Dobrzyńska Eviva Luiza - Przywódca wilczej hordy 03 - W sluzbie ojczyzny.pdf

(638 KB) Pobierz
936483615.001.png
Autor: Luiza „Eviva” Dobrzyńska
Dokument zawiera:
Rozdział I . Powrót
Rozdział II . Mniejsza o reguły
Rozdział III . Niespodzianka
Rozdział IV . Trudna Rozgrywka
Rozdział V. Zagłaga Limoges
Rozdział VI . Za głosem serca
Rozdział VII . Cienki lód
Epilog
ROZDZIAŁ I.
Powrót
Był ciepły, wiosenny dzień. W takie dni konna jazda jest prawdziwą przyjemnością,
zwłaszcza, gdy całą zimę spędziło się w zamknięciu, nawet tak dużym jak Luwr. Theo z
trudem opanowywał się, żeby nie krzyczeć z radości, ale jadący u jego boku mały paź
pokrzykiwał bez żadnego skrępowania.
- Dlaczego po drodze jest tak dużo pustych wiosek? - spytał w pewnej chwili.
- Głód, zaraza, wojna... Różnie – odparł rycerz – To smutne, ale nic nie poradzisz. Nie
wychylaj się tak ciągle z siodła, bo spadniesz.
- Nie mogę – przyznał się szczerze Ettienne – Aż mnie ponosi, tak się cieszę. Nikt mnie
dotąd nie chciał do siebie zabrać, mówili, że jestem bezczelny i nieposłuszny, i że nigdy
tak naprawdę nie wiadomo, co myślę. A ty jesteś inny.
Rycerz uśmiechnął się do niego.
- Ja też jestem bezczelny i nieposłuszny – powiedział – Dlatego pasujemy do siebie. Ale
poczekaj, aż poznasz mojego brata i resztę chłopców. Barwne towarzystwo, mówię ci.
- O rrany, wiesz, ile się do tej pory nasłuchałem o nich i o tobie? – gorączkował się
chłopiec – Do głowy by mi nie przyszło, że kiedyś cię poznam, a tym bardziej, że zostanę
twoim paziem. To najwspanialsze, co mi się w życiu przydarzyło.
- Bo żyjesz mało. - roześmiał się Theo, ale było mu bardzo przyjemnie usłyszeć coś
takiego. Nie zdawał sobie dotąd sprawy z tego, jak bardzo jest sławny i ile się o nim
opowiada, dopiero ten dzieciak mu to uświadomił. Cieszył się, że zdecydował o zabraniu
go ze sobą. Przede wszystkim jednak cieszył się z tego, że wyrwał się wreszcie z Luwru, i
pełną piersią wdychał wiosenne powietrze, tak bardzo innego od przesyconej kurzem i
pachnidłami atmosfery królewskiego dworu. Nie myślał o tym, jak będzie żył teraz, gdy
jego imię zostało oczyszczone, myślał tylko o odzyskanej wolności i upajał się nią, jakby
nad jego życiem nie wisiał nigdy ponury cień Czarnego Księcia. A przecież on gdzieś tam
był, nie rezygnował na pewno ze swoich knowań, choć we Francji grunt zaczynał mu się
palić pod nogami. Teraz Theo nie myślał o nim. Podróż w towarzystwie piegowatego pazia
była tak przyjemna, że szkoda byłoby psuć ją sobie
rozpamiętywaniem doznanych krzywd. Kiedy w oddali zamajaczyła się dobrze mu znana
gospoda „Pod Białym Łabędziem”, postanowił zrobić krótki postój. W tej karczmie można
było zawsze dowiedzieć się, co słychać w okolicy, a Theo nie miał o tym wiadomości już
od dawna. Przywiązawszy konie obok innych w stajni rycerz i jego paż
weszli do środka, gdzie siedziało już przy podniszczonych stołach kilkanaście osób
podejrzanej najczęściej kondycji. Oberżysta zostawił obsługiwanych właśnie pijaków
własnemu losowi i rzucił się w ukłonach ku nowoprzybyłym, wycierając po drodze ręce
fartuchem brudnym jak święta ziemia. Rycerze zaglądali tu nader rzadko, przeważnie cała
klientelę stanowili chłopi i różni włóczędzy.
- Czym mogę służyć, wielmożny panie? - spytał uniżenie.
- No co ty, Damazy, nie poznajesz mnie? - zawołał Theo, rozbawiony. Oberżysta spojrzał
wreszcie na jego twarz i wytrzeszczył oczy.
- A, to ty? Wcale cię nie poznałem w tych bogatych szatach – powiedział wreszcie – Niech
to, zmieniłeś się... Ale dobrze, że wracasz. Myśmy tu w głowę zachodzili, co się z tobą
dzieje, i nikt nie wiedział, gdzie przepadłeś.
Theo machnął ręką.
- Długo by o tym gadać – rzekł – Nie wiesz czasem, co porabiają moi ludzie?
Oberżysta obejrzał się na tylną izbę.
- Czasem wiem – odparł – Siedzą tu i popijają od rana. Bądź ostrożny, mają już nieźle w
czubie.
- A bo to pierwszy raz? - rycerz wzruszył niedbale ramionami, pchnął drzwi od izby i
wszedł do środka. Za nim jak cień wsunął się mały paź. Siedzący przy niskim stole i
krzykliwie nad czymś obradujący banici na widok nowoprzybyłych zamilkli, jak rażeni
piorunem. Rzeczywiście wyglądali na co najmniej nietrzeżwych. Na stole walało się kilka
pustych dzbanów i ogryzione kości, na cynowym półmisku dymiła niedawno snadż podana
pieczona gęś.
- Witajcie, chłopaki – powiedział Theo – Co was tak zatkało, jak na widok diabła w
henninie?
- Teego... - zająknął się Bertrand, nie wiedząc, co ma powiedzieć.
- Kogo my tu widzimy – przerwał mu Pierre, cicho i jadowicie – Zjawił się wreszcie
kochany szwagierek, i to odpieprzony jak na wesele ciotki Klotki... Najpierw przez szereg
miesięcy nie daje się znaku życia, a potem zjawie się jak nigdy nic, tak? Ale
witamy, witamy, czapką do ziemi się kłaniamy.
W jego dłoni błysnął z nagła długi nóż. Jean i Francois, którzy byli najbliżej, rzucili się go
przytrzymać.
- Przestań, Pierre, tak nie można - perswadował łagodnie Francois, podczas gdy Jean
próbował wyjąć mu z palców mordercze narzędzie.
- Co nie można, do cholery?! - wrzasnął jego przyjaciel, wytrącony z toku rozumowania.
- Nie można rzucać się z nożem na własnego szwagra.
- Mój Boże, a to dlaczego? - zdziwił się Pierre zupełnie szczerze i puścił wreszcie nóż.
- Nie mam pojęcia – przyznał Jean – ale jakoś nie wypada.
- Oni zawsze tacy spokojni? - spytał Ettienne szeptem.
- Mniej więcej. - odparł Theo, ani nie zdziwiony, ani tym bardziej nie przerażony takim
powitaniem.
- Co to za dziecko, wodzu? – spytał Millot ciekawie – Nie wklepałeś ty się czasem w
jakieś, hm, kłopoty?
- O ile mi wiadomo, to nie – odpowiedział mu rycerz spokojnie – Poznajcie mojego pazia.
Oto Ettienne.
Gwidon przyciągnął chłopca do siebie, na wolne miejsce na ławie.
- Siadaj, chudzino – rzekł z pijacką serdecznością – Zjedz coś, należy ci się coś po takiej
drodze, i to jeszcze w towarzystwie naszego wodza.
Ettienne skwapliwie zatopił zęby w podanym mu gęsim udku. Rzeczywiście był już bardzo
głodny. Tymczasem Theo policzył oczami kompanię przy stole i ściągnął brwi.
- Gdzie mój brat i Bellette? - spytał ostro.
- Tristan i Preziosa zostali w lesie – odpowiedział mu Armando – A jeśli chodzi o twoją
żonę, to... naprawdę nie wiesz?
- Gdybym wiedział, ośle cygański, tobym nie pytał, to chyba logiczne. - warknął rycerz,
opierając się rękami o stół.
- Jesteś niegrzeczny. Obraziłem się. - oświadczył Armando, wydymając usta i odwracając
głowę. Kiedy trochę wypił, robił się bardzo obraźliwy. Theo przechylił się przez stół i złapał
go pełną garścią za kaftan na piersi.
- Gadaj. - syknął.
- Nie. - uparł się akrobata.
- Zostaw go. Bellette chce wstąpić do klasztoru. Zaczęła już nowicjat, ale nie licz na to, że
powiemy ci, gdzie. - powiedział stanowczo Pierre, odpychając go od Armanda.
- To moja żona! - wrzasnął Theo z wściekłością.
- Twoja żona? Była twoją żoną, gdy ty byłeś jednym z nas. Ale już nie jesteś. Znów jesteś
przebrzydłym szlachcicem i nie masz już wśród nas nic do roboty.
- Ach tak?! Ettienne, za drzwi! To ja przez całą zimę żyję jak mnich, aby tylko nie
sprzeniewierzyć się przysiędze małżeńskiej, a ona żarty sobie ze mnie stroi? Wiecie wy,
co to celibat w Luwrze? To jakby prowadzić głodówkę w paszteciarni! Ale to nic, już ja
sprowadzę tę błaźnicę na drogę obowiązku małżeńskiego, niech no tylko się z wami, wy
łachudry, oblecę. Ja wam tu zaraz pokażę! - rycerz rozejrzał się nerwowo za czymś
ciężkim.
- Nie jesteśmy ciekawi. - zdążył powiedzieć Bertrand, nim Theo złapał dębowy stołek i
zaczął młócić nim jak za swoich najlepszych czasów. Gdyby jego dawni kompani byli
Zgłoś jeśli naruszono regulamin