Snopkiewicz Halina - Tabliczka marzenia.doc

(587 KB) Pobierz
HALINA SNOPKIEWICZ

HALINA SNOPKIEWICZ

 

 

Tabliczka Marzenia

 

 

 

 

Stanisławowi Pyszniakowi

którego życzliwości, radom

i serdecznej pomocy

zawdzięczam napisanie tej książki


1

Ludka rozmyślała właśnie, czy Marek Korcikowski jest już na dnie upadku moralnego ponieważ przed dzwonkiem dowodził, że jego ulubioną rozrywkę stanowi wciąganie żywych much w odkurzacz elektryczny kiedy pani Mareszowa wywołała jego nazwisko.

Marek, szkoda, żeby twoja wspaniała twórczość tak się marnowała. Niechże te perły nie będą przeznaczone dla jednego adresata. Przeczytaj nam.

Pani profesorko Marek oczy miał wbite w ławkę, jakby wstydził się spojrzeć na panią Mareszowa czy nie mógłbym zamiast tego dostać dwói?

Dwóję już dostałeś, o to nie musisz zabiegać powiedziała pani Mareszowa wesoło i zaraz zmieniła ton: Tylko widzisz, na pewno pisząc wydawałeś się sobie szalenie dowcipny. I odważny. Więc bądź w odwadze konsekwentny. Dziś mieliśmy przerabiać partykułę, a to jest dość nudne. Więc chętnie się wszyscy rozerwiemy utworem klasowego satyryka. Masz zeszyt. Czytaj.

Marek zbliżył się do stolika pani Mareszowej i wziął zeszyt. Otworzył i zaczerwienił się. Spróbował jeszcze raz:

Pani profesorko, kiedy teraz to już mi się nie wydaje dowcipne. I nie mam zdolności do wypracowań, pani profesorka wie.

Nie zamierzam z was robić Hemingwayów, chcę tylko, abyście nauczyli się myśleć. I wierzę, że ty należysz do tych ludzi, którzy się tej trudnej sztuki nauczą. Jeśli uważasz, że można się wygłupiać i nie ponosić za to odpowiedzialności, to siadaj i nie czytaj.

Co widzę z okien mojego domu zaczął czytać Korcikowski. Lewą rękę zacisnął w pięść. Z okien mojego domu na pierwszy rzut oka widzę drugi dom. Na drugi rzut oka widzę trzepak. Na trzeci rzut oka widzę śmietnik. Na czwarty rzut oka widzę kawałek trawnika. Na piąty rzut oka widzę przejeżdżający tramwaj. Na szósty rzut oka... głąb kapuściany jestem, pani profesorko.

W tym wypadku zgadzam się. Nie przerywaj sobie samokrytyką. Dwóję postawiłam ci na dziewiąty rzut oka, więc sama jestem ciekawa, co i na ile rzutów widzisz. Ile tych rzutów?

Dwadzieścia pięć wymamrotał Korcikowski.

Masa roześmiała się już teraz głośno, a Ludka odczuła głębokie zadowolenie. Nieźle Marek dostał po nosie. Pani Mareszowa zawsze potrafiła odwrócić każdy wątpliwy dowcip na właściwą stronę, tak że klasa mogła ocenić jego rzeczywistą wartość. Teraz przyglądała się Markowi, jakby chciała wysondować, czy już ma dosyć, czy też należy pognębić go jeszcze trochę. Ale widocznie zauważyła, że zawstydzona twarz Korcikowskiego powoli wraca do normy, bo kazała mu czytać dalej.

Na piętnasty i szesnasty zaczął Marek.

A co na dziesiąty, jedenasty? Bo nie dosłyszałam? Chcesz się przemknąć nad nimi?

Przedszkole czy żłobek szepnął Marek. Widać było, że już ma dosyć. Klasa, która wiedziała, że pani Mareszowa odwoła się teraz do jej sądu, umilkła.

No i co, moi drodzy? Słuchamy dalej czy niech nam i sobie wstydu oszczędzi?

Niech czyta powiedziała Ludka cicho.

Niech oszczędzi powiedział Kazik, wierny satelita Korcikowskiego.

Może Marek nam powie, czym się kierował tworząc to arcydzieło? Chciałeś sobie zakpić z nauczycielki? Masz w tym okresie dwie trójki i jedną trójkę minus. Umówiliśmy się, że co to jest minus?

Zero pięć dziesiątych stopnia.

To jaką będziesz miał przeciętną?

Zależy, w którą stronę pani profesorka zaokrągli.

Jak zwykle, do dołu.

No to dziesięć i pięć dziesiątych podzielić przez cztery, to jak do dołu...

No widzisz. Masz jakieś pretensje?

Nie mam, pani profesorko. Przepraszam bardzo. Tak mi się jakoś głupio napisało.

To teraz mam nadzieję, że będzie ci głupio mieć na okres dwójkę z polskiego. Możesz usiąść.

Wszyscy się zdziwili. Zwykle po każdym wybryku pani Mareszowa długo wałkowała sprawę. Ale dziś była chyba zmęczona albo wypadek nie wydał jej się godny drobiazgowej analizy. Przeszła do lekcji jak gdyby nigdy nic.

A Ludka miała nadzieję, że Marka spotkają większe przykrości. On nie oszczędzał nikogo, a już najmniej Ludkę. Sam potrafił się znakomicie bronić przed drwinami innych. Tego jednego Ludka mu zazdrościła z całego serca. Ona, kiedy spotkało ją jakieś upokorzenie, połykała łzy. Nigdy cięta riposta nie przychodziła jej na myśl od razu, wtedy kiedy była najbardziej potrzebna. Później tak. Lecz taki odwet jedynie w myślach nie przynosił żadnej satysfakcji.

I jakkolwiek od chwili, kiedy wydarzyło się to ze Stefanem o czym nawet pomówić nie było z kim Ludka nie reagowała na wszystko z dawną żywiołowością, Marek umiał ją wyprowadzić z równowagi. Miał w klasie zawsze chętnych słuchaczy, ale Ludka przysięgłaby, że na przykład w tych bredniach o muchach i elektroluksie nie o ich podziw mu chodziło. Wyraźnie chciał zgnębić Ludkę, która trzy dni temu przyznała się na lekcji wychowawczej, że marzy o tym, aby zostać biologiem i wziąć udział w jakiejś wielkiej wyprawie naukowej, gdzieś w dorzecze Amazonki, albo uczestniczyć jako naukowiec w podróży dookoła świata.

Pani Mareszowa pochwaliła jej zamiary, połowa klasy zachichotała, połowa zamarła w podziwie, ale Korcikowski natychmiast rozpuścił jęzor:

A koleżanka biolog głaszcze na ulicy każdego parszywego kotka? A kiedy osa wpadnie przez okno, to w jaki sposób koleżanka umila jej ostatnie chwile? Miód? Gruszki klapsy? A potem lu ją szpileczką i do korka? A skrzydełka motylkom będzie koleżanka wyrywać w celach badawczych? Skoro koleżanka, dając przykład kameleona, dowodzi o logice przyrody, to może zechce nam łaskawie wyjaśnić cel i sens istnienia pluskiew i much?

Ludka nie dała się sprowokować, wiedziała, że nie sprosta dyskusji z Markiem. Jego zaczepki zresztą były idiotyczne. Trudno było z nim w ogóle rozmawiać. Ale szyderstwa bolały. Nazajutrz były roboty, dziewczęta miały sobie szyć spódniczki z płótna harcerskiego. Ludka miała więc w teczce centymetr. Szybko, zanim Korcikowski zdążył się zorientować, o co chodzi, podeszła do niego, kiedy stał odwrócony do niej tyłem, i zmierzyła mu czaszkę, a właściwie starała się wywołać wrażenie, że udało jej się zmierzyć makówkę Korcikowskiego dokładnie. Machając centymetrem, powiedziała powoli, głośno i jakby z głębokim namysłem: Obwód głowy jak u rezusa, więc objętość mózgowia nie może być większa. Nie była to prawda. Ludka wiedziała, że rozum nie zależy od objętości mózgowia, poza tym Korcikowski miał głowę zupełnie przeciętną, wielkości średniego arbuza, ciemną, ostrzyżoną najeża. Ale ważne było, że coś tak lekceważącego usłyszał. Potem Ludka mówiła do Jadzi, że przekrój mózgowia i przekrój kapusty są zastanawiająco podobne i u jednych z czasem podobieństwo przechyla się na stronę mózgowia, a u drugich na stronę kapusty. Może to wszystko było bronią brudną, ale efekt też był. Korcikowski zaniemówił. Wszyscy to widzieli. Chociaż w klasie mówiło się na niego „Bourbonik”, w czym niby miała się mieścić pogarda dla jego elegancji, w tonie, którym wypowiadano to ironiczne określenie, było jednak sporo szacunku. A tu gdy Ludka po tym rezusie wyszła z klasy, prawie szczęśliwa, że Korcikowskiego zatkało, on się podobno zaczerwienił ze złości i nazwał ją zieloną pluskwą. Dobrze, że nie wymyślił czegoś ciekawszego, czegoś, co przylgnęłoby do Ludki. Wszyscy (z wyjątkiem niej) natychmiast o tym przezwisku zapomnieli, no bo kto to widział zieloną pluskwę. Świadczyła tylko o bezsilności Marka i o tym, że nawet u niego złość zabijała refleks...

Zorientowała się, że prawie nie słyszy, co mówi pani Mareszowa, tak ją pochłonęły myśli o Korcikowskim. Teraz, jakby chciał wynagrodzić pani Mareszowej swój wygłup, siedział upozowany na wzorowego ucznia. Wyprostowany, uważny, grzeczny, rozumiejący... „Ach, baran jeden pomyślała Ludka gdybym była chłopcem! Tak palnęłabym go pięścią w arbuz, że raz na zawsze by się ode mnie odczepił”.


2

Kiedy pani Mareszowa kilka dni temu zadawała im to wypracowanie domowe „Co widzę z okien mojego domu” i tak pięknie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin