Dobrzyńska Eviva Luiza - Przywódca wilczej hordy 02 - Kwestia honoru.pdf

(718 KB) Pobierz
885716257.002.png 885716257.003.png 885716257.004.png 885716257.005.png
Autor: Luiza Dobrzyńska
Dokument zawiera :
Rozdział I . Sprawy rodzinne
Rozdział II . Pojedynek
Rozdział III . Sokół i kukułcze pisklę
Rozdział IV . Dzień sądu
Rodział V . Odwet
Rozdział VI . Królewski więzień
 
ROZDZIAŁ I.
Sprawy rodzinne
- To doprawdy oburzające – mówił Bertrand do Jeana, gdy obaj zdejmowali dodatkowe
okiennice oraz inne zimowe zabezpieczenia z chaty, służącej bandzie za kryjówkę –
Teraz, gdy przygotowaliśmy się jak należy, zima była łagodna, a w zeszłym roku o mało
co nie odmroziliśmy sobie tyłków. Do bani z taką robotą.
- Tak to już bywa – pocieszył go Jean – To chyba lepiej, niż żeby śniegi znowu odcięły
nas od świata. To już zapomniałeś, jak było zeszłej zimy? Mało nie zdechliśmy z głodu i
zimna, a Theo do spółki z Pierre’m wyżywali się na nas, bo nie mogli spotkać się ze
swymi dziewczynami? A przecież my też byliuśmy pozbawieni niewieściego
towarzystwa.
Bertrand parsknął śmiechem, choć wspominane przez Jeana wydarzenia wcale takie
śmieszne nie były i dobrze dały się im wszystkim we znaki.
- Wreszcie się pobrali – westchnął po chwili – Wiesz, tak naprawdę nie myślałem, że
tego w ogóle dożyję. Człowiek uczy się całe życie.
Ślub Theo i Bellette był wydarzeniem dla całej okolicy, przede wszystkim dlatego, że
nikt się go nie spodziewał – nie było zwyczaju, by pan, nawet na wygnaniu, żenił się z
poddanką. Powszechnie sądzono, że skoñczy się na przelotnym romansie, tak że oficjalny
ślub był nie lada niespodzianką. Komentowano to różnie, kilku wędrownych bardów, w
tej liczbie i Gwidon, ułożyło nawet pieśni opiewające te niecodzienne wydarzenie, ale
pomału wszyscy przywykli. Bellette przeprowadziła się do chatki w lesie, słusznie
uważając, że obecnie jej miejsce jest przy mężu, włożyła nawet za przykładem Preziosy
męski strój, dużo praktyczniejszy w lesie niż suknia. Tutaj nikt nie miał nic przeciwko
temu, oprócz ojca Prospero, który burczał na „rozwydrzenie obyczajów”, choć bardziej
chyba z poczucia obowiązku niż rzeczywistego oburzenia. Był najlepszym przyjacielem
młodej pary, a jego przyjaźń znaczyła naprawdę bardzo wiele. To on, ledwie stopniały
śniegi, obszedł okoliczne klasztory, przy okacji zbierając wiadomości, które mogły
przydać się bandzie. Nie były to wieści pocieszające. W okolicy następowała
niepokojąca koncentracja sił angielskich, tu i ówdzie słychać było pogłoski o tym, jakoby
Edward Plantagenet osobiście miał przewodzić swojej armii. W każdym razie niejeden
885716257.001.png
przysięgał, że widział na własne oczy jego czarną zbroję.
- Ledwie pozbyłem się Czarnego Rycerza, już mam na karku Czarnego Księcia –
powiedział Theo, wysłuchawszy jego relacji – A powiadają, że od przybytku głowa nie
boli.
- To nie jest śmieszne – upomniał go Pierre – Kiedy ten Anglik dostanie cię w łapy, to
zapewne zaaplikuje ci radykalne lekarstwo na ból głowy: ścięcie.
- A wcale że nie – zareplikował Theo – Bo Anglicy wolą wieszać, nie ścinać.
Rozumiesz, czyściej potem dookoła. Kiedy ucinasz komuś głowę, to masz później
mnóstwo sprzątania.
- Być może – zgodził się z nim szwagier – Ale za to ścięcie jest takie widowiskowe...
Pomyśl tylko, głowa tocząca się po deskach szafotu, ciało drgające w kałuży krwi....
- Pierre, ty jesteś bardziej jeszcze kopnięty niż Theo, który na dobrą sprawę nigdy nie
miał łepetyny w całkowitym porządku. - przerwał mu z niesmakiem ojciec Prospero.
- Wiosna – westchnął banita – Na wiosnę nikt nie uskarża się na zbytek rozsądku.
- O jakim tu zbytku może być mowa? Wy przecież cierpicie na chroniczny niedobór. -
warknął mnich i zamknął tym samym dyskusję.
Wiosna tego roku była rzeczywiście wyjątkowo piękna i powodowała, że nawet ci
spośród leśnych rycerzy, którzy mocno stali na ziemi, szaleli w romantycznych
uniesieniach. Oczywiście trudno było oczekiwać, by stary mnich podobnie jak oni
odczuwał tę szczególną porę roku, jemu kojarzyła się ona raczej z chorobami, trapiącymi
wygłodzonych na przednówku ludzi i z mozolnymi wędrówkami do bratnich klasztorów,
gdzie zanosił mieszanki ziołowe. Jednakże i on przystawał czasem wśród drzew,
wsłuchując się w śpiew ptaków i wspominając coś, co dawno już powinno zostać
zapomniane. Serce tego starego zakonnika wcale nie było tak oschłe, jak wszyscy sądzili,
jednak ten rodzaj myśli chował on wyłącznie dla siebie i nie zwierzał się z nich nikomu.
Jego ciągłe wędrówki po całej prowincji bardzo były banitom na rękę, gdyż dzięki temu
zawsze byli poinformowani o tym, co działo się w okolicy, a nikt, nawet najbardziej
nieufny Anglik, nie podejrzewał, iż pokorny karmelita jest informatorem i pomocnikiem
najpilniej poszukiwanego człowieka Francji. Dzięki niemu Theo nawiązał kontakt z
innymi grupami czynnego oporu wobec najeźdźców, szczególnie z bardzo licznym
stronnictwem Roberta Deauville’a. Z tym ostatnim najwięcej miał kłopotów, gdyż ów
dumny wielmoża nie uznawał „bratania się z plebsem” i bez ogródek wyrażał zdziwienie,
 
że ktoś tak dobrze urodzony jak Theo może uważać zwyczajnych wieśniaków za
równych sobie. Po długich rozmowach doszli wreszcie do czegoś, co można było określić
jako połowiczny kompromis – Robert Deauville zgodził się na współdziałanie w
momencie rozpoczęcia zrywu z grupami chłopskimi, pod tym wszelako warunkiem, że to
on będzie przewodził. Rozmowy z innymi przywódcami również były niełatwe, ale Theo
nie zrażał się trudnościami, a jego optymizm i młodzieńczy entuzjazm jednał sobie w
końcu wszystkich, nawet najbardziej niechętnych. Ojciec Prospero był mu nieocenioną
pomocą, bez niego właściwie nie byłby w stanie wykonać tej zleconej przez króla pracy,
toteż nic dziwnego, że na otrzymane pewnego dnia wezwanie do klasztoru pospieszył
natychmiast, choć komplikowało mu to nieco plany – właśnie miał zamiar wybrać się z
przyjaciółmi na wiosenny festyn w Bongrais .
- Idźcie beze mnie – powiedział – Dołączę do was, gdy tylko rozmówię się z Prospero.
Myślcie tam o mnie.
- Nie będzie czasu, pewnie wciągną nas do jakichś zawodów. - zaśmiał się Pierre, będący
tego dnia w doskonałym nastroju, podniecony czekającymi go atrakcjami i perspektywa
spotkania ze śliczną Fanchette.
- A ja idę z naszym wodzem. Diabli wiedzą, czy nie wplącze się w jakąś awanturę. -
oświadczył Bertrand stanowczo.
Na trzeciego przyłączył się Jean, który poprzedniego dnia wybił sobie kciuk, i nie mógł
w związku z tym ani wziąć udziału w zawodach, ani zająć się swą ulubioną czynnością –
okradaniem co bogatszych przechodniów. W tych warunkach wolał już pójść do
klasztoru. Zostawiwszy rozbawionych, szykujących się do drogi przyjaciół Theo udał się
więc do klasztoru, mając cichą nadzieję, że zdąży jeszcze na zabawę. Ledwie jednak
wszedł do refektarza, natychmiast zapomniał o festynie i gardło ścisnęło mu niedobre
przeczucie. Ojciec Prospero nie powiedział bowiem ani słowa, wyszedł nawet,
zostawiając go sam na sam z wątłym chłopcem, w którym rycerz rozpoznał natychmiast
ulubionego pazia Jana II-go, a co gorsza, wypchnął przed sobą kategorycznie obu jego
przyjaciół.
Paź był w opłakanym stanie. Jego kędzierzawe włosy pozlepiane były w strąki, ubranie
podarte i zesztywniałe od morskiej soli, wynędzniała twarz i mocno podkrążone oczy
również świadczyły o tym, jak ciężką przeprawę ma za sobą. Jego obecność w Sologne
mogła znaczyć tylko jedno i Theo poczuł, jak w jego sercu wzbiera cicha rozpacz.
Chłopiec wstał i podał mu owinięty kawałkiem skóry pergamin, noszący pieczęć króla
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin