Robards Karen - Pocałunek ognia.doc

(1508 KB) Pobierz

Karen Robards POCAŁUNEK OGNIA

 

Książkę tg dedykuje

z wyrazami miłości

mojemu mężowi Dougowi

i naszym trzem synom:

Peterowi, Christoplierowi i Jackowi.

 

 

Dedykuję ją również

Caroline Trolley

i jej nowo narodzonemu synkowi,

Johnowi Andrew Malabre juniorowi.

A także: Lauren McKennie -

za jej cierpliwość

i Steve’owi Axelrodowi

oraz Damaris Rowland - za ich wiarę.

 

 

Rozdział pierwszy

Wchodząc do pogrążonej w mroku stajni, Joe Welch pojął, iż wła­śnie odkrył źródło drażniącego przekonania, że coś jest nie w po­rządku.

W środku ktoś był. Ktoś, kto nie powinien tam się znajdować. Konie były poruszone, niespokojne i kręciły się w swoich boksach, zamiast stać cicho, jak zwykle o tak późnej porze. Któryś - Joe pomyślał, że to chyba Sulejman - zarżał do niego cichutko. W po­wietrzu wyczuwało się nieokreślone napięcie, świadczące o czyjejś niedostrzegalnej obecności. Wyczuwał ją, była tak namacalna jak zapach dymu, wciąż snujący się na zewnątrz, pozostały po spalo­nych po południu gałęziach.

Joe, stojąc w prostokącie księżycowego blasku, który wlewał się przez szerokie wrota, teraz częściowo odsunięte na bok, zmrużony­mi oczyma wpatrywał się w długi szereg boksów, szukając intruza pośród cieni. Jednocześnie przesuwał palcami po wygładzonych pia­skiem deskach w poszukiwaniu przełącznika światła. Znalazł go, przycisnął - i nic. No jasne. Brak prądu nie wydawał się taki znów dziwny. Wcześniej wiał silny wiatr, a w tej części hrabstwa czasami to już wystarczało, by zerwać linię elektryczną. A może wyskoczył bezpiecznik? To też się czasami zdarzało, kiedy ktoś włączył za du­żo świateł. Dzisiejszego wieczoru w Dużym Domu paliło się wiele lamp: Joe widział je, kiedy przechodził przez pola. A więc to prawdo­podobnie bezpiecznik.

Cholera.

Nadal przeszukiwał wzrokiem ciemność, uniesiona dłoń opadła mu powoli wzdłuż ciała. Po chwili znalazł to, czego szukał: ciemniejszy, gęstszy, człekokształtny cień, zapewne usadowiony na mięk­kich, zagrabionych trocinach leżących na ziemi. Ów kształt opierał się plecami o ścianę po lewej stronie. Nogi wyciągnął prosto przed siebie, wyglądały jak ciężkie, czarne kłody na tle jasnego pyłu w ko­lorze umbry. W panującym mroku Joe mógł w ogóle przeoczyć sie­dzącego, gdyby nie to, że tylko ten jedyny cień pozostawał w bezru­chu pośród wszystkich innych, przesuwających się i tańczących tuż poza zasięgiem księżycowego blasku.

Zaniepokojony Sulejman - Joe był już teraz pewien, że to ten wielki deresz - ponownie zarżał.

- Hej, kto tam? Proszę się pokazać! - Głos Joego zabrzmiał rozka­zująco, ale nie niegrzecznie, na wszelki wypadek, gdyby to jego praco­dawca lub któryś z gości postanowił odpocząć, siedząc tutaj na ziemi.

Nie było żadnej odpowiedzi. Żadnego poruszenia. Nic.

Joe wziął głęboki wdech, opanował się, czując narastające napię­cie w mięśniach. Miliarderzy i ich kumple zazwyczaj nie siedzą w stodole pośród trocin, pomyślał, więc to przypuszczenie można spokojnie wykluczyć. Pozostawało zatem - właśnie, co? Niektóre z koni zostały kupione zaledwie parę miesięcy wcześniej, na lipco­wym targu w Keeneland, a każdy z nich kosztował około miliona do­larów; pozostałe również były cenne, bardziej lub mniej, więc obcy przybysz w tym miejscu oznaczał tysiące różnych wypadków - a ża­den z nich nie był pożądany.

Nagle, gdy Joe już się szykował, by porządnie wystraszyć albo nawet potraktować jeszcze gorzej intruza, który wtargnął do stajni, pośród zwykłych zapachów siana, słodkiego zboża, końskich odcho­dów i samych zwierząt rozpoznał wyraźny kwaśny odór bimbru. Za­pach ów wciskał się do nozdrzy i spływał do gardła, pozostawiając na języku wyraźny smak, który Joe przez lata dobrze poznał i znie­nawidził.

Napięcie zniknęło, na jego miejscu pojawiły się gniew i irytacja.

- Tato?

Ten zapach jednoznacznie zdradzał intruza. Któż inny mógłby tu siedzieć w nocy, jeśli nie jego ojciec, pijany jak bela, pijany tak, jak wiecznie się zarzekał, że już nigdy więcej nie będzie. Upojony alko­holem Cary Welch czasami odwiedzał stajnię Whistledown: wyobra­żał sobie, że jest wielkim trenerem i hodowcą rasowych koni, jak dawniej, a nie zapitym eks-hodowcą o zaszarganej opinii, którego żaden właściciel nie dopuści do swoich zwierząt nawet na odległość splunięcia.

Także i Charles Haywood, pracodawca Joego i właściciel stadni­ny Whistledown, do którego należały ta stajnia i konie.

Joe nie usłyszał odpowiedzi, tylko Sulejman po raz kolejny za­rżał niespokojnie, uderzając kopytami o ziemię. Ciemny kształt w kącie nadal się nie poruszał. Ale tego zapachu nie można było z niczym pomylić.

- Do diabła, tato, nie masz tu nic do roboty, skoro piłeś, i wiesz o tym, do cholery! Powinienem wykopać cię stąd na księżyc i z po­wrotem!

Cień ani drgnął, nie zareagował też w żaden inny sposób. Czyżby ojciec był nieprzytomny?

Głośno klnąc, Joe ruszył ku nieruchomej postaci. Wszystkie ko­nie po obu stronach przysuwały się do drzwiczek boksów, parskając i rżąc do niego.

- Myślisz, że cię nie widzę? Widzę cię jak na dłoni, ty stary pija­ku. - Wysokie buty Joego zaskakująco głośno uderzały o ziemię, kie­dy szedł przez stajnię. Cień - jego ojciec - trwał nieruchomo, jak za­jąc na pustym polu, gdy wokół węszy pies. - Mówię ci jeszcze raz, nie chcę tu kłopotów.

Właśnie minęła pierwsza w nocy, zaczynał się chłodny czwartek, był początek października. Joe poszedł spać o jedenastej, jak zwykle, i nawet zdążył już zasnąć. Zazwyczaj zasypiał jak kamień, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Ale obudził się z dreszczem osiem minut po wpół do pierwszej, jak głosiły lśniące zielone cyferki budzika. Teraz już nigdy nie budził się w środku nocy - długi dzień wypełniony cięż­ką, fizyczną pracą raz na zawsze leczy z bezsenności - dzisiaj mu się to jednak przydarzyło. Jeszcze półprzytomny, z nieokreślonym uczu­ciem niepokoju pomyślał o tym, co najbardziej oczywiste - że coś jest nie tak z dziećmi. Wstał, wciągnął dżinsy i flanelową koszulę, którą zostawił na oparciu krzesła w kącie małej sypialni, po czym człapiąc bosymi stopami, wyszedł na zimny korytarz na pierwszym piętrze starego domu, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku.

Najpierw zajrzał do pokoju Jen, po drugiej stronie korytarza. Wsunął głowę przez drzwi, nie włączając światła, i dostrzegł swą je­denastoletnią córeczkę, śpiącą twardo na boku, twarzą do wejścia. Leżała z kolanami podciągniętymi niemal pod drobną klatkę pier­siową, przykryta ulubioną czerwono-niebieską kołdrą z aplikacją przedstawiającą konia. Krótkie brązowe włosy rozsypały się na po­duszce. Jedną małą dłoń podsunęła sobie pod opalony policzek. Ruffles, gruba, nierasowa suczka, nieodłączna towarzyszka Jen, wy­ciągnęła się na plecach w nogach łóżka: wszystkie cztery łapy miała w górze, długie czarne uszy opadały po obu stronach pyska. W prze­ciwieństwie do dziecka chrapała głośno. Widząc pana, przebudziła się na chwilę, by otworzyć jedno brązowe oko i mrugnąć do niego.

Joe zamknął na powrót drzwi. Tutaj nie było żadnych proble­mów. Lecz przecież tu ich się nie spodziewał, raczej nie. Jen nigdy w życiu nie sprawiła mu kłopotu, o ile pamiętał. Jeśli od czasu do czasu nasunęła mu się refleksja, że mała jest w końcu córką swej matki, odsuwał od siebie tę myśl. Przecież on sam ją wychował, nie Laura. Laura odeszła już dawno temu.

Josh i Eli to inna sprawa. Ich wspólny pokój znajdował się kilka kroków dalej, tuż za łazienką. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że to jeden z synów wzburzył owo dziwne przeczucie ojca. Chłop­cy wprawdzie nie byli źli - ale to żywi chłopcy, zawsze gotowi do wszelkich psikusów. Joe otworzył drzwi i zajrzał do pokoju. Zoba­czył szesnastoletniego Eliego, w dżinsach i podkoszulku, śpiącego smacznie na plecach, z rozrzuconymi rękami i nogami na skotłowa­nej pościeli. Stopy chłopca, w niegdyś białych, a teraz spranych, sza­rych sportowych skarpetach, wystawały dobre dziesięć centymetrów poza materac, jedna ręka zwisała z łóżka, na uszach miał nadal słu­chawki. Eli niemal doganiał wzrostem ojca, jego wydłużona, chuda sylwetka nie zaczęła się jeszcze wypełniać. Chrapał z lekko otwarty­mi ustami, trzymając na piersi otwarty podręcznik - zapewne do al­gebry. Wcześniej chłopiec wspomniał, że ma jutro jakiś większy sprawdzian. Pod przeciwległą ścianą stało równie skotłowane, bliź­niacze łóżko czternastoletniego Josha - puste.

Aha, pomyślał Joe, gratulując sobie dobrze działającego rodzi­cielskiego radaru. Lata bycia jednocześnie ojcem i matką dla tej trójki uczyniły go niezwykle wyczulonym na wszystko, co się działo z dziećmi. Jeśli Josh, zamiast być w łóżku, spaceruje gdzieś o tej po­rze, wiedząc, że jego staruszek zazwyczaj śpi jak kamień, to czeka go nie lada niespodzianka.

Lampka na zniszczonej, dębowej szafce nocnej była włączona. Aparatura stereo stojąca obok lampki musiała być podkręcona do maksimum, bo pomimo słuchawek Joe słyszał ryk wysokich tonów gitary i rytmiczne dudnienie basów.

Jak już niezliczoną ilość razy mówił synowi, zapewne lepiej by mu szło w szkole, gdyby choć raz spróbował uczyć się bez wycia, od którego pękają bębenki w uszach. Eli oczywiście tłumaczył, że mu­zyka pomaga mu się skoncentrować. Nie potrafił jednak dowieść te­go swoimi ocenami.

Wykrzywiając z przekąsem usta, Joe wszedł do pokoju i zdjął książkę z piersi syna. Zamknął ją, odłożył na nocną szafkę, po czym wyłączył stereo. Obok umieścił słuchawki, a Eli nawet nie drgnął, jak zwykle. Joe zgasił światło i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

A gdzie Josh?

Ledwo zaczął schodzić po wąskich schodach, prowadzących na parter, dobiegł go dźwięk telewizora. Łagodny, lekko błękitny blask podświetlał łukowate przejście do salonu, nadając dobrze już wytar­tym podłogowym deskom na dole dziwny odcień brązowawej purpu­ry. Joe zmarszczył brwi, stanął na purpurowej plamie i spojrzał w le­wo, do środka pokoju. Telewizor był włączony, ale miał ściszony głos. Akurat na tym kanale nadawano film, chyba był to któryś z „Termi­natorów”. Josh, wciąż w powyciąganym, szarym swetrze i wybla­kłych dżinsach, które nosił do szkoły, leżał na plecach na kanapie, śledząc obrazy na ekranie. Czarną głowę, jak na poduszce, opierał na miękkim, wytartym, krytym brązowym tweedem oparciu.

- Hej, kolego, czemu nie jesteś w łóżku? - zapytał zrzędliwie Joe, wchodząc do pokoju; jednocześnie poczuł ulgę, że jego sprawiająca największe kłopoty latorośl nie wypuściła się gdzieś dalej.

Josh wykręcił głowę, by spojrzeć na ojca.

- Eli musi mieć włączone światło do nauki. - Głos chłopca był pe­łen goryczy, jak głosy wszystkich krzywdzonych młodszych braci na całym świecie.

- Akurat. - Joe podszedł do telewizora, wyłączył go i spojrzał na syna. - Eli śpi. Idź do łóżka. Jutro musisz wstać do szkoły.

- Tato! To był Arnold! - zaprotestował Josh, siadając gwałtow­nie. Był szczupły jak źdźbło trawy, miał jakieś sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i przed sobą jeszcze sporo wyrastania. Z roz­drażnieniem przebiegł palcami po krótkich, przystrzyżonych suro­wo, po wojskowemu, włosach. Ta fryzura, myślał Joe, to jeden ze sposobów, by odróżnić się od Eliego, tak jak to tylko możliwe, co by­ło trudne, gdyż bracia stali się bardzo do siebie podobni. Josh często drażnił się z Elim, z kpiną mówiąc o fryzurze starszego brata „dłu­gie, piękne loki”. Eli był próżny, gdy chodziło o jego lekko kręcone, czarne włosy sięgające karku i takie żarty bardzo go irytowały.

- Trudno. Już prawie pierwsza. Do łóżka!

- Proszę cię, nie mogę obejrzeć do końca? - Niebieskie oczy chłop­ca patrzyły prosząco na ojca, w jego głosie zabrzmiał przymilny ton.

- Nie. Marsz spać, natychmiast - polecił Joe, niewzruszony.

- Proszę?

- Słyszałeś, co powiedziałem.

Joe pomyślał, że spośród jego trojga dzieci to właśnie Josh za­wsze będzie próbował zbadać granice ojcowskiej cierpliwości. Cza­sem, gdy musiał powtarzać coś synowi pięćdziesiąt razy, nim ten w końcu usłuchał, czuł, że jeszcze trochę, a poprze swe polecenie szybkim szturchańcem, ale w głębi duszy rozumiał, że młodszy syn pragnie na każdym kroku zaznaczyć swą indywidualność. Tak samo rozumiał jego potrzebę, by odróżnić się od starszego, a w oczach Josha również bardziej udanego, brata.

- Gdybyś kazał Eliemu zgasić światło o przyzwoitej porze, już bym teraz spał. Ale nie, jemu nigdy nic nie każesz - odparł teraz po­nurym głosem.

- Joshua, idź do łóżka. - Krzyżując ręce na piersi, Joe policzył w myślach do dziesięciu.

Josh zerknął na ojca, który odpowiedział mu stanowczym spoj­rzeniem. Chłopak parsknął z odrazą, wstał i szurając nogami, wy­szedł z pokoju, a przydługie nogawki workowatych dżinsów zamia­tały podłogę.

Joe obserwował, jak syn wchodzi na górę, po czym potrząsnął głową i powoli obrócił się wkoło pośrodku ciemnego salonu.

Jak widać, z dziećmi wszystko w porządku. Czy więc usłyszał coś, może szum telewizora albo jakiś dźwięk, który wydawał się tak niezwykły, że go obudził?

Być może. Zapewne właśnie tak. Ale skoro już wstał, nie zaszko­dzi zajrzeć do koni. Zwracał na nie uwagę niemal tak samo jak na dzieci.

Konie były jego źródłem utrzymania, a także pasją. Joe hodował je, trenował i dbał o nie: o swoje własne, stojące w starej, pomalo­wanej na czarno szopie na tyłach domu, troszczył się z miłości i wdzięczności za wszystko, co udało mu się osiągnąć w tym bizne­sie; natomiast o wierzchowce Charlesa Haywooda, zajmujące niepo­kalanie czystą, białą stajnię z dachem o dwóch szczytach, zbudowa­ną na wzgórzu, dbał w zamian za regularną pensję.

Jednym uchem nasłuchując, jak Josh szykował się do snu - za­szumiała spłuczka w toalecie, pociekła woda w umywalce, zatrzesz­czała podłoga, drzwi otworzyły się i zamknęły - Joe przeszedł z salo­nu na korytarz i dalej do kuchni na tyłach domu. Usiadłszy na jednym z solidnych, białych kuchennych krzeseł, wcisnął bose stopy w wysokie, sznurowane, brązowe buty robocze, które wcześniej po­stawił tuż za kuchennymi drzwiami, zawiązał je, po czym wstał. Po­rwał z wieszaka nylonową, niebieską kurtkę z napisem „Uniwersy­tet Kentucky”, wyszedł z domu, zamknął za sobą drzwi na klucz i ruszył przez trzeszczącą, oszronioną trawę ku swojej stajni.

Noc była piękna i jasna, chłodniejsza niż zwykle w październiku, który w Kentucky bywał z zasady łagodny. Dziesiątki gwiazd migota­ły na granatowym czystym nieboskłonie. Księżycowi do pełni brako­wało już tylko kawałeczka; okrągły i biały, świecił jasno jak reflektory samochodowe, zalewając blaskiem łagodnie pagórkowaty krajobraz i rozrzucone po nim domy, stodoły, ogrodzenia z desek i szerokie szosy.

Trzynaście hektarów ziemi Joego rozciągało się wzdłuż dwustu czterdziestu pięciu hektarów Whistledown, ale ponieważ jego teren należał niegdyś do posiadłości - a dokładniej, ziemia stanowiła wła­sność zarządcy - obie stajnie znajdowały się na tyle blisko siebie, że można było z łatwością przejść od jednej do drugiej. Stajnia Joego znajdowała się na niewielkim wzniesieniu za domem; stajnia Whist­ledown zaś na większym pagórku, oddzielona pomalowanym na czarno, pojedynczym płotem; dzieliło je nie więcej niż sześć akrów ziemi.

Zbliżywszy się do zabudowań, Joe dojrzał czarne wody trójkąt­nego jeziorka, lśniące w blasku księżyca, odbijające nocne niebo jak zwierciadło. Nieco dalej z tyłu stał cichy i opustoszały kryty tor wy­ścigowy do trenowania koni: był to zadaszony owal o obwodzie pra­wie kilometra, tak więc Joe mógł pracować ze zwierzętami nawet podczas niesprzyjającej pogody. Tor wyglądał dokładnie jak długi, zakrzywiony, czarny tunel kolejowy. Dalej, w lasku ograniczającym posiadłość od tyłu, pohukiwała sowa, a z jeszcze większej odległości dobiegało wycie kojota. Tuż na skraju zagajnika, ledwo widoczna jak ciemny, jednolity blok na tle rozmaitych plam węglowego szkicu lasu, stała niewielka chata ojca Joego. Światła były pogaszone - nic dziwnego. Jego owdowiały ojciec był także miłośnikiem koni, co oznaczało, że kładł się wcześnie i wstawał o świtaniu.

To znaczy, kiedy nie pił.

Joe wszedł do stajni i przycisnął włącznik oświetlenia - był to sys­tem równo rozmieszczonych pod sufitem, połączonych ze sobą tanich jarzeniówek - i rozejrzał się wokół. Srebrzysty Cud przysunęła się do przodu boksu, mrugając oczami i parsknęła w cichym zapytaniu. Drago i Leśna Kraina były następne, wystawiły głowy przez otwarte górne części holenderskich drzwiczek i spoglądały na przybyłego z ciekawością. Dalej, wzdłuż przejścia, coraz więcej koni, niektóre na­leżące do Joego, a inne tylko wstawione tu przez właścicieli, wysuwa­ło głowy na zewnątrz. Znały rozkład dnia równie dobrze jak on i naj­wyraźniej dziwiły się, co sprowadza do nich człowieka w środku nocy.

- Wszystko w porządku, maleńka?

Joe podszedł do Srebrzystego Cudu i pogładził jej piękny, kształt­ny łeb. Rasowa dziesięciolatka trąciła go pyskiem, dopraszając się poczęstunku, więc pogrzebał w kieszeniach, by znaleźć miętówki. Srebrzysty Cud uwielbiała miętówki.

Odwinął cukierek i podał go na otwartej dłoni siwej, drobnej klaczy. Wzięła poczęstunek aksamitnymi wargami i schrupała ze smakiem. Zapach mięty wypełnił powietrze, gdy Joe szybko obchodził wszystkie boksy. Stajnia, zbudowana na planie prostokąta, mieściła około czterdziestu koni w dwóch równoległych rzędach po obu stronach, od przo­du miała pomieszczenie biurowe, a na drugim końcu trochę wolnej przestrzeni. Tworzyło to w efekcie coś w rodzaju krótkiego toru, bie­gnącego wokół boksów i pomieszczeń na sprzęt, tak więc konie można było uspokoić i przeprowadzać wewnątrz, gdyby to było konieczne.

Zachowanie zwierząt wskazywało, że tu wszystko w porządku.

- No dobrze, śpijcie dalej. - Wróciwszy do punktu, z którego za­czął obchód, Joe poklepał czule klacz po szyi, oparł się jej przymówkom o kolejnego cukierka i opuścił stajnię.

Pewnie jedyną niezwykłą rzeczą tej rozgwieżdżonej nocy był fakt, że Josh nie leżał w łóżku. Przecież to Simpsonville w Kentucky, miejscowość licząca sobie dziewięciuset siedmiu mieszkań­ców, samo serce końskiego hrabstwa Shelby. Rajskiej Krainy, jak je nazywali tutejsi ludzie, z powodu pięknego krajobrazu i niezwykle spokojnego życia. Przestępczość była tu tak znikoma, że praktycznie nie istniała.

A jednak Joe obudził się z myślą, że coś jest nie tak. I, jak sobie uświadomił, nadal miał to uczucie.

Sprawdzi jeszcze konie w Whistledown i podejdzie do chaty ojca, zanim wróci do łóżka.

Bardzo łatwo było pokonać ogrodzenie - Joe robił to mniej więcej dziesięć razy dziennie. Najpierw wspierał but na najniższej desce, potem przerzucał drugą nogę górą i gotowe. Wspiął się na wzgórze przy akompaniamencie własnych trzeszczących kroków i bardziej odległych szmerów jakichś nocnych stworzeń, zajmujących się wła­snymi sprawami. Na horyzoncie, na tle ściany wysokich dębów, ja­śniała sylwetka Whistledown, białego domostwa Haywoodów, wzniesionego jeszcze przed wojną secesyjną. Budynek lśnił delikat­nie w żółtym blasku zewnętrznych lamp oświetlających teren. Te­raz, gdy znajdował się tu pan Haywood z grupką przyjaciół przyby­łych na wyścigi w Keeneland, zazwyczaj opustoszały dom jarzył się jak bożonarodzeniowe drzewko. Rozproszone światło przelewało się przez story w dwunastu oknach. Na podjeździe, niemal cały rok pu­stym, parkowały cztery samochody.

Joe się zamyślił: to wspaniale, być tak bogatym, że miejsca ta­kiego jak Whistledown używa się tylko przez sześć tygodni w roku, głównie w czasie wiosennych i jesiennych gonitw w Keeneland. Dla Charlesa Haywooda konie były wyłącznie kosztownym hobby, far­ma Whistledown zaś to tylko jedna z kilkunastu należących doń po­siadłości. Oczywiście, Joe był przekonany, że ten facet również ma problemy, bo każdy z nas ma jakieś problemy, ale z taką kasą - czyż mogą one być poważne?

On sam chętnie by się przekonał, jakie problemy niesie ze sobą taka fortuna, zamiast bez przerwy zamartwiać się, skąd weźmie pieniądze na niezbędne wydatki. Najważniejsze w jego życiu istoty - dzieci i konie - wymagały olbrzymich nakładów finansowych, nie dając w zamian gwarancji, że inwestycja się zwróci.

W przeciwieństwie do jego niewątpliwie starej stajni piętrowe zabudowania Whistledown lśniły świeżą, białą farbą. Zwieńczenia dachu ozdabiały dwie szkarłatne kopułki, będące znakiem rozpo­znawczym farmy. Joe dotarł do wejścia, odsunął zasuwę, przesunął odrzwia na bok i wszedł do środka.

Parę chwil później ruszył, tupiąc ze złości, a zapach whisky wskazywał mu kierunek, niczym latarnia morska; Joe szedł przez stajnię i przeklinał, czując się zdecydowany, gotowy i na siłach, by zrobić z tym wreszcie porządek.

Jego cierpliwość się wyczerpała. Sześć tygodni temu ojciec przy­siągł nigdy więcej nie tknąć ani kropli gorzałki, póki żyje, po tym, jak Joe wyciągnął go z meczu koszykówki w szkole średniej hrab­stwa Shelby, kiedy to Cary poważnie skompromitował Eliego, który grał jako napastnik, i pozostałe wnuki, śpiewając w czasie przerwy hymn szkolny na środku boiska.

Jasne, myślał Joe. Słyszał już tę śpiewkę, i to więcej razy, niżby mu się chciało liczyć. Wszyscy ją już znali. Ale to była ostatnia kro­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin