Centkiewicz A. Cz. - Na białym szlaku.doc

(909 KB) Pobierz
CENTKIEWICZOWIE

CENTKIEWICZOWIE

ALINA i CZESŁAW

NA BIAŁYM SZLAKU

 

 

„DO OSTATNIEJ KROPLI PALIWA"

Silna fala Oceanu Indyjskiego podnosiła wyżej niż co dnia smukły dziób naszego statku. Trzeszczały spoje­nia, pojękiwały żałośnie olinowania, chłodny podmuch uparcie odrywał nas od burty i siekł twarze słonymi bryzgami, zrywanymi z grzbietów rozkołysanych fal. Powracający z Antarktydy polarnicy niechętnie na ogół opowiadali o sobie. Ale czasem byle głupstwo, ot, choćby urywek do znużenia na zimowisku powtarza­nej melodii, jakiś jękliwy skrzyp w olinowaniach czy strzęp mgły uparcie wlokącej się za statkiem, wy­zwalało w nich potrzebę mówienia. A wtedy słowa płynęły same, niepowstrzymanym potokiem. Ludzie uwalniali się od milczenia, jakby lodowy pancerz, w ja­ki ich zakuł Biały Ląd, pękał i zaczynał odpadać ka­wałek po kawałku.

Chwil takich wyczekiwaliśmy cierpliwie. Tego wie­czoru zaczął mówić Pierow.

— Trudno o gorszy dzień niż ten, w którym roz­dzwonił się w naszej radiostacji po całym osiedlu sy­gnał CQ! CQ! CQ! — wołanie o pomoc. Nadała go stacja belgijska imienia Księcia Boduena. Przed pię­cioma dniami wyleciało z niej kilku badaczy. Zaginęli

bez wieści. Towarzysze ich wzywali pomocy lotniczej. Jak najspieszniej. Sami nie rozporządzali drugim sa­molotem. Nie mieli także dość silnej maszyny Austra­lijczycy ze stacji imienia Mawsona. Zwrócili się więc do nas.

W Mirnym szalała zamieć. Rozigrały się tego dnia wszystkie złe moce Antarktydy. Sztormowy wicher miótł po całym osiedlu kłęby śniegu, oślepiał, prze­wracał, zerwał i odrzucił daleko, gdzieś na samą kra­wędź przybrzeżnego lądu, zakotwiczony na lotnisku śmigłowiec.

Piekielna pogoda na start. I piekielnie daleka droga. Odległości na Antarktydzie nie można liczyć zwykły­mi kilometrami, a było ich przed nami ponad trzy ty­siące.

Dowódca naszej wyprawy Tołstikow znajdował się w tym czasie w głębi lodowego kontynentu, w dalekiej drodze na „biegun zimna". On musiał zadecydować. Nasi radiotelegrafiści ledwie zdołali nawiązać łączność, przebijając się przez niedostępne lody, z odległą o dwa tysiące kilometrów kolumną ciągników.

Odpowiedź brzmiała:

Lecieć natychmiast na pomoc! Wybrać najlepszych ludzi i najlepszą maszynę!

Zarządzono alarm. Otrzymaliśmy rozkaz:

Przygotować samolot typu LI-2 do startu. Zabrać zapasowe beczki z benzyną. Sprawdzić ekwipunek. Załadować żywność dla sześciu ludzi załogi oraz do­datkową dla zrzucenia rozbitkom. Samolot poprowadzi szef lotnictwa Pierow. Nawigatorem mianuje się Bród- kina.

Zanim jeszcze nadeszła radiodepesza z głębi lądu, byliśmy już w pełni przygotowani. I tak wiedzieliśmy

z góry, co odpowie nasze dowództwo. Gdy tylko bu­rza przycichła, zawarczały silniki. Ale śnieżyca powró­ciła z jeszcze większą siłą.

Start był ciężki. Bardzo ciężki. Przelot do austra­lijskiej stacji Mawsona też nie należał do najlżejszych. Widoczność chwilami zerowa, maszyna oblodzona, a tu burza śnieżna ani myśli ustać!

Raptem przez pracujące równo silniki przebiegł de­likatny dreszcz. Ledwie wyczuwalny. Zwiększyć ciśnie­nia w urządzeniu przeciwoblodzeniowym nie mogłem. Szło pełną mocą. W sterach ogonowych wyczuwałem opór. Nie musiałem wyglądać przez okno. I tak wie­działem, że cała powierzchnia skrzydeł lśni pod prze­zroczystą, szybko rosnącą warstwą lodu.

Pierow zaciągnął się głęboko dymem. Papieros tlił tylko w przesiąkniętym wilgocią oparze mgły, która białym całunem spowijała nasz statek, ale pogrążony we wspomnieniach pilot nawet tego nie dostrzegł.

— Pchnąłem powoli manetkę gazu do oporu — pod­jął po chwili. — Silniki zagrały głębokim basem. Spra­wiło mi to ulgę. Gdyby nie ich ryk — cisza, jaka panowała w kabinie, zadławiłaby mnie po prostu. Czułem ją na plecach, na ramionach, na piersi. Nie spuszczaliśmy oczu z wysokościomierza. Strzałka chwi­lę jeszcze drgała na miejscu. Wreszcie powoli zaczęła skręcać w lewo. Opadaliśmy. Podciągnąłem orczyk. Musiałem wyrównać lot.

Łatwo powiedzieć — musiałem. Mów Antarktydzie, że życzysz sobie tego czy owego. To harda gospodyni. Tu ona nami rządzi. A twardą ma rękę, trzeba przy­znać.

Jak tu raptem zamieć nie walnie w okna! Jak nie targnie mi całą maszyną! Nie widziałem nic. Abso­lutnie nic. Ot, tak jak teraz. Nie, chyba jeszcze go­

rzej! — ręka pilota zacisnęła się na oślizłej burcie, o którą staliśmy wsparci. — Wiedziałem jedno, muszę podnieść maszynę. Za wszelką cenę. Przez niebezpiecz­ne przelatywaliśmy strony. Wybrzeża Księcia Leopol­da i Księżniczki Astridy są górzyste, szczyty sięgają ponad dwa tysiące metrów. Altimetr wykazuje za­ledwie osiemset pięćdziesiąt... A z maszyny wycisnąłem już wszystko!

Silniki na najwyższych obrotach ryczały pełną mo­cą. Ale to nie był ten zwycięski, uspokajający ton. Coś w nich chrypiało. Nie, nie było żadnego defek­tu — zaprzeczył, widząc niepokój w naszych oczach. — Tylko wiecie... Silniki grają przecież różnymi tonami. A każdy coś mówi. Przynajmniej nam, lotnikom po­larnym.

Był jeden sposób, aby podnieść maszynę do góry, był. Po prostu wyrzucić zapasowe beczki z benzyną. Czułem, że za mymi plecami pierwszy mechanik tylko czeka na rozkaz. Nie on jeden zresztą. Wszyscy. Ale ja bardzo nie chciałem do tego dopuścić. To już na­prawdę jest ostateczność.

Wybawił mnie Brodkin. Coś do mnie krzyczał, coś gwałtownie wciskał mi w rękę.

Długo wpatrywałem się w pośpiesznie skreślony je­go ręką komunikat meteorologiczny, zanim go zrozu­miałem.

Z Mirnego donoszono, że już niedługo nad Wybrze­żem Larsa Christensena powinniśmy dostać śię w ob­szar przejaśnień, a dalej, aż do samej stacji Mawsona, panuje piękna pogoda. To było pocieszające. A co beczek nie wyrzuciłem, to nie wyrzuciłem!

Pilot uśmiechnął się tym dziecinnym, rozbrajającym uśmiechem, który nadawał jego twarzy jakiś chło­pięcy wygląd. Trudno było wówczas uwierzyć, że wspaniały ten człowiek ma za sobą dwadzieścia parę

lat pracy w lotnictwie polarnym. Przeszło trzy mi­liony kilometrów ponad lodami obu krańców świa­ta — Arktyką i Antarktydą — to mówi samo za siebie.

— Startując byłem święcie przekonany, że znajdę jakąś lukę w tym chmurnym niebie, ale wściekłe ude­rzenia śnieżycy nie ustawały — ciągnął dalej po chwi­li. — Wydawało mi się jednak, że silniki mocniej za­grały, że w ich ryku przebijał rażniejszy ton.

„Dobrze jest! Za kwadrans, najwyżej za dwadzieś­cia minut, powinniśmy już tam być!" — darł mi się nad głową nawigator, przekrzykując szum maszyn. A on potrafi głośno krzyknąć, sami chyba nieraz dy­szeliście.

Dwadzieścia minut to bardzo mało, prawda? Ale cza­sem diabelnie dużo. Któż z nas nie doświadczał tego na własnej skórze!

Burza śnieżna urwała się tak nagle, jak przyszła. Z białej ciemności wyskoczyliśmy raptem w inny świat. Jaskrawe światło oślepiało. Nim zdążyłem zmru­żyć oczy, zmartwiałem. Przed nami na kursie wy­rósł szczyt. Jeden jedyny czarny punkt w tym świecie bieli. W odległości jakichś trzech kilometrów. Nie­wiele więcej niż pół minuty lotu. Umknąłem w ostat­nim momencie...

Przejaśnienie przyszło w porę. Radiotelegrafista na­wiązał tymczasem łączność z Australijczykami. W Maw- son oczekiwało nas lotnisko wytyczone beczkami. Ty­siąc siedemset kilometrów przelecieliśmy w niecałe sześć godzin.

Natychmiast po wylądowaniu rzuciliśmy się w sze­ściu, całą załogą naszego „N-495", do tankowania ben­zyny. Myślicie, że Australijczycy dali się nam czegoś dotknąć? Ale skąd! Nim zdążyliśmy dopaść beczek, już schwycili nas w swoje bary. A to wszystko jeden w drugiego chłopy na schwał, nie ułomki.

5T

„Wyście już swoje zrobili. Benzynę my zatankuje­my. Niech was o to głowa nie boli!" — krzyczeli wa­ląc nas po plecach. A ręce mają twarde. Kochane chłopaki! To polarnicy z prawdziwego zdarzenia! Je­dni zaciągnęli nas do domku stacji, drudzy już pod- taczali beczki pod samolot i dalejże pompować paliwo do zbiorników. Znali się na robocie jak mało kto. Im mogłem spokojnie zostawić maszynę.

W niewielkiej, czystej izbie czekał nas zastawiony jak w święto stół. Czego tam nie było! Popijając, zwy­czajem gospodarzy, najpierw gorące kakao, a potem zamrożoną whisky, dopytaliśmy się dokładnie, co za­szło u Belgów. W Mirnym wiedzieliśmy jedno — lu­dzie potrzebują naszej pomocy.

„5 grudnia kierownik stacji de Gerlache wyleciał z paroma towarzyszami w teren. Nie dawali o sobie znaku życia, ale początkowo na stacji Boduena nikt się tym widać nie przejmował — opowiadali jeden przez drugiego podnieceni Australijczycy. — Aż tu nagle w pięć dni później budzą nas gwałtowne sygna­ły: CQ, CQ, CQ... Belgowie zupełnie potracili głowy, błagając o pomoc. Od nas do stacji belgijskiej jest zbyt daleko. W żaden sposób nie dalibyśmy rady. Wy­słaliśmy natychmiast depeszę do Mirnego. Wiedzie­liśmy, że nie odmówicie!"

Stację Boduena zalegała wciąż gęsta mgła. Musie­liśmy czekać, aż się przejaśni. Nie odstępowaliśmy od radioodbiornika. Każda godzina jest cenna podczas akcji ratowniczej.

Pilot milknie wpatrzony w sunący leniwie za stat­kiem biały opar. Mgła rzednie. Tu i ówdzie ciągną jeszcze po morzu zwiewne strzępy pędzone silnym podmuchem wiatru. Czerwony pas światła na zacho­dzie przedziera się przez ciężki nawis chmur, kładzie

na długiej, szarej fali niespokojne, purpurowe błyski, z rozkołysanego morza ciągnie przejmujący chłód. Z rzadka, coraz rzadziej, zajaśnieje od czasu do czasu na horyzoncie przygaszona biel lodowych gór. Wyżarte morską falą, przypominają z dala ochronne mury wa­rownych zamczysk czy kratery wygasłych wulkanów, w których woda drąży cierpliwie jakieś przedziwne łuki i przejścia.

— W godzinę zaledwie po odebraniu od Belgów komunikatu, że z Wybrzeża Księżniczki Ranghildy, na którym znajduje się ich stacja, schodzi mgła, byliśmy już w powietrzu — ciągnął po chwili Pierow, zapala­jąc znów papierosa. — Pogoda piękna. Ani jednej chmurki na niebie. Wiatr mieliśmy, jak na zamówie­nie, w plecy. Tam one zawsze wieją ze wschodu. „Nie pomoże nam ten »zefirek« w powrotnej drodze" — pomyśleliśmy od'razu. „Gdy wybierasz się na jeden dzień, żywności zabierz na tydzień" — mawialiśmy często w Arktyce. A cóż dopiero tu, na Antarktydzie? Ot, choćby i wtedy! Uznaliśmy, że warto by jedną beczkę zapasowej benzyny zostawić gdzieś po dro­dze. Najlepiej u Japończyków, w Stacji Showa na Zie­mi Księcia Olafa.

Brodkin, jak zawsze pierwszy, zauważył na wpół za­walone śniegiem maszty radiowe.

Po wylądowaniu podciągnąłem maszynę pod same zabudowania. Nikt nie wybiegł nam na powitanie. Pusto, głucho, drzwi i okna pozabijane deskami. Ja­pończycy zamknęli widać swoją placówkę na zimę, a teraz latem — jeszcze nie przybyli. Zostawiliśmy beczkę, zamocowali solidnie, żeby wichura jej nie po­rwała, w drzwi wetknęliśmy notatkę: kim jesteśmy 1 po co tu przybyliśmy, taki, wiecie, polarny „bilet wizytowy", i dalej w drogę! Dokładnego położenia belgijskiej stacji nie znaliśmy.

Ani my, ani Australijczycy, ani nawet Norwegowie, którzy pierwsi sporządzali mapy tego terenu.

Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. To Antarkty­da! Wiedzieliśmy tylko, że stacja imienia Księcia Bo- duena leży w odległości mniej więcej szesnastu kilo­metrów od brzegu, a co gorsze — nie posiada urządzeń do naprowadzania samolotów.

Lecimy i lecimy. Już dawno według mapy powin­niśmy być na miejscu, a tu nic! Biel. Jednostajna, ni­czym nie skażona biel. Wyobrażacie sobie", jak dener­wował się nasz nawigator? On też pierwszy dojrzał wreszcie w dali czerwony słupek dymu. Umówiony sygnał: „Lądowisko dobre". Ledwie wysiedliśmy z ma­szyn, żeby trochę nogi rozprostować, z miejsca mówi­my Belgom:

„Natychmiast odlatujemy na poszukiwania! Wskaż­cie, w jakim kierunku udali się wasi koledzy".

„Sami nie wiemy" — odpowiadają bezradnie.

„Jak to?"

„Naprawdę nie wiemy — powtarzają zmieszani. - - Nie uprzedzili nas wyruszając. Myśleli, że jeszcze te­go samego dnia wrócą!"

„Nie uprzedzili!", „myśleli..." Rozumiecie? Może wy zrozumiecie? Bo myśmy wtedy nie byli w stanie po­jąć!

Zaskoczony, sądziłem z początku, że to jakieś nie­porozumienie. Parokrotnie zadawaliśmy to samo py­tanie. I po angielsku, i po francusku. Nadaremnie. Belgowie naprawdę nie mieli pojęcia, dokąd wyruszyli ich towarzysze... Niewiarygodne, nie do pojęcia w an- tarktycznych warunkach, a jednak... prawdziwe. — Nie dopalony papieros zatacza w powietrzu wielki łuk, zanim pochłonie go fala. W zapadającym mroku twarz pilota zaciera się. Tylko oczy mu płoną.

„Kiedy mieliście ostatnią łączność z zaginionym sa­

molotem?" — pytam jeszcze, żeby czegośkolwiek przy­najmniej się dowiedzieć.

„Wcale — odpowiadają coraz bardziej stropieni. — W naszej awionetce jest tylko odbiornik do rejestracji sygnałów czasu..."

Zdumienie odebrało mi mowę. W milczeniu popa­trzyliśmy na siebie z towarzyszami. Bo i cóż tu mó­wić? Jak przeprowadzić akcję ratowniczą?

Samolot polarny bez nadajnika? I to gdzie — na tych pustkowiach? Czy to jest dziś dopuszczalne? Cze­mu to przypisać? Brakowi doświadczenia, lekkomyśl­ności, brawurze? Myślicie, moi drodzy, że to już ko­niec niespodzianek? Skądże! Dowiadujemy się z kolei, że dowódca w małej awionetce mógł przewozić na prace terenowe zaledwie jednego człowieka. Zosta­wiał go o jakieś dwieście kilometrów od bazy, a sam zawracał po drugiego... Potem po trzeciego...

Pilot nie mówił już zwykłym, spokojnym tonem. W jego głosie drży z trudem opanowywane wzburze­nie. Po tylu latach pracy nad lodami nie jest w stanie pojąć, jak można tak ryzykować. To Antarktyda, to tysiące kilometrów lodowych pustkowi! Lada mo­ment może zerwać się burza śnieżna, sztormowy wi­cher i uniemożliwić dalsze loty. Nikt nie wie, na jak długo. Godziny, dni czy tygodnie. Może nastąpić uszko­dzenie samolotu, przymusowe lądowanie po drodze!

— Paru ludzi zawsze da sobie jakoś łatwiej radę, gdy warunki zmuszają do czekania, ale jeden, samot­ny? Z góry skazany jest na zagładę. Tutaj wśród lo­dów łatwo zatraca się instynkt samozachowawczy. Do walki ze wszystkim, co otacza, dołącza się walka z sa­mym sobą. Zmordowany, zagubiony, samotny czło­wiek wie, że wystarczy wtulić się w ten biały puch,

przymknąć powieki i już ogarnia go spokój. Nie po­trzebuje walczyć z uderzeniami wichru, napinać obo­lałych mięśni, nie czuje mrozu, nie szuka gorączkowo jakiegoś ciemnego punktu w tym morzu bieli. I wszy­stko, co jest wrogie, wydaje mu się naraz przyjazne, łatwe, dostępne. Byle tylko nie ruszyć się, nie drgnąć, nie powrócić do obezwładniającego ciało bólu. Jeśli ktoś nie znajdzie siły, aby wyrwać się z tego spokoju, z tej błogości — jest stracony. Ech, któż z nas tego nie zna! — pilot urywa, jakby żałował, że dał się porwać, kto wie, może wspomnieniom? — Wszystko przez tych Belgów! — dodaje po chwili.

„Jakież możecie nam daę informacje o zaginio­nych? — pytamy wreszcie zrezygnowanych Belgów. — Gdzie ich mamy szukać?"

Ktoś wetknął mi w rękę fotografię.

„Może tam się udali? Ot, tu, w okolicy tej góry. Nazywamy ją Sfinksem".

Fotografia, trzeba przyznać, wspaniała. Z błyszczą­cej bieli lodowców wystrzela w niebo wydłużona, ostra, prostopadła ściana granitu. Ale gdzie znaleźć? Gdzie leży Góra Kryształowa, której nazwa powtarza się często w ustach Belgów? Zastępca kierownika tłuma­czy gorąco, chaotycznie. Zarzuca nas potokiem słów. Może boi się, źe zniechęceni brakiem jakichkolwiek wskazówek, zaniechamy poszukiwań? Czuję wlepione w moją twarz spojrzenia. Błagalne, wylęknione, bez­radne. I, nie drwijcie sobie ze mnie — Pierow odnaj­duje znów swój rozbrajający uśmiech — żal mi się zrobiło tych chłopaków. Doprawdy żal. Oni nie wie­dzieli może, na co się ważą. Żaden z nich nie był ni­gdy w polarnych warunkach. Nie zrozumieli, źe to walka, okrutna, nieubłagana. Że wróg jest groźny jak nigdzie na świecie. Przypłynęli na ten zlodowaciały od milionów lat kraniec ziemi nieopatrznie, lekko­

myślnie, tak jak się jedzie na wycieczkę. A gdy przy­szło wypić piwo, którego sami sobie nawarzyli, ogar­nął ich strach, zwykły ludzki strach...

Pilot milknie. Jakie chwile wspomina? Nie brak przecież różnych przeżyć w jego życiu pełnym niebez­pieczeństw, napięcia i niełatwo osiąganych zwycięstw. Pogrążony w myślach, dziwnie postarzały, patrzy na morze, wsłuchuje się w szum wzbierającej fali. Czy zechce jeszcze coś powiedzieć? Czekamy chwilę w mil­czeniu.

— Gdy nad wieczorem wystartowaliśmy na poszu­kiwanie, wiedzieliśmy jńż z opowiadań Belgów, źe owego Sfinksa można znaleźć o „jakieś" dwieście kilo­metrów od widocznych z okien stacji szczytów Trillin- gen, a Górę Kryształową „gdzieś" na zachód od Sfink­sa. Dużo to nie było wprawdzie, ale więcej niż nic. Z takim nawigatorem jak nasz Brodkin igłę w stogu siana znajdziesz.

Czas naglił. To już była przecież ósma doba od chwi­li wyjścia zaginionych ze stacji. Żywności mieli jesz­cze wprawdzie na parę dni, ale... my znamy Antark­tydę i wiemy, jakie niespodzianki potrafi zgotować ludziom.

Start znów był trudny! Zerwał się nagle wiatr i ca­ły świat zawirował w śnieżnej kurzawie, ale to mi nie pierwszyzna. Trzy kilometry ślizgałem się na pełnym gazie, zanim zdołałem maszynę oderwać od rozmiękłe­go śniegu. Z opowiadań dwu Belgów, których zabra­łem ze sobą, wynikało, że próbowali już iść na ra­tunek zaginionych. Wyruszyli z bazy terenowej na „śnieżnych kotach", tych, wiecie, lekkich pojazdach mechanicznych, ale cóż? Jeden wóz utknął w jakiejś

szczelinie. Szczeliny zatrzymały również psie zaprzęgi.

Śmigłowiec stojący w terenowej bazie był, jak wspo­mniałem, nie do wykorzystania, bo jego jedyny pilot de Gerlache właśnie zaginął — w głosie pilota nie ma już zdumienia ani tego cienia goryczy, który przebijał z poprzednich słów.

— Ponad dwieście kilometrów przeleciałem na po­łudnie od Trillingen. I nic! Brodkin zmienił kurs na zachodni. Jemu wierzyłem ślepo. On ma dobry węch, jak przystało na sławnego nawigatora.

Mrużąc filuternie oko, Pierow rozgląda się wokół, czy nie zabłyśnie gdzieś w pobliżu nas srebrzysta czu­pryna kolegi. Ale zapadający mrok i chłodny powiew ciągnący od morza wystraszyły ludzi. Dosyć już mieli przez kilkanaście miesięcy, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, i tego zimna, i tej wiecznej mgły. Na górnym pokładzie hula wiatr. Głośnymi klaśnięciami podrywa brezenty z łodzi ratunkowych, szarpie i skrę­ca flagę, gwiżdże w olinowaniach swą monotonną pieśń. Jesteśmy sami.

— Nawigator miał rację. Coś się wreszcie przed na­mi zaczerniło — ciągnął dalej. — Jakaś góra samotna w dali, nic a nic niepodobna do tej z fotografii. Gdy byliśmy już na wysokości skalnych szczytów, znów ta bestia, nasz nawigator, każe mi zmieniać kurs. Bez przekonania zatoczyłem wielki łuk i o mało nie krzyk­nąłem ze zdumienia. Sfinks! Zupełnie jak na zdjęciu! Do dziś dnia nie rozumiem, jak Brodkin naprowadził nas na tę górę! Długo krążyliśmy wokół samotnego szczytu. Zatoczyłem jeden krąg, drugi, trzeci. I znów nic. Wymarłe, białe pustkowie. Ani śladu życia. W do­le nierówna, biała powierzchnia wygląda, jakby wzbu­rzone fale oceanu zamarły nagle, zakrzepły w lód. A tu benzyna na ukończeniu. Zły byłem jak sto diab­

łów. Takiej akcji ratowniczej nie przeprowadzałem jeszcze w życiu. Ale nawigator nie dawał wciąż za wygraną.

Na południowy zachód od Sfinksa wyrosły wreszcie z bieli jakieś nowe szczyty. Błyszczały z dali, mieniły się w słońcu jak diamenty. Bo też to była właśnie owa Kryształowa Góra. Myślałem, że nasi Belgowie po­szaleją z radości. Nareszcie jakiś ślad, jakaś nić, po której może uda się dojść do kłębka...

Po powrocie zatankowaliśmy benzynę, trochę tylko odpoczęliśmy, coś niecoś przegryźliśmy. I dalej w dro­gę. — Pilot z niesmakiem odrzuca zamokły papieros. Porwany wspomnieniami, mówi teraz szybko, chwila­mi trudno go zrozumieć. — Przy następnym locie za­miast Belgów, którzy w niczym nie mogli być nam pomocni, zabrałem więcej paliwa. Wiedzieliśmy już, że sprawa jest diablo trudna. Taka właśnie na miarę Antarktydy. Ze zdumieniem w okolicy Sfinksa wy­patrzyliśmy czerwony kadłub belgijskiej awionetki. Czyżby już, tak łatwo? Lotem nurkowym, prawie jak na myśliwcu, opadłem na dół.

Wsparta skrzydłem w lodowe zbocze, przywalona częściowo śniegiem, leżała nieruchoma. Wokół pustka. Może śpią we wnętrzu, może?... Ale gdzie lądować? Taka pchełka jak ich awionetka mogła siąść na tym najeżonym wysokimi torosami, spadzistym lodowym stoku, ale my? Na wielotonowym transportowcu?

Miejsce do lądowania nie bez trudu, a nawet du­żego ryzyka, znalazłem dopiero w odległości czterech kilometrów. Kołowaliśmy długo, maszyna podskaki­w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin