ROBARDS KAREN
Księżycowe widmo
- Mamo, zsiusiałam się do łóżka.
Louise Hardin wyrwał z głębokiego snu cichy, zawstydzony głosik oraz szarpiąca ją mała ręka. Otworzyła oczy półprzytomna: przy łóżku w pogrążonym w mroku pokoju stała jej córeczka. Podświetlona tarcza budzika za plecami Louise wskazywała godzinę pierwszą w nocy.
- Mamo - Rączka Missy ponownie pociągnęła za długi rękaw jasnozielonej nocnej koszuli.
- Och, nie! Missy! Znowu to samo! - W szepcie Louise zabrzmiała rozpacz.
Ostrożnie odwróciła się na łóżku, uważając przy tym, ażeby nie zbudzić męża, Brocka, który spokojnie spał obok niej. Brock wcześnie wstawał, za kwadrans siódma, ażeby zdążyć na ósmą do swojej lecznicy i zwykł mawiać, że reszta rodziny może spać całymi dniami, podczas gdy na nim spoczywa obowiązek zarabiania pieniędzy na życie. Poza tym straszliwie się złościł, że Missy czasami wciąż jeszcze moczy się w nocy. Był pediatrą i wiedział, że tego rodzaju problemy córka powinna już mieć za sobą i owe częste wypadki zwykł traktować jako osobistą porażkę.
W rezultacie Louise, Missy oraz jej dziesięcioletnia siostra Heidi trzymały w tajemnicy przed ojcem owe nocne przygody, gdy tylko było to możliwe.
- Przepraszam, mamo. - Cienki głosik Missy był pełen skruchy.
Znalazły się już we względnie bezpiecznym miejscu na korytarzu za drzwiami sypialni. Niebieski, gruby dywan wydawał się ciepły i miękki pod bosymi stopami. Przez okno na korytarzu, którego nie zasłaniano, ponieważ było małe i znajdowało się wysoko na drugim piętrze, Louise dostrzegła maleńkie niczym łebki od szpilek gwiazdy oraz zawieszony na czarnym niebie blady sierp księżyca.
- Tym razem śniło mi się, że siedzę na nocniku, a sen wydawał się taki prawdziwy. A potem się zsiusiałam, obudziłam, i okazało się, że nocnika nie ma.
- Wszystkie twoje sny wydają się prawdziwie.
Jeśli głos Louise zabrzmiał trochę oschle, nic nie mogła na to poradzić. Była już naprawdę zmęczona nocnymi przygodami córki, które stały się niemal prawidłowością. Siedmioletnia Missy prawie tak często zrywała ją w środku nocy z łóżka, jak w czasach kiedy była niemowlęciem.
Przez uchylone drzwi od łazienki sączyło się światło, rozjaśniając drogę do pokoiku Missy, który mieścił się na samym końcu korytarza - za sypialnią Heidi oraz małym pokojem gościnnym. Louise zaczęła zostawiać zapalone światło w nocy, ponieważ córeczka, oprócz nocnego moczenia się, zaczęła nagle bać się ciemności. Prześladowały ją koszmary o czyhającym w pokoju potworze, który zwykł ją obserwować, gdy spała.
Czasami budziła się z krzykiem i Louise wyskakiwała z łóżka jak z procy, pędem pokonywała korytarz i zastawała swoją córkę zwiniętą w kłębek na łóżku, z kołdrą naciągniętą na głowę. Dziewczynka zanosiła się od płaczu i łkając, mówiła o czymś bez sensu. Niezmiennie kończyło się na tym, że Louise zabierała ją do łóżka swojego i Brocka, choć mąż był bardzo przeciwny takim praktykom. Widział w nich główną przyczynę problemów Missy. Louise traktowała córkę jak maleńkie dziecko i poświęcając jej nadmierną uwagę (o którą, zdaniem Brocka, dziewczynka nieustannie zabiegała), nagradzała jej naganne postępowanie, zamiast ją ukarać.
Louise zdawała sobie sprawę z tego, że Brock prawdopodobnie ma rację - to on był ekspertem w owych sprawach, co często zwykł podkreślać - nie miała jednak serca ganić swojej siedmioletniej córki za to, że się boi ciemności. Ani za to, że się moczy. Ani, jak zwykł powtarzać Brock, w ogóle za cokolwiek.
Kiedy Louise weszła do pokoju Missy, uderzył ją charakterystyczny, podobny do woni amoniaku zapach. Westchnęła. Mała nerwowo ścisnęła ją za rękę.
- Jest mi naprawdę przykro, mamo - przeprosiła ponownie.
Bez słowa Louise wypuściła dłoń córeczki, zamknęła drzwi, zapaliła światło i podeszła do komody, aby wyjąć z szuflady czystą koszulę. Trzymając ją w rękach, odwróciła się w stronę Missy i zmarszczyła czoło. Pomyślała, że pewnie Brock ma rację i rzeczywiście powinna spróbować być trochę surowszą dla córki. Naprawdę zaczęło ją już męczyć to niemal conocne wstawanie.
Przyzwyczajona do owego rytuału Missy ściągnęła przemoczoną koszulę przez głowę i rzuciła ją na podłogę. Louise podeszła do dziewczynki z zaciśniętymi ustami i założyła jej świeżą bieliznę. Potem sięgnęła do szyi córki, aby wyciągnąć długi, ciemnobrązowy warkocz. Kiedy Missy zerknęła na nią z pytającym wyrazem swoich dużych piwnych oczu, matka lekko pociągnęła ją za włosy.
- Może pomożesz mi zmienić pościel? - zasugerowała surowszym niż zazwyczaj tonem.
- Jesteś na mnie zła, mamo? - spytała przepraszająco córeczka, gdy obie ściągały przemoczone prześcieradła z łóżka.
Louise mocniej zabiło serce. W końcu Missy była bardzo małą i wyjątkowo drobną jak na swój wiek dziewczynką. Urodziła się sześć tygodni przed wyznaczonym terminem i matka często przypisywała jej problemy przedwczesnemu przyjściu na świat. Po prostu jej ciałko nie rozwinęło się jeszcze w takim stopniu jak u innych siedmiolatek. Mąż, oczywiście, uważał to za nonsens.
Do diabła z Brockiem!
- Nie, dziecino, nie jestem na ciebie zła. - Zadanie prześcielenia łóżka było łatwiejsze dzięki plastikowemu nakryciu, zabezpieczającemu materac przed zamoczeniem. Louise starannie pozawijała pod spód rogi czystego prześcieradła, które przechowywała, razem z czystymi poszewkami, w kufrze w nogach łóżka Missy. Potem wygładziła różowy wełniany koc na pościeli i odrzuciła kołdrę. - Wskakuj do łóżka.
- Nie mów tacie - poprosiła Missy, posłusznie wypełniając polecenie matki.
- Nie powiem. - Te słowa także stały się już rytuałem.
Louise po trosze zdawała sobie sprawę z tego, że postępuje niewłaściwie, obiecując zachować coś w tajemnicy przed ojcem Missy. W takich jak ten przypadkach brała w niej jednak górę kobieta praktyczna, która nie miała ochoty na wysłuchiwanie kazań Brocka, gdyby odkrył, że córka znowu się zmoczyła. Chciała także, oszczędzić wymówek Missy. I bez znaczenia był fakt, że Brock uważał się za jedynego eksperta w owych sprawach.
Otuliła córkę czystą, suchą pościelą. Dziewczynka leżała na boku, uśmiechając się blado; zwinęła się w kłębek z policzkiem głęboko wtulonym w poduszkę ze wzorem w małe, białe serduszka na ciemnoróżowym tle.
- Dobranoc, dziecino. - Louise musnęła ustami ciepłą buzię córeczki i wyprostowała się, by odejść.
- Kocham cię, mamo - powiedziała Missy sennym głosem, gdyż zaczęły jej już ciążyć powieki.
- Ja ciebie również kocham, moja panno. A teraz śpij. - Zebrała z podłogi mokrą pościel oraz koszulę nocną.
- Zostaw w łazience zapalone światło.
- Zostawię - obiecała matka.
Kiedy otworzyła drzwi i zgasiła lampę, przystanęła na moment w wyjściu i z lekkim uśmiechem na ustach obejrzała się na córkę. To tyle, jeśli chodzi o karę, pomyślała. Ale przecież Missy ma zaledwie siedem lat ... Kiedy tak leżała w małym, białym łóżku, które Louise własnoręcznie wymalowała w motyle - uwielbiane przez córeczkę - dziewczynka wyglądała jak Calineczka. Louise pocieszała się w duchu, że nadejdzie taki dzień, kiedy córka wyrośnie z nocnego siusiania. A gdy stanie się dojrzałą kobietą, obie będą miały z czego żartować ...
- Do zobaczenia rano - szepnęła Louise, a potem odwróciła się i odeszła.
Skierowała się do sutereny, by schować mokrą pościel do pojemnika na brudną bieliznę i zatrzeć tym samym ślady przestępstwa Missy, tak aby Brock nic nie zauważył.
Nie wiedziała tylko, że w szafie Missy za podwójną półką starannie wyprasowanych ubrań i górą pluszowych maskotek ich rozmowie przysłuchiwał się mężczyzna i czekał. Kiedy dziecko wstało z łóżka, by pójść po matkę, zastanawiał się przez moment, czy nie uciec. Bał się jednak, że nie zdąży umknąć na czas. I jego obawy okazały się uzasadnione. Po upływie niespełna kilku minut dziewczynka pojawiła się ponownie, tym razem w towarzystwie matki. Gdyby opuścił swą kryjówkę, zostałby schwytany. Podczas kilkuminutowej krzątaniny kobiety w pokoju, kiedy słuchał ich rozmowy, spocił się jak mysz. Wystarczyło, żeby matka tej małej otworzyła drzwi do szafy. Nie zrobiła tego jednak.
A teraz znowu został sam ze swoją słodką kruszyną.
Serce biło mu przyśpieszonym rytmem, lecz czekał bardzo cierpliwie, aż kobieta wróci do swojego pokoju. A kiedy z powrotem położyła się do łóżka, pozostał jeszcze dłuższą chwilę w ukryciu, wsłuchując się w cichy i delikatny dziecięcy oddech.
W końcu otworzył drzwi szafy.
Nazajutrz rano, kiedy Louise weszła o dziesiątej do pokoju córki, żeby ją obudzić, Missy leżała cichutko na plecach w łóżku z kołdrą podciągniętą aż pod samą brodę.
- Pora wstawać, śpiochu - powiedziała matka ze śmiechem, ponieważ dziewczynka nigdy nie spała tak długo, więc skoro teraz to się przydarzyło, może nadchodził początek nowego etapu w jej rozwoju, który nie przewidywał epizodów z nocnym siusianiem do łóżka. Żartobliwym gestem ściągnęła z córki nakrycie.
W tej samej chwili pojęła przerażającą prawdę. Śmiech zamarł na wargach Louise, a kąciki ust opadły w dół. Łudząc się, wbrew zdrowemu rozsądkowi, że błędnie oceniła sytuację i modląc się do wszystkich bóstw, jakie kiedykolwiek istniały we wszechświecie, ażeby jej przypuszczenie okazało się pomyłką, Louise chwyciła córkę za ramiona.
Ciałko Missy było zimne. I sztywne. Zaszły już w nim pierwsze pośmiertne zmiany.
Dziewczynka nie żyła.
Tydzień później na pierwszej stronie dziennika "New Orleans Times-Picayune" ukazał się nagłówek: "Znany pediatra z Baton Rouge oskarżony o zamordowanie swej siedmioletniej córeczki za nocne moczenie się".
Gazeta nosiła datę: 6 maja 1969 roku.
Duchy. Tej parnej letniej nocy były wszędzie. Ich białe, mgliste kształty krążyły ponad starymi grobowcami, które trzymały straż na urwistym cyplu powyżej jeziora. Bawiły się w chowanego i ukrywały za długimi zielonymi pnączami spływających w dół po powykręcanych i bezlistnych konarach cyprysów strzeliście wznoszących się w niebo ponad atramentową taflą. Szeptały pomiędzy sobą, a ich słowa przenikały niczym krople wody poprzez mgłę i tonęły wśród innych dźwięków nocy wydawanych przez cielesne istoty. Mówiły:
"Uciekaj! Biegnij jak najszybciej!". Czy istniały naprawdę? A może były tylko wytworem wyobraźni i panującej wokół atmosfery? Któż mógł to wiedzieć? A zresztą czy to miało jakieś znaczenie?
Piątkowej nocy z 19 na 20 sierpnia 1999 roku wciąż panował upał, choć przed dziesięcioma minutami minęła pierwsza i właściwie nastała już sobota. Przesycone wilgocią gorące powietrze sierpnia okrywało Point Coupee Parish niczym koc. Ten rodzaj upału sprawiał, że włosy - w zależności od gatunku - albo skręcały się w kędziory, albo lepiły w strąki. Był to skwar, który pokrywa kroplami potu twarze kobiet i sprawia, że mężczyźni stają się wręcz mokrzy. Ludzie są wtedy drażliwi, miewają napady złego humoru, w tym czasie też lęgną się roje komarów, a na tafli wody unoszą się dywany oślizłych zielonych roślin, powszechnie znanych jako rzęsa.
Była to duchota typowa dla okolic plantacji LaAngelle. Na południe od tego miejsca ciągnęły się bagniste, nizinne tereny Luizjany, po zachodniej stronie płynęła rzeka Atchafalaya, a po wschodniej wielka Missisipi. Plantacja budziła niepowtarzalne odczucia: miała jedyny w swoim rodzaju zapach i wygląd.
Olivia Morrison głęboko zaciągnęła się bliżej nieokreśloną wonią rozkładu, wilgoci i oszalałej wegetacji roślin, którą pamiętała z czasów najwcześniejszego dzieciństwa. Pomyślała, że oto wreszcie wróciła do domu. Świadomość tego faktu radowała ją i zatrważała zarazem. Ponieważ plantacja zarówno była, jak i już nie była jej domem.
- Czy daleko jeszcze, mamo? - Znużony, cichy głosik, który dobiegał gdzieś z okolic jej łokcia, był ledwie słyszalny wśród dobiegających zewsząd dźwięków nocy.
- Prawie jesteśmy na miejscu.
Olivia z czułością i troską spojrzała w dół na swoją ośmioletnią córkę. Sara padała z nóg, jej okrąglutkie ciałko omdlewało wprost ze zmęczenia niczym zwiędnięta roślina. Piwne, okolone gęstymi rzęsami oczy, które wydawały się ogromne ze znużenia, były podkrążone, a uniesiona do góry buzia pobladła. Sięgające brody kosmyki włosów o kawowym odcieniu, co chwilę odgarniane zniecierpliwionym gestem do tyłu, pokręciły się i oblepiły wilgotną skórę na karku i czole.
Letnia sukienka w żółto-białą kratkę, która rano w Houston prezentowała się tak świeżo i ładnie, obecnie była w równie opłakanym stanie, jak dziecko. Zakurzone czarne pantofelki na płaskich obcasach - zapobiegliwie kupione na wyrost z myślą o szybko rosnących stópkach - zsuwały się z pięt przy każdym kroku i klapały na gąbczastym podłożu, a wykończone koronką białe skarpetki pokrywała gruba warstwa kurzu.
Olivia i Sara szły na piechotę z dworca autobusowego w New Road. Musiały pokonać odległość około ośmiu kilometrów - Olivia nie miała pieniędzy na taksówkę, a w Dużym Domu nikt nie odebrał telefonu, gdy zadzwoniła po przybyciu na miejsce.
Odgarnęła ze spoconego karku kosmyki brązowych, sięgających ramion włosów. Doszła do wniosku, że i tak istniały niewielkie szanse na obudzenie Ponce'a Lenninga, by skorzystać z jego poobijanego samochodu marki Mercury. Na usługi jedynej firmy taksówkarskiej w LaAngelle nigdy nie można było liczyć, a Ponce zawsze punktualnie o szóstej po południu wyłączał telefon; twierdził, że nie uznaje pracy po godzinach.
Niewykluczone, że Ponce w ogóle już się nie zajmował usługami przewozowymi. A może powstała inna, nowoczesna firma transportu osobowego? Albo nie było żadnej? Dla Olivii nie miało to znaczenia, gdyż jedyne pieniądze, jakie jej pozostały, to banknot pięciodolarowy oraz trochę drobnych monet.
Gdyby Ponce wiedział o jej położeniu, pewnie zawiózłby obie do domu za darmo. Olivii jednak trudno byłoby się przyznać zarówno jemu, jak i wszystkim innym mieszkańcom miasta do swej opłakanej sytuacji finansowej. Jeśli zdecydowałaby się skorzystać z transportu osobowego, to tylko dlatego, by zaoszczędzić Sarze wędrówki. Kiedyś, jako Olivia Chenier, najmłodsza, rozpieszczona i rozhukana przedstawicielka złotego klanu Archerów, wydawała się mieszkańcom miasteczka równie czarująca i nieprzystępna, jak gwiazda filmowa.
Kiedyś. Dawno temu. Teraz odbierała telefony i umawiała pacjentów na wizyty w gabinecie stomatologicznym, z trudem wiążąc koniec z końcem i żyjąc od wypłaty do wypłaty. Tak nisko upadła.
Nikt z wyjątkiem ciotki Callie nie wiedział o planowanej wizycie Olivii i Sary, ale nawet ciotka nie znała dokładnego terminu ich przyjazdu, Olivia nie mogła więc winić innych członków rodziny za to, że byli nieosiągalni, kiedy zatelefonowała, aby przywieźli ją i Sarę do domu.
Od dziewięciu lat nie widziała się z nikim z LaAngelle.
Z lekkim ukłuciem niepokoju zastanawiała się, jak zareagują na jej powrót. Przypuszczała, że zapewne skwitują ich pojawienie się krótką przypowieścią o zabiciu tłustego cielęcia. Mocniej ścisnęła Sarę za rękę.
- Sądzę, że zrobił mi się pęcherz na pięcie - poskarżyła się dziewczynka. - Mówiłam ci, że te pantofle są na mnie za duże.
Olivia ponownie skupiła uwagę na córce.
- Mam w torebce plastry opatrunkowe.
- Dobrze wiesz, że ich nie znoszę.
- Wiem. - Olivii nie pozostało nic innego, jak powstrzymać westchnienie. Sara nie należała do narzekających ani humorzastych dzieci, teraz jednak coraz częściej okazywała niezadowolenie. Ale czyż można ją za to winić? Jechały od siódmej rano; najpierw samochodem, następnie autobusem, a teraz odbywały pieszą wędrówkę. - Posłuchaj, skarbie, jeśli pójdziemy jeszcze kawałek dalej tą ścieżką, dotrzemy do głazów, wśród których jest przejście na łąkę. Stamtąd już tylko kilka kroków będzie nas dzielić od szczytu urwistego cypla, skąd widać dom.
Sara rozejrzała się wokoło.
- Co za upiorne miejsce. - Zadrżała pomimo panującego upału.
- To tylko noc wywołuje takie wrażenie.
Słowa i głos Olivii zabrzmiały uspokajająco, ale i ona rozejrzała się wokół, niemal wbrew samej sobie. "Uciekaj, Olivio! Biegnij jak najszybciej!". Mogłaby przysiąc, że z przesuwających się oparów mgły słyszy powtarzane szeptem polecenie. Uspokajała się w duchu, że to tylko jej wyobraźnia, nic więcej. Słuchając ożywionego brzęczenia owadów, szumu wody pluskającej na brzegu jeziora oraz wszelkich innych odgłosów nocy, pomyślała, że dźwięki, które utożsamiła z nawołującymi głosami, z pewnością nie pochodziły od duchów. Powodem owego nieprzyjemnego złudzenia były nieprzeniknione ciemności, jakie panowały na pokrytej kurzem ścieżce. Należało trzymać się szosy i tamtędy dotrzeć do długiego podjazdu; wybór drogi na skróty okazał się błędem.
- Nie masz pietra? - spytała Sara, spoglądając lękliwie na matkę.
- Nie - odrzekła zdecydowanym tonem Olivia, gdy mała przysunęła się do niej bliżej.
Nie była wcale taka pewna, czy powiedziała prawdę, ale bez względu na to, czy się bała, czy też nie, postanowiła już nie wracać. Od szosy, którą zostawiły w tyle, dzieliła je obecnie większa odległość niż droga do domu, który miały przed sobą. Nie pozostawało nic innego jak kontynuować wędrówkę.
Zza poszarpanych chmur o lawendowym odcieniu co jakiś czas prześwitywał blady sierp księżyca, ale jego srebrne ...
KA-KAA