Dobrzyńska Eviva Luiza - Przywódca wilczej hordy 01.pdf

(621 KB) Pobierz
936483617.001.png 936483617.002.png 936483617.003.png
Romans historyczno-awanturniczy
Autor: Luiza Dobrzyńska
Dokument zawiera:
Rozdział I. Koszmar
Rozdział II. Bez odwrotu
Rozdział III. Miłe złego początki
Rozdział IV. "Gdzie serce twoje..."
Rozdział V. Pułapka
Rozdział VI. W drodze na sąd boży
Rozdział VII. Honor i ojczyzna
ROZDZIAŁ I. Koszmar
Rok 1360 miał się okazać rokiem klęski dla ogarniętej wojną Francji. Do
tego roku wojska francuskie, nie odnosząc co prawda sukcesów, podtrzymywały
złudzenie wyrównania sił, jednak słynna bitwa pod Poitiers skruszyła to złudzenie
w proch. Zbrojne oddziały Czarnego Księcia kroczyły naprzód niczym burza,
przełamując opór nielicznych już, zdesperowanych obrońców. Wielu francuskich
wielmożów otwarcie poparło najeżdżców,a w tej liczbie znalazł się również bliski
kuzyn króla Jana II, Roger de Valois, zwany powszechnie Czarnym Rycerzem lub
też francuskim Czarnym Księciem,co lepiej odzwierciedlało trwogę i nienawiść,
jaką ten renegat budził w swych rodakach. Nie lubili go nawet ci,którzy zgadzali
się z nim w kwestiach politycznych i z tego względu utrzymywali z nim bliskie
kontakty. Okrutny i pozbawiony wszelkich skrupułów, bardzo szybko
 
zaprzyjażnił się z synem Edwarda III, z którym w toku wojny zetknął go kapryśny
los i w przełomowej chwili opowiedział się bez reszty po jego stronie. Mimo że
dzieliła ich dość znaczna różnica wieku, rozumieli się dobrze i nawet lubili,choć
żaden z nich nie był zbyt skłonny do takich uczuć. Nie ufali sobie być może do
końca, ale w wystarczającym stopniu. Obecnie Czarny Rycerz kontynuował po
swojemu dzieło księcia Edwarda, likwidując stawiające wciąż opór zbrojne grupy
rycerzy i zdobywając broniące się miasteczka oraz pojedyncze twierdze. Wycinał
przy tym bez pardonu wszystkich,którzy odrzucili żądanie bezwarunkowej
kapitulacji, biorąc w tym przykład ze swego angielskiego przyjaciela. Kierował
się w stronę Paryża, nie żeby pragnął go opanować, ale w tym celu,by
rozszerzając granice angielskiego panowania zagarnąć przy okazji jak najwięcej
dla siebie. Teraz na jego drodze stała już tylko jedna twierdza, ostatnia na jego
liście – Bongrais. Nie była to zbyt wielka warownia. Otaczające ją miasteczko
liczyło niewielu mieszkańców, choć przynależące do Bongrais dobra były dość
rozległe i bogate. Jednak twierdza miała odważną i karną, dobrze wyszkoloną
załogę, którą dowodził bardzo jeszcze młody,ale już znany z odwagi i
bezkompromisowej postawy hrabia, Theo de Bongrais. On właśnie stanowił
główny problem, gdyż wiadomo było, że nie podda się za żadną cenę. Dopiero
kilka miesięcy temu został pasowany na rycerza, a mimo to starzy żołnierze
słuchali go bez szemrania, być może urzeczeni łudzącym podobieństwem jego
głosu do głosu jego ojca,któremu nikt nie ośmielał się sprzeciwiać.
- Słuchają go jak samej Ewangelii, choćby mówił same niedorzeczności –
mówił Don Paulino, zamkowy intendent, do słuchającego jego słów Czarnego
Rycerza – A na jego rozsądek nie mamy co liczyć. Atak na zamek będzie
kosztować Waszą Wysokość dużo, zbyt dużo. Proponuję inne rozwiązanie.
- Jakie? - spytał Czarny Rycerz. Właściwie domyślał się odpowiedzi,
chciał jednak zyskać trochę czasu do namysłu. Znany był ze swej otwartości na
cudze pomysły, z tym, że zazwyczaj modyfikował je po swojemu. Mimo
otrzymanej od przekupionego intendenta zwięzłej charakterystyki młodego
rycerza nie chciał go zabijać, nie rozmówiwszy się z nim przedtem osobiście.
Znał dobrze jego matkę, Adelajdę de Tourvelle, do której swego czasu żywił
pewien sentyment, i miał cichą nadzieję, iż uda mu się przeciągnąć jej syna na
swoją stronę. Byłby to nie byle jaki sukces.
 
- Wracaj do zamku i działaj ostrożnie – polecił sojusznikowi, gdy ten
skończył już mówić – Przyjmuję twój plan, z tym, że na razie Theo potrzebny mi
jest żywy. Jeśli rzeczywiście okaże się zbyt głupi, by przyłączyć się do mnie,
trzeba będzie sprawić, by jego śmierć odebrała ducha innym buntownikom. W ten
sposób przyda się nam, czy będzie tego chciał, czy nie.
Don Paulino skinął ze zrozumieniem głową, skłonił się i tajnym
przejściem, znanym niewielu,wrócił do Bongrais. Zdradzał swego pana nie dla
pieniędzy – przy wszystkich swoich wadach nie był chciwy i nigdy z
powierzonych mu pieniędzy nie sprzeniewierzył ani talara. U podłoża jego czynu
leżała głęboka,zapiekła nienawiść, zrodzona w czasach, gdy Theo nie było jeszcze
nawet na świecie. Pałający obsesyjną żądzą ku jego matce i odtrącony ze
wzgardą, latami czekał na okazję, która nie nadeszła i w końcu przeniósł to złe
uczucie na syna hrabiny, nieszczęsnym trafem bardzo do niej
podobnego.Nienawidził go cierpliwie, całe lata, aż wreszcie doczekał się okazji
wyrządzenia mu trwałej szkody – i nie zamierzał tej okazji zmarnować. Otwarcie
wystąpić przeciw swemu seniorowi nie mógł, gdyż to równałoby się samobójstwu
– nikt by go nie poparł. Wszyscy, którzy stanowili załogę warowni, daliby się
zabić za młodego hrabiego,a poza tym, choć rzeczywiście bardzo podobny był do
matki, charakter bez reszty odziedziczył po ojcu. A Fabien de Bongrais nie
należał do ludzi, którym można się bezkarnie przeciwstawiać. Theo nie wymagał
zresztą szacunku dla siebie i swoich rozkazów, nie popierając niczym tego
żądania. Sam pracował za trzech przy naprawianiu i umacnianiu fortyfikacji,
pierwszy był na nogach, jeszcze przed wschodem słońca, a kładł się ostatni.
Wszystkiego dopatrywał sam, zaglądał w każdy kąt, osobiście przeliczał zapasy i
zawsze był obecny tam, gdzie się coś działo. Rozmawiał z każdym, kto tego
chciał,a usłyszawszy wątpliwości co do szans obrony zapowiedział, iż każdego,
który wspomni mu o poddaniu zamku, każe powiesić na częstokole. Nikt nie miał
wątpliwości, że nie były to słowa na wiatr.
- Ten się nigdy nie waha i dobrze wie, czego chce. - mawiano o nim w
Bongrais, ale nie była to całkowita prawda. Nikt nie znał tych nocy, pełnych
najgorszych rozterek i obaw,z których nie zwierzyłby się nikomu. Nie miał
przecież jeszcze żadnego bojowego doświadczenia, a przecież zależał od niego
los kilkuset ludzi. Był to ciężar stanowczo za duży jak na jego niespełna
 
dwudziestoletnie barki, ale musiał go udżwignąć i wierzył, że mu się to uda.
Najgorsze było to, że miał niewielką drużynę i zaledwie siedmioosobowy oddział
łuczników, ale na to nie było już rady. Chłopi, którzy za jego pozwoleniem
schronili się na zamku, byli co prawda chętni do jego obrony, ale niewiele mogli
być warci w starciu z regularną armią. Ze swych trosk i wątpliwości, jak na ironię,
zwierzał się właśnie Paulinowi, którego uważał za człowieka inteligentnego i
trzeżwo patrzącego na świat. Co do tego zresztą się nie mylił, nie był jednak
świadomy, do czego intendent wykorzystuje swą inteligencję i spryt. Don Paulino
nie ośmielał mu się otwarcie sprzeciwić i po cichu przyznawał, że pomimo
młodego wieku Theo potrafił narzucić innym swój autorytet, nienawidził go
jednak tym mocniej. Gdy na niego patrzył, widział w nim obraz kobiety, która
odtrąciła go i upokorzyła dawno temu. Młody rycerz nie dostrzegał nienawiści w
jego spojrzeniu i nie przeczuwał nawet zbliżającego się nieszczęścia. Jego
chmurne spojrzenie ślizgało się spiesznie po podwładnych, nie zatrzymując się na
dłużej na żadnym z nich, gdyż głowę zajętą miał czym innym: wojskiem, które
było już pod Bongrais. Było dość liczne, conajmniej dwustu pięćdziesięciu
regularnych żołnierzy, kilkunastu ciężkozbrojnych rycerzy i sporo pachołków,
których na ogół się nie liczyło,a którzy przecież w starciu bojowym mogli być
bardzo grożni. Zbliżał się termin pierwszego prawdziwego sprawdzianu
bojowego dla młodego rycerza.
Don Paulino wspinał się powoli krętymi schodami na szczyt
baszty, skąd Theo obserwował przez wąskie okno obozujące pod murami
twierdzy wojsko. Był zaniepokojony. Czarny Rycerz zadowolił się otoczeniem
Bonville ze wszystkich stron, i nie zrobił jak dotąd nic więcej. Nie atakował ani
nie przysyłał parlamentariuszy, po prostu pilnował zamku w złowrogim
milczeniu. To było coś, o czym Theo do tej pory nie słyszał. Zatopiony w swych
niewesołych myślach nie obejrzał się na odgłos kroków za plecami, wiedział
zresztą, że to nadchodzi intendent. Co rano składał mu raport właśnie w tym
miejscu, w najlepszym punkcie obserwacyjnym całego z całego zamku
- Nie wiem, na co oni czekają...- powiedział rycerz cicho – Nie podoba mi się to.
A wam, Don Paulino?
- A mnie tak. - padła niespodziewana odpowiedż i kilka par krzepkich rąk
pochwyciło hrabiego, obezwładniając go w mgnieniu oka. Zaskoczony, nie zdążył
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin