Rodziewiczówna Maria - Ryngraf.pdf

(135 KB) Pobierz
Rodziewiczowna Maria - Ryngraf
M ARIA R ODZIEWICZÓWNA
R YNGRAF
1895
34952282.001.png
Mieszkali o miedzę; osieroceni wcześnie, spojeni braterstwem od pacholąt, młodzieńcami
spojeni jeszcze ściślej związkiem serc, który ich miał połączyć w jedną rodzinę.
Młodszy miał babkę, spartańskich cnót kobietę, wzrosłą w chwale, dojrzałą w przewrotach,
osiwiałą we łzach i krwi.
Z rodziny jej, co dębem było, padło od gromów, ognia lub niszczącej siekiery; co
bluszczem, zwiędło i uschło, strawione tęsknicą, zawodem, troską beznadziejną.
On jej został. Młody i piękny, oraz siostra jego, podlotek, dojrzała nad lata gorącym a
krwawym tchnieniem owego wieku.
Starszy w pustym teŜ domu siostrę jedyną chował, co mu została jak skarb wątły a drogi,
zdany przez pomarłych rodziców.
Gotowały się gody weselne w ich sercach i domach. W jeden dzień u ołtarza stanąć mieli,
w jeden dzień szczęściem zaludnić oba dwory modrzewiowe.
I oto z oddali dźwięk trąbki ich zaleciał. W kraj cały, w kąty i zakąty, dźwięk biegł z
pamięcią ojców synom zrosły, w tradycji kaŜdego serca świeŜy i pobudkę, wichrami gnaną,
niósł młodym na inne, szersze, świetniejsze gody i wesela… I oderwały kobiety od serc
swoich, co miały drogiego i wstrząsnęli się młodzieńcy pod warem ojców krwi. Zerwały się
młode orlęta do lotu w stare szlaki. Nikt nie jęczał, nie chełpił się z ofiary. Bo naprawdę nie
własna wola ich wiodła, ale wiekowe dziedzictwo, nie jak ludzie szli, ale jak siła tajemnicza,
wraŜona w miliony istot jednym czarodziejskim imieniem: Bonaparte!
Tylko, gdy się Ŝegnali, staruszka — ryngraf, co moŜe Cecorę pamiętał, dała wnukowi i
dwiema łzami go pokropiła.
— Tyś moja cała wiara i nadzieja! Kamień węgielny pod budynek spustoszonego domu
naszego. Idź, a nie wracaj bez chwały i bez tego ryngrafu, co morze krwi widział, a sromu
nigdy!
A narzeczona szkaplerzyk mu dała i białymi ramiony u szyi zawiesiwszy, szeptała, tłumiąc
łkanie:
— O sercach, co tu pana wspominać będą, proszę pamiętać i wracać do swoich, wiernym i
prawym. U Boga ja wymodlę, by was kule mijały.
A potem staruszka i tego drugiego, co miał jej wnukiem zostać, do piersi przygarnęła i
głowę krzyŜem znacząc, prosiła:
— Pilnuj mi Stacha i ile mocy osłaniaj. Wszystkie moje łzy on ze sobą zabiera, Ŝeby
zmazać i wszystkie radości kochania, Ŝeby powrócić: on mi jeden, jeśli go co złego spotka,
ratuj! Tyś starszy i hartowniejszy, jak ojcu ci go oddaję, odprowadź mi go chwalebnym!
Przysięgnij!
— Przysięgam, Ŝe wam go zwrócę takim, jakim chcecie, albo sam z nim padnę.
— Dokąd pan pójdzie i duch mój będzie, a gdzie pan padnie i memu Ŝyciu kres będzie. Nie
ginie, kto umiera, ginie, kto się podli! Pan nie zginie i Stach Ŝyw będzie! — mówiła mu
narzeczona.
— Nie zginiemy! — potwierdzili uroczyście młodzi.
Siwe koniki zrywały się do biegu, a trąbka grała, grała po rozłogach, po gajach, po
strugach, w sercach całej młodości. Zerwali się i oni, dosiedli wierzchowców, raz jeszcze na
strzemionach stojąc, obejrzeli swe zagrody oraz kochania i pognali do komendy, na gody! Ej,
gody to były, gody!
Wszerz i wzdłuŜ Europy, przez piaski Brandenburgii, przez Gallów bogate ziemie, pod
słońcem Italii, aŜ tam na śnieŜne Pireneje, między winnice i granaty, stare klasztory,
mauretańskie zamki i czarnookie dzieci cudnej Iberii.
* * *
W pierwszym pułku ułanów, w pierwszym szeregu szli obok siebie zawsze. Nie
rozdzielało ich nic: ani trudy marszu, ani dym potyczek, ani choroba. W biwaku, po skwarze
dziennym, siadali u jednego ogniska i warząc nędzny posiłek, rozmawiali o kraju, a zmorzeni
trudem, usypiali obok siebie w płaszcze owinięci, głowa przy głowie, zawsze nierozłączni. U
tych biwaków Stach rozweselał kolegów Ŝartami i śpiewem; Konstanty dobył niekiedy z
tłumoczka starą ksiąŜkę, wytartą uŜyciem, i przy blasku ognia oraz jasnej nocy czytywał,
powaŜny i surowy, Ŝywoty Plutarcha.
Kochano Stachową Ŝywość i swobodną pustotę, uchylano głowy przed brutusową maturą
drugiego! W ogniu bitwy, gdy najeŜał pułk lance i porwany wichrem gnał na baterie i
piechotę, przez góry i doliny, przez winnice i rzeki, Stach czerwieniał, dyszał i szalał;
Konstanty bladł, spod szerokiego czoła oczy mu się zapadały dzikim zarzewiem! Jeden, w
swym zapale oślepły, kul i śmierci nie czuł i nie widział; drugi — liczył je, ale pogardzał.
Jednego dnia awansowano ich na podporuczników, a w tydzień potem — na poruczników.
TegoŜ dnia w opuszczonej Vencie, gdzie na noc stanęli, znaleziono ukryte wino, chleb, oliwę
i mięso.
Urządzono ucztę. Stach w upojeniu radości pił i śpiewał, Konstanty przypatrywał się
biesiadzie, palił fajeczkę i łagodnie się do przyjaciela uśmiechał.
Spod uchylonego munduru na piersi młodzieńca złocisty ryngraf babki przebłyskiwał, a
towarzysz, w tę pamiątkę zapatrzony, miał widzenie dalekich stron i kobiet rzęch,
wyczekujących z wielką wiarą ich powrotu.
Przed Ventą, gdzie starszyzna biesiadowała, biwakował pułk, rozrzuciwszy wokoło
placówki. Konie chrupały kukurydzę, przy ogniach ruszały się sylwetki szeregowców,
gwarne, jak rój pszczół. Głos Stacha rozbrzmiewał daleką legionową piosenką.
Dwa czarne punkty były w tym obrazie. Na lewo namiot rannych, mieszający dysonans
wycia i jęków w wesoły gwar i śpiewy, na prawo — pod słodkim kasztanem — gromadki
pokaleczonych, powiązanych jeńców. Gierylasy, tłuszcza róŜnolita, dzika, błyskająca
czarnymi ślepiami w stronę dobytych pałaszów straŜy.
— Porucznik Konstanty! — zawołał ordynans przez drzwi pokoju, gdzie sztab obradował.
Wezwany wstał pośpiesznie i zniknął wewnątrz domu.
— Porucznik Stanisław! Zmieniać patrole!
Piosenka się urwała. Rozległa się komenda, potem brzęk broni i miarowy kłus
oddalających się koni.
Biesiada się przerwała. U ognisk milkły i osuwały się do snu sylwetki Ŝołnierzy, tylko
okno sztabu świeciło, jak gwiazda stała. Z daleka dobiegały od placówki do placówki krótkie
hasła i tupot wierzchowców. Pułk „piekielny”, jak go zwali Hiszpanie, usypiał.
Gdy Stach wrócił, przyjaciel, u ognia wyciągnięty, czytał w swej wytartej ksiąŜce, z
jeszcze surowszym wyrazem oczu i ust.
— Coś cię spotkało nieprzyjemnego? — zagadnął Stach, rzucając się na ziemię.
Wlepione w kartę źrenice podniosły się powoli.
— Jutro o świcie kazano mi tych wszystkich ludzi rozstrzelać! — odparł spokojnie.
— Co do nogi?
Konstanty głową skinął, odłoŜył ksiąŜkę i począł machinalnie końcem buta poprawiać
płonący nawóz.
— Szkoda! Myślałem, Ŝe dłuŜej nam towarzyszyć będą i Ŝe nauczę się od nich trochę
języka. To głupio nic nie rozumieć.
— Po co ci ta znajomość? śołnierz, gdy rozumie przysięgę i komendę, dosyć umie!
— Mnie to bynajmniej nie wystarcza. Chciałbym umieć ich pieśni i się rozmówić na
kwaterunkach. Mam nawet zdobycz: widzisz, „Don Kichota” w oryginale znalazłem na
ostatniej kwaterze w Gualeho! CóŜ mi z tego! Lada pastuch moŜe mnie zawstydzić. Kiedy
wrócimy do swoich, chcę się pochwalić grą na gitarze, fandangiem i mową Hidalgów.
Pysznie będzie!
— Pochwalisz się krzyŜem i ranami. Nie czas nam tu tańczyć i śpiewać, ale słuchać
komendy i zbierać wawrzyny. Pastuch cię w tym nie zawstydzi.
— Eh, czytaj juŜ lepiej swego Plutarcha i nie bój się o mnie! Wstydu ci nie źrebię i w tyle
nie zostanę!
— Wierzę w to, jak w Boga! — odparł powaŜnie Konstanty. Ogień przygasł i chłód
zaraźliwy ogarniał ich znuŜone członki.
Przysunęli się, jak zwykle, do siebie blisko, otulili się płaszczami i usnęli, ogrzewając się
wspólnie oddechem. O świcie Konstanty się zerwał. Obóz jeszcze spał. Dziesięciu ułanów
wzięło między siebie jeńców i poprowadziło opodal, za ostatnie straŜe, między winnice.
Słońce połową tarczy wyjrzało za ziemię. Pierwszą pobudkę zagrały trąbki sygnalistów; na
drodze zadudniły kopyta kuriera, pędzącego cwałem.
Przyparto więźniów do płotu. Patrzyli z osłupieniem na lufy karabinów, opadali ze
zmęczenia i strachu.
— Pal! — zakomenderował porucznik.
Kanonada regularna odbiła się o dalekie góry, budząc stokrotne echa. Winne krzaki
obluzgała krew, pogniotły je martwe ciała. Rozkaz był spełniony.
Gromadka jeźdźców zawróciła do obozu, gdzie nagłe rozległa się inna, pośpieszna
pobudka.
— Marsz! spiesznie! — zamruczeli ułani zdziwieni.
Kurier ich znowu wyminął, na spienionym, pysznym arabie wracał, oddawszy rozkazy.
Pułk się sformował z szybkością i energią sobie właściwą. Konstanty dopadł dowódcy, zdał
raport, ostrogami spiął siwego i jak wiatr pognał na swoje miejsce w pierwszym szwadronie.
Oczami poszukał Stacha, skinął mu głową i ruszył z kopyta. Pułk się rozwinął, jak barwna
wstęga, kamienną drogą w stronę czarnych gór. Z wyŜyn tych śledziły jego ruchy dzikie oczy
brygantów, zza szczelin i głazów czekały ich długie, błyszczące lufy. Sępy–gierylasy
czatowali na tą krew młodą. Po godzinie marszu dosięgli wąwozu, ciasnego jak tunel,
wąskiego jak czarna, złowieszcza szpara. Z góry poczęły padać strzały, echem zdwojone,
groźne.
— Naprzód, dwójkami!
Pierwszy szwadron wpadł w tą przepaść, za nim nieprzerwaną falą płynęli inni. Kule
gwizdały gęsto, konie utykały na kamieniach. Siwek Konstantego, trafiony w sam grzbiet,
zwalił się, jak raŜony gromem. Szeregowiec podał mu luzaka. Dosiadł go i ruszył dalej, wciąŜ
trzymając oczy niespokojnie utkwione w Stacha.
Padali ludzie i konie, zastawiano trupy i ranionych, nie zatrzymując się na jęki kolegi, na
wołanie o ratunek brata. Jak deszcz teraz szły kule, dobrze kierowane. Nagle dojrzał
Konstanty, Ŝe Stach się zawahał w siodle, do szyi siwego się pochylił, puścił cugle i jak
dębczak podcięty zwalił się na bok z głuchym stęknięciem. Sekunda — a przyjaciel juŜ stał
nad nim i w ramiona porwał. Ujrzał pierś na wylot otwartą, twarz śmiertelnie bladą, oczy
zamknięte. śył jeszcze, ale słabo. Kolega z siłą nadludzką na konia go wciągną i na piersiach
trzymając, osłaniając ramieniem — ruszył dalej, juŜ na nic niepomny. Za kaŜdą kulą zakrywał
go sobą i patrzył w martwą twarz, dłonią tuląc ranę, z której jasna krew buchała na nowo za
kaŜdym ruchem. Dobije go prędka jazda!
Porucznik stanął i zsiadł z konia. Dym, wystrzały, groza tej pułapki oślepiła ułanów,
pędzili pod gradem ołowiu, byle się prędzej wydostać na czyste pole; nie poznawali nikogo.
Konstanty nie wołał pomocy. Ranionego, jak tłumok, wziął na plecy i widząc ścieŜynę w
skale, kozi ślad zaledwie — ruszył, uginając się pod swym cięŜarem, zlany potem, ogłuszony
hukiem, mimo, Ŝe sam, draśnięty w policzek, cierpiał nieznośnie. Gdzie go zaprowadzi ślad
nie wiedział, gdzie ratunek znajdzie, nie kombinował, tylko instynktownie unosił ten skarb
sobie zlecony od kul i śmierci. Upał osłabił go do reszty, a bezwładny ranny ciąŜył mu
ołowiem. Nie ustawał jednak i szedł, cudem nie tracąc równowagi, sto razy potykając się nad
zawrotnymi głębiami. śeby źródło, cienia trochę, wody kropla, zamiast kamieni. ŚcieŜka
zygzakiem zbiegała w dół, ale pochód trwał w pojęciu Konstantego wieki i myślał z rozpaczą,
Ŝe do piekieł chyba zejdzie… Kurz i pot pokryły mu ranę na twarzy, piekła go ona ogniem.
Ręce mdlały, a ust spalonych nie mógł zamknąć, języka zeschłego poruszyć. Chwilami
bezbrzeŜna rozpacz go ogarniała na myśl, Ŝe padnie i skona — nadaremnie. Chrapał, jak
zadławiony. A Stach nie jak ołów juŜ mu ciąŜył, ale jak Góra, jak całe Pireneje!
Wtem ścieŜka zwróciła się raptownie na lewo i głuchy okrzyk wydarł się z gardła
Konstantego. Przed nim o kilkaset kroków, wśród winnic i kasztanów, leŜała spora osada.
ŚcieŜka biegła między winnice i dobiegała domów. Nad domami wznosiła się wieŜa kościoła.
Zwracając się, jak pijany, dobywając resztki sił, młody oficer dowlókł się do pierwszego
domu i padł na rozpalone kamienie z głuchym jękiem. Na galerii nad nim rozległ się okrzyk
trwogi. Oprzytomniał i podniósł oczy.
Ujrzał utkwione w siebie ostre, świdrujące oczy starego Hiszpana i obok czarne równieŜ
ale nad wyraz piękne źrenice młodziutkiej dziewczyny. Chciał coś powiedzieć, ale nie dobył
głosu, więc tylko, powstając, pokazał ranę leŜącego i ruchem o wodę błagał. Hiszpan
porozumiał się kilku słowy z kobietą i nie kwapiąc się wcale, zszedł na dół.
Dziewczyna znikła równieŜ, ale po chwili ukazała się z wodą.
Konstanty zbryzgał twarz Stacha i obmył ranę. Hiszpanie przyglądali mu się, szepcząc
między sobą. Nie zwaŜał na nich, stroskany i nieszczęśliwy. Gwałtem wlał rannemu wody do
gardła i patrzał nań z bezmiernym niepokojem.
Serce biło — strzał je nie zaczepił — ale moŜe to były ostatnie odgłosy agonii?
Dziewczyna — zaciekawiona i przelękła — pochyliła się nad nim. Raz pierwszy widziała
takie płowe włosy i jasne wąsy sarmackie; odskoczyła, gdy omdlały rozwarł nagle swe
wielkie, błękitne oczy i nieprzytomnie powiódł nimi dookoła. Konstanty odetchnął. Otarł
twarz z potu i krwi, resztę wody wypił i przemówił do Hiszpana, dotykając grzecznie
kaszkietu:
— Wróg to wasz, ale ranny! Wyniosłem go z bitwy. Dajcie mu przytułek, jeśli w Boga
wierzycie! Nie mam siły odnieść go do swoich.
Nie wiadomo, czy stary zrozumiał. Wodził oczami od leŜącego do niego, od niego do gór i
palił spokojnie cygaro. Dziewczyna rzuciła mu słów kilka, ruszył ramionami. Konstanty się
zniecierpliwił.
— Ludzie jesteście, czy nie! Nie widzicie, Ŝe mu śmierć zagląda w oczy i ratować trzeba.
Zapłacę wam, ile zechcecie, ale dajcie mi go uratować, opatrzyć, złoŜyć gdzie w bezpiecznym
miejscu.
Stary poruszył się i chudym palcem wskazując góry — odparł łamaną francuszczyzną:
— To moi ludzie go zabili. Jestem Alcad z El Pahul! Ty wiesz, co to znaczy?
— Bądź sobie sztanem, ale przyjmij go w swój dom.
— Nie boisz się?
— Nie! — odparł spokojnie porucznik.
— Więc wejdź! — rzekł stary uroczyście.
Raniony znów omdlał. Kolega wziął go na ręce i wniósł ze starym do wnętrza domu.
Dziewczyna zamykała pochód i ogarnięta litością — podtrzymywała bezwładną głowę wroga.
Konstanty się obejrzał.
— Dziękuję wam! — rzekł łagodnie.
W pokoju na dole, na macie, złoŜono Stacha. Hiszpan wydał córce rozkazy i po chwili
przyniosła wina i płótna do opatrunku. Jak mógł i umiał, Konstanty mu ranę obwiązał,
posłanie poprawił, napoił i usiadł nad nim, z czułością ojca śledząc znaku Ŝycia.
Z daleka stary przyglądał się im ciągle, świdrując oczkami.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin