząsnęła „Glowwormem".
Marynarz Freeman — jak każdy z załogi niszczyciela — nie był jeszcze w ogniu bitwy. Rzecz jasna często
strzelał na ćwiczeniach, ale teraz po raz pierwszy strzelano do jego okrętu. Pełen emocji i wewnętrznego
napięcia podawał pociski do działa, które w krótkich odstępach czasu rozrywało uszy gwałtownym
hukiem.
Porucznik Ramsey z wysokości pomostu bojowego obserwował padające pociski własne i
nieprzyjacielskie.
Niemieccy artylerzyści widocznie również pierwszy raz byli w walce. Ich ogień był chaotyczny i niecelny.
Niestety, pociski Anglików także nie trafiały w cel.
Oba niszczyciele krążyły dookoła siebie, wymieniając nieszkodliwe salwy.
Wtem mat Bramson zameldował ze skrzydła:
— Prawo 30 nie rozpoznany duży okręt, sir!
Istotnie, od północy nadchodził nowy uczestnik walki.
Swój czy wróg?
Znów pomknęły błyski sygnału wywoławczego.
Jedyną odpowiedzią na sygnał było sześć jaskrawych błyskawic na tle zbliżającego się okrętu. A więc
nieprzyjaciel!
— Ciężki krążownik „Bliicher" lub „Hipper" — skonstatował spokojnym głosem Roope.
Osiem dział kalibru 203 mm, dwanaście dział 105 mm, dwanaście wyrzutni torped — przemknęło
automatycznie przez myśl Ramseyowi.
Pojedynek stawał się coraz bardziej nierówny i beznadziejny — istna walka Dawida z Goliatem. Jedyną
przewagą „Glowworma" była nieco większa prędkość i zwrot-ność oraz pomyślny wiatr wiejący w stronę
przeciwnika.
— Postawić zasłonę dymną! — rozkazał Roope.
14
Ramsey nachylił się nad tubą głosową do kotłowni. — Tak jest, sir, postawić zasłonę dymną! — nadbiegło
potwierdzenie rozkazu z głębi okrętu.
Po chwili „Glowworm" zaczął wyrzucać z komina czar ny, gęsty dym, nisko ścielący się nad wodą.
Czyżby nasz „stary" chciał odłączyć się od nieprzyjaciela? — zastanawiał się Ramsey, widząc że
„Glowworm" oddala się od przeciwnika, ciągnąc za sobą warkocz zasłony.
Roope miał jednak całkiem inne zamiary. Od początku swej morskiej, kilkunastoletniej kariery setki razy
przemyślał niezliczone warianty takiego spotkania. Na wahanie nie było miejsca w jego umyśle.
— Prawo na burtę — rzucił sternikowi. „Glowworm" ^pochylił się w gwałtownym skręcie, by po
chwili gnać na pełnych obrotach prosto w czarną chmurę zasłony.
Wtfadli w mrok. Lepki, duszący dym drażnił oczy i gardła, wdzierał się do pomieszczeń zasysany przez
wentylatory.
Kapitan liczył na to, że pod osłoną dymu uda mu się zbliżyć do krążownika na taką odległość, że będzie
mógł zaatakować torpedami, których dziesięć czekało w wyrzutniach na swoją kolejkę w tej nierównej
walce.
„Glowworm" wyskoczył na wolną od dymu przestrzeń. Niestety! Nieprzyjaciel był jeszcze za daleko!
— Lewo na burtę! — rozkazał natychmiast kapitan i „Glowworm" posłuszny woli dowódcy zaczął
znów znikać w opiekuńczej chmurze. Nim jednak niszczyciel zdążył skryć się całkowicie, dosięgły go
pierwsze ciosy nieprzyjaciela. Dwa ciężkie pociski trafiły niemal równocześnie. W mgnieniu oka mesa
dowódcy, zamieniona na punkt opatrunkowy, przestała po prostu istnieć. Doktor wraz z całym prawie
personelem sanitarnym zginął na miejscu, a w burcie rozwarła się olbrzymia dziura, przez którą do
kadłuba zaczęła wdzierać się woda, gasząc jednocześnie powstały w mesie pożar.
Rana ta nie była jednak dla „Glowworma" śmiertelna i okręt gnał dalej na pełnych obrotach w głąb
ciemnej zasłony, by po chwili pochylić się w gwałtownym zwrocie ponownego ataku. (
— Uwaga na wyrzutniach! — padł rozkaz.
15
„Glowworm" wyskoczył z lepkiego, duszącego mroku. W odległości 2,5 mili wyraźnie rysowała się
sylwetka potężnego krążownika. Niestety, był on obrócony dziobem w kierunku angielskiego niszczyciela,
a więc znajdował się w najmniej korzystnej do ataku pozycji.
Mimo to Roope zdecydował się wystrzelić pięć torped. Zdawał sobie sprawę, że tak nierówny pojedynek
nie może trwać długo i nie wiadomo, czy nadarzy się jeszcze okazja do ponownego ataku.
— Ognia!
Pięć torped opuściło wyrzutnie i z pluskiem wpadło do wody. Pięć pienistych śladów wskazywało ich
drogę w kierunku wroga.
— Prawo na burtę!
Niszczyciel odsłonił teraz całą swą burtę na ogień artylerii nieprzyjaciela. Z tak małej odległości trudno
było nie trafić.
Potężny pocisk strzaskał podstawę działa „A". Cała jego obsługa zginęła na miejscu. W tym samym
momencie kapitan Roope i wszyscy stojący na pomoście odczuli potężny wstrząs tuż za plecami.
Porucznik Ramsey obejrzał się. Przerażone oczy uchwyciły na moment widok spadającej wprost na
pomost górnej kondygnacji ciężkiego, stalowego masztu.
Jęki i krzyki przygniecionych zmieszały się z przeraźliwym rykiem syreny.
Odłamek masztu pociągnął za sobą linkę sygnałową — pomyślał Ramsey.
„Glowworm" znów wchodził w zbawczą zasłonę. Kapitan Roope, szczęśliwie nietknięty dotychczas,
pochylił się nad rurą głosową do maszynowni.
— Tu dowódca. Jak tam, w porządku u was? — zapytał.
— W porządku, sir — usłyszał w odpowiedzi głos szefa maszyn — jedynie jedna z pomp wyskoczyła
z fundamentów i w prawej kotłowni uszkodzony jeden wentylator.
„Glowworm" gnał dalej pełną prędkością. Kapitan poprzez jednostajny, nieznośny ryk syreny nasłuchiwał
...
Rowiny7