Drake Dianne - Szpital w dzungli.pdf

(726 KB) Pobierz
226262246 UNPDF
Dianne Drake
Szpital w dżungli
226262246.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
David Gentry uniósł się na łokciu i zabił komara, który bzyczał mu przy twarzy. Leżał w
dżungli i spał, a raczej był nieprzytomny. Komary używały sobie na nim od wielu godzin, a
może nawet dni, bo nie miał pojęcia, jak długo tak leżał. Zamierzył się na kolejnego żądnego
krwi napastnika. Z pewnością te stworzenia zaraziły go już malarią. W tej chwili jednak był
świadom jedynie tego, jak się nazywa, choć i za to nie dałby głowy.
Spróbował usiąść, lecz tylko skrzywił się z bólu, po czym wrócił do poprzedniej pozycji.
Powoli przypominał sobie, co się stało. Ktoś go kopnął, słyszał trzask kości... Z lewej strony
miał siniaka, czuł go, chociaż w ciemnościach nie mógł go zobaczyć. Obolałe miejsce
zaczynało się pod pachą i kończyło tuż nad talią. Pewnie ma złamane dwa albo trzy żebra.
Potem spróbował wstać. Łatwo powiedzieć. Bolało go także ramię. Gdyby jednak nie
wstał, byłby skazany na to legowisko może już na zawsze. Ruszał się ostrożnie, ze strachu, by
nie przebić płuca złamaną kością, bo to w tych warunkach może oznaczać śmierć.
Nigdy nie zaznał ani nie wyobrażał sobie takiego bólu, jaki czuł w tej chwili. Z trudem
uniósł rękę, by otrzeć twarz z potu. Cóż to jest kilka złamanych żeber i rana postrzałowa?
Delikatnie dotknął ramienia, by upewnić się, że rana jest prawdziwa. To dlatego masz
gorączkę, Davey, rzekł do siebie, wycierając znów czoło. Zainfekowana rana jest w tej chwili
najgroźniejsza i jeśli szybko się nią nie zajmie... Chyba że jedno z żeber przebiło już płuca,
wtedy tak czy owak umrze.
Jeszcze godzina, Davey. Jeszcze godzina i poczujesz się na tyle dobrze, żeby wstać i
opuścić to miejsce. Jeszcze godzina snu. Tylko jedna...
Powieki zaczęły mu opadać, ziewnął głośno i przeciągle. Może faktycznie się położy.
Ziemia nie jest taka twarda. Tylko godzinkę...
Ale najpierw chciał się czegoś napić. Łyk wody, a potem spać! Sięgnął do stolika przy
łóżku, by wziąć szklankę, ale jego ręka trafiła na stertę mokrych liści. Natychmiast podniósł
powieki. Sen tym razem oznacza pewną śmierć. Jest zbyt słaby i odwodniony, by przetrwać
noc. Wiedziałby o tym każdy student pierwszego roku medycyny, a on rozpoczynał studia
medyczne przed szesnastu laty... Chyba się nie mylił. Usiłował liczyć w pamięci, ale za
bardzo kręciło mu się w głowie.
Podniósł wzrok na baldachim z liści palmowych. W świetle księżyca widział cienie
drzew. Wiecznie zielone lasy. Tak, teraz sobie przypominał. W Toronto drzewa przy domu
jego matki były liściaste. Że też pamięta się takie głupie rzeczy. Tylko człowiek w malignie
może zajmować się w takiej sytuacji klasyfikacją drzew! Zaśmiał się głośno. A jeśli na tych
drzewach są jakieś węże, to bardzo proszę, niech trzymają się ode mnie z daleka, dobrze?
Wystarczą mu komary.
Okej, Davey, jeśli chcesz się stąd wydostać, przestań gadać do węży. Ponownie spojrzał
w górę, wyobrażając sobie błyszczące, wpatrzone w niego oczy gadów. Skup się, bo inaczej
stąd nie wyjdziesz. Ale na czym ma się skupić? Nie jest w stanie wykrzesać z siebie ani
odrobiny siły.
226262246.003.png
W krzakach obok niego coś zaszeleściło. Odwrócił głowę, by sprawdzić, co to było.
Jakby mógł cokolwiek w tej ciemności dostrzec! A może to wąż? Zadrżał na samą myśl o
tym, a to spowodowało dodatkowy ból. Położył dłoń na żebrach, jakby chciał je osłonić.
– Zbieraj się, Davey – powiedział do siebie, kiedy ból zelżał. Teraz albo nigdy. Rozejrzał
się, spojrzał na krzaki. Może mógłby podciągnąć się na nogi...
Mech, orchidee, paprocie – to mu nie pomoże. Co prawda nie widział dobrze swojego
bezpośredniego otoczenia, ale przypominał sobie, jak wyglądało, nim stracił przytomność. A
nie chciał jeszcze umierać. Nie tu, nie w taki sposób. Pokonał w tym stanie tyle kilometrów,
bo chciał żyć, i tę prostą prawdę doskonale pamiętał.
– Niech to szlag! – mruknął, usiłując odsunąć od siebie obraz własnej śmierci.
Musi poszukać rododendronu. Dużego, głęboko zakorzenionego. Gdyby się go chwycił,
mógłby wstać. Nie brakuje ich tam, rosną pod drzewami, korzystając z ich cienia. Gdyby
tylko starczyło mu sił, by się podciągnąć...
Jeszcze raz spojrzał w górę, by upewnić się, że nie zbliżają się do niego żadne pałające
gniewem oczy. Nie przejmował się stworzeniami, które mogły go zaatakować z ziemi. Z
małpami jakoś sobie poradzi. Ale wyobraźnia podsuwała mu inne obrazy: dzikie psy, tygrysy,
nosorożce. I najgorsze ze wszystkiego nietoperze. Sam nie wiedział, czy wolałby spotkać na
swej drodze tygrysa czy nietoperza. A nietoperze w Dharavaju są prawie wielkości tygrysów.
A więc znalazł się z powrotem w Dharavaju. Już nie jest w Kambodży?
Potrzebuje wody. Oblizał popękane wargi. Potrzebuje też antybiotyków. Jego rozpalone
czoło mówiło mu to aż nazbyt wyraźnie. Nie musiał go dotykać, by czuć gorączkę. Ale
przede wszystkim musi się stąd wydostać. Jeśli jakimś cudem zdoła wrócić do małego
szpitala na obrzeżach Kanthy, może wygra tę walkę o życie.
Oczywiście mógłby się położyć i czekać do świtu, z nadzieją, że się obudzi. Przespać
resztę nocy i rankiem zacząć od nowa. Wtedy może i trafiłby do domu...
Opadł na wilgotną ziemię, położył głowę na poduszce z mchu i zamknął oczy.
– Do rana – mruknął zmęczony. – Tylko do rana. – Westchnął głęboko, zadowolony ze
swej decyzji. – Rano... Rano zacznie... – Czy ma operację? Tak mu się zdawało, ale nie mógł
znaleźć planu dyżurów. Kolejna amputacja. Kolejny pacjent na krawędzi śmierci.
Nie mógł sobie przypomnieć nazwiska tego pacjenta, a wiedział, że nie zaśnie, dopóki go
sobie nie przypomni. Myśl, Davey. Już widział małą salę operacyjną. Tak, to on stoi przy
stole operacyjnym, ale kto na nim leży?
Nie zaczynaj zabiegu, dopóki nie znasz danych pacjenta, ostrzegł sam siebie. A mimo to
rozpoczął operację, ponieważ pacjent umierał. Musiał go ratować. Już trzymał skalpel w ręku,
by zrobić pierwsze cięcie.
Nagle zobaczył twarz pacjenta.
– Nie! – krzyknął, widząc własną twarz. Szeroko otworzył oczy i z trudem usiadł. Bez
tchu wyciągnął rękę, szukając jakiegoś wsparcia. Ledwie kilkanaście centymetrów od niego
rósł krzew. Może to rododendron, może nie. Nie mógł tego powiedzieć na podstawie dotyku,
nie wiedział, czy ów krzew okaże się ratunkiem, czy może ostatnią nadzieją, która go
zawiedzie. Przy pierwszej próbie podciągnął się ledwie kilka centymetrów z ziemi.
226262246.004.png
– Trzeba to zrobić inaczej – mruknął świadom, jak bardzo bolesna będzie druga próba.
Aby uklęknąć, musi oprzeć się na ręce, w którą trafiła kula. Jeśli mu się nie uda, jeżeli
upadnie na twarz, ryzykuje, że złamane żebro przebije płuco. Przygotowując się do kolejnej
próby, zacisnął zęby. Gdyby nie był tak bardzo odwodniony, pociłby się o wiele bardziej niż
teraz. Po omacku szukał dużej gałęzi. Dotąd wszystkie wydawały mu się zbyt słabe, jak jego
własne nogi.
Wreszcie znalazł odpowiednią gałąź, grubą, mocną... która wyśliznęła mu się ze spoconej
ręki.
Był początek czerwca, szczyt upałów, i choć temperatura dochodziła do trzydziestu ośmiu
stopni, David trząsł się na skutek gorączki i infekcji. A także zbyt długiego przebywania na
słońcu. Jego organizm nie potrafił sobie z tym poradzić. Raz było mu gorąco, raz zimno,
majaczył, to znów odzyskiwał przytomność. Czuł się paskudnie.
Chwycił znów gałąź, zacisnął mocno powieki i skupił się na swoim zadaniu. Potem
nabrał głęboko powietrza i podciągnął się, wydychając całą rezerwę tlenu. Z wielkim bólem
stanął wreszcie na nogi. Był zdumiony, że mu się udało, zwłaszcza że nogi miał jak z waty.
– Dobra robota – wydyszał, zastanawiając się, co dalej. Wstał... i co? Nic ponadto nie
zaplanował. Objął drzewo, jak nigdy niczego ani nikogo nie obejmował. Po prostu je uściskał,
otoczył ramionami, jakby było najpiękniejszą kobietą, jaką spotkał w życiu...
Już kiedyś ją widział. To nie są urojenia. Była olśniewająca, miała czarne włosy i ciemne
oczy. Trzymał ją w uścisku, aż nogi przestały mu dygotać i mógł znowu normalnie oddychać.
Brakowało jej tylko orchidei we włosach.
– Dobra – rzekł do pnia drzewa. – A teraz zobaczmy, jak się stąd wydostać.
Zrobił kilka kroków, potem kilka następnych, aż poczuł się pewniej. W ciemnościach, w
obcym terenie, nie miał zielonego pojęcia, w którą stronę ruszyć. Ale to nieważne. Tutaj
umrze, więc każde inne miejsce jest lepsze.
Solaina nie lubiła tego odcinka drogi po zmroku. Jeździła tędy w każdy weekend ze
swojego mieszkania w Chandelli do małego nadmorskiego domku, który wynajmowała w
pobliżu parku narodowego. Biały piasek, błękitna woda – myślała o tym cały tydzień.
Ale tego dnia spotkanie się przeciągnęło i jej wyjazd się opóźnił.
Jadąc tą krętą drogą za dnia, często mijała wielobarwne parasolki plażowe. Należały do
mieszkańców Dharavaju, którzy jak ona uciekali z miasta na wybrzeże. Ten teren wciąż
czekał na odkrycie przez turystów. Miasta i miasteczka na tym sennym pasie ziemi były
rozrzucone tak daleko od siebie, że podróż z jednego do drugiego była kłopotliwa. A
ponieważ turyści pragnęli wygód, nie przyjeżdżali do Dharavaju. Solainę bardzo to cieszyło.
Czasami, gdy jechała z Chandelli, a potem wjeżdżała na półwysep, gdzie na plaży stał jej
mały domek, zatrzymywała się, by popatrzeć na głowy pływaków znikające pod falami albo
na ludzi, którzy urządzili sobie piknik, ciesząc się bogactwem miejscowych owoców i
słodyczy.
Ten pas wybrzeża stanowił także ulubione miejsce pochówku chińskich mieszkańców
Chandelli. Nie był to cmentarz w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, ponieważ Dharavaj był
226262246.005.png
w większości buddyjski i nie było tam cmentarzy. Ale wzdłuż drogi, w pięknym miejscu z
widokiem na morze, znajdowały się groby. Czyż można lepiej spędzić wieczność, myślała,
niż patrząc na ten piękny widok?
Tego wieczoru niczego nie wypatrywała. Było już późno, ona była zmęczona i marzyła
tylko o łóżku. Prawdę mówiąc, oczy jej się zamykały i po dwóch godzinach jazdy
przegrywała walkę z sennością. Zastanawiała się, czy nie powinna się zatrzymać i zdrzemnąć,
kiedy odtwarzacz CD nic nie pomógł. Symfonia „Fantastyczna” Berlioza powinna ją ożywić,
ale tego wieczoru nawet największe wysiłki kompozytora nie skutkowały.
Ma tylko dziesięć minut drogi do swojego domku.
– Obudź się, Solaina. Na dworze jest za gorąco i za wilgotno.
Nie była pewna, czy bez klimatyzacji przeżyłaby pięć minut w samochodzie, nie mówiąc
o godzinnej drzemce.
– Obudź się i skup. – Otworzyła oczy jeszcze szerzej i poczuła się trochę lepiej.
Mówienie do siebie wyraźnie jej pomagało. Nie było nikogo, kto by uznał, że zwariowała. –
No mów, powiedz mi o swoich nadziejach i marzeniach.
Nadziejach i marzeniach?
– Chcę dotrzeć do domku. To moja nadzieja. A moje marzenie to żeby klimatyzacja
działała.
Wróciła myślami do wcześniejszej rozmowy z Solange, swoją siostrą bliźniaczką.
– Powiedz mi, czego naprawdę oczekujesz od mężczyzny? – zapytała Solange niczym
wścibska telewizyjna reporterka.
Trudne pytanie, ponieważ specjalnie się nad tym nie zastanawiała. Czasami umawiała się
na randki, a potem odchodziła. Tak jest bezpieczniej. Nie chciała skończyć jak jej matka.
– No cóż, nie byłoby źle, gdyby był przystojny. Dobry początek. Podobali jej się
Skandynawowie.
– Niebieskie oczy. Zdecydowanie chłodne i niebieskie. I przeszywające. – Skinęła głową,
zadowolona. – Więc blondyn z niebieskimi oczami. No i żeby był dobrze zbudowany.
Wysoki mężczyzna, szeroka klatka...
Kolejny obraz, który przypadł jej do gustu. A potem nagle ujrzała jakiś poruszający się
cień i zanim się zorientowała, usłyszała uderzenie w lewy zderzak. Natychmiast poczuła ucisk
w żołądku, a gdy zatrzymała auto, zastanawiała się, czy to możliwe, by zderzyła się z
jeleniem albo z dziką krową.
Nie wiedziała, czy ma wysiąść i sprawdzić, co się stało. Nie, to zły pomysł. Jeśli to
zwierzę, nie ma potrzeby wysiadać. A jeśli nie zwierzę? Ale kto w pełni władz umysłowych
łaziłby tam po nocy! Nikt. Nie ma tu wiosek, a ośrodki wypoczynkowe znajdują się dużo
dalej. Więc to musi być zwierzę, prawda? Spojrzała we wsteczne lusterko, ale widziała tylko
mrok.
– Zwierzę – powiedziała, otwierając okno. – Jest tam kto? – zawołała. – Czy coś się
stało?
Nasłuchiwała, ale nikt nie odpowiadał.
– Jest tam kto?
226262246.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin