Heyer Georgette - Uprowadzona.doc

(1147 KB) Pobierz

 

 

 

Georgette Heyer

 

Uprowadzona


SŁOWO WSTĘPNE

Uczono mnie, że lektura romansów to ucieczka od życia, czysty eskapizm. A przecież poważniejsze dzieła literatury pięknej także pozwalają nam na oderwanie się od rzeczywistości. Georgette Heyer odkryła przede mną radosny świat nieokiełznanej fantazji i pozwoliła mi poznać bohaterów o bogatej osobowości.

Miałam to szczęście, że moi rodzice uwielbiali czytać. Ojciec służył w marynarce i nade wszystko cenił książki o tematyce marynistycznej. Matka lubiła dobre powieści.

Grahamowie, rodzina mojego ojca, pochodzili ze Sterling w Szkocji. Moja matka była imigrantką z Irlandii. Chociaż jestem pewna, że moi przodkowie nie mogli się pochwalić żadnymi tytułami, jako dziecko wierzyłam, że gdybym urodziła się w Europie, z pewnością byłabym „lady"! Nic więc dziwnego, że zafascynowała mnie Anglia okresu regencji opisana przez Georgette Heyer. Jej powieści, jak każda dobra literatura, sprawiały, że pragnęłam wiedzieć więcej, coraz więcej! Chciałam podróżować, zwiedzać nowe miejsca, poszerzać horyzonty. Zajmowały mnie dzieje rodów panujących, świeżo nabyte wiadomości budziły głód następnych. Rozpoczęłam naukę w college'u także po to, by uczestniczyć w programie wymiany i poznać świat, zobaczyć Anglię.

Było mi dane odwiedzić wiele miejsc. Poznałam historię różnych narodów, zafascynowała mnie historia własnego kraju. A wszystko to zawdzięczam lekturze romansów.

Zmieniają się czasy, a wraz z nimi moda, obyczaje i wartości, lecz ludzkie emocje pozostają niezmienne. W tamtym czasie nie wiedziałam jeszcze, że zostanę pisarką. Zamierzałam zająć się dramatem szekspirowskim.

Być może także z powodu zainteresowania Szekspirem uważam „Uprowadzoną" za cudowną książkę. Powieść zaczyna się od stoczonej na morzu walki między żaglowcami. Opis jest tak dynamiczny i realistyczny, że wprost słyszymy chrzęst drewna i szczęk metalu, widzimy przerażenie i heroizm ludzi.

Poznajemy wspaniałych bohaterów, podróżujemy z nimi, dzielimy ich nadzieję, rozpacz i radość. Sir Nicholas Beauvallet ma niezaprzeczalną siłę i urok, a także liczne słabości, dlatego jest bardzo ludzki. Kiedy po raz pierwszy czytałam tę książkę, marzyłam o tym, by wyłonił się ze stronic i stanął przede mną. Oczywiście towarzyszy mu na kartach książki godna go bohaterka. Dominica nigdy nie poddaje się bez walki. Nawet kiedy się boi, jest szybka, zadziorna i zdecydowana; to kobieta, która dałaby sobie radę w każdej epoce.

Dla tych, którzy nigdy dotąd nie zetknęli się z twórczością Georgette Heyer, „Uprowadzona" z pewnością będzie niezwykle miłą niespodzianką. To doskonała powieść. Przeszłość ożywa w tej książce. Jeśli nawet po jej przeczytaniu nie zamarzą państwo o dalekiej podróży, to z pewnością będziecie chcieli zapoznać się z kolejnymi książkami pisanymi ze zdumiewającą znajomością epoki, mistrzowsko łączących fikcję z rzeczywistością.

Mam nadzieję, że pokochacie twórczość Georgette Heyer, podobnie jak ja. Jest to miłość ponadczasowa, podobnie jak powieści tej autorki.

Heather Graham


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pokład był jednym wielkim pobojowiskiem. Pomiędzy martwymi a umierającymi leżały kawałki strzaskanego drewna, a nad nimi górował złamany maszt ze smętnie zwisającym żaglem. Wszędzie unosił się kurz i zapach prochu. Kula ze świstem przebiła takielunek ponad głowami; kolejna zmieniła morze pod rufą galeonu w fontannę piany. Można było odnieść wrażenie, że statek zachwiał się, zatoczył jak ranny człowiek, po czym niebezpiecznie przechylił się w stronę rufy. Don Juan de Narvaez wydał rozkaz z tylnego pokładu; jego oficer natychmiast zbiegł trapem do śródokręcia.

Zgromadzili się już tam żołnierze w stalowych pancerzach i ozdobionych grawerunkiem hełmach - morionach. Niektórzy mieli halabardy i kopie; inni trzymali długie miecze. Patrzyli na zbliżający się statek, nad którym powiewała flaga z czerwonym krzyżem świętego Jerzego. Byli już pewni, że dojdzie do walki wręcz; nawet cieszyli się na tę myśl, wiedzieli bowiem, że są najlepszymi żołnierzami w chrześcijańskim świecie. Ci zuchwali Anglicy nie mieli żadnych szans. W ciągu minionej godziny angielski statek pozostawał poza polem rażenia hiszpańskich armat, nieustannie jednak bombardując „Santa Marię" z dział o dalekim zasięgu. Żołnierze skupieni na głównym pokładzie nie wiedzieli, jak poważne były uszkodzenia i denerwowała ich przymusowa bezczynność. Teraz angielski statek podpływał bliżej; wiatr wydymał mu żagle i unosił na falach jak ptaka.

Don Juan patrzył, jak kule wystrzelone z dział, stojących przy wysokich burtach galeonu, przelatują nad celem. ,,Venture" - Don Juan nie miał już wątpliwości, że ma przed sobą ten słynny okręt - nieuchronnie płynął w ich stronę.

,,Venture'' ustawił się lekkim skosem wzdłuż ich burty, wystrzelił w środkową część galeonu i minął go, nie ponosząc szwanku. Nieznacznie wyprzedziwszy hiszpański żaglowiec, wykonał zwrot w stronę jego dziobu i ostrzelał „Santa Marię" na całej długości.

Na pokładzie wybuchła panika. Don Juan zdawał sobie sprawę z tego, że jego statek jest poważnie uszkodzony. Wymamrotał pod nosem przekleństwo, które stłumiła miękka broda. Wciąż jednak zachowywał trzeźwość umysłu. Wiedział, jak tchnąć ducha walki w swych rozproszonych żołnierzy. ,,Venture" zbliżał się, wyraźnie zamierzając sczepić się burtą ze znacznie większym galeonem. W tym należało upatrywać szansy. Los „Santa Marii" był wprawdzie przesądzony, jednak na pokładzie ,,Venture" znajdował się El Beauvallet, który od dawna grał na nosie całej Hiszpanii. Słynny, nieobliczalny korsarz! Możliwość schwytania go była warta utraty nawet tak wspaniałego statku, jak „Santa Maria". Nie było chyba hiszpańskiego admirała, który nie marzyłby o zwycięstwie nad tym korsarzem. Don Juan odetchnął głęboko na myśl o niepowtarzalnej szansie, jaką dał mu los. Mógł dostarczyć tak niezwykłego więźnia królowi Filipowi!

Właśnie ta myśl zadecydowała o rozpoczęciu walki tego popołudnia. Don Juan wiedział, że El Beauvallet często pływa po tych wodach. W Santiago spotkał Perinata, który nie dalej jak dwa tygodnie temu wypłynął, by dać nauczkę ,,Venture". Perinat wrócił do Santiago w największej szalupie, przegrany, ze zwieszoną głową. Mówił coś bez ładu i składu o czarach, o wcielonym diable, który zanosił się śmiechem. Na twarzy Don Juana pojawił się szyderczy uśmieszek. Partacz z tego Perinata!

Teraz jednak on sam mógł stać się pośmiewiskiem. Rzucił wszak wyzwanie Beauvalletowi, który słynął z tego, że nie ucieka przed walką.

Don Juan musiał przyznać, że pragnął także zaimponować damie. Poczuł coś na kształt wyrzutów sumienia. Pod pokładem, w wykładanej boazerią luksusowej kabinie, znajdował się Don Manuel de Rada y Sylva, były gubernator Santiago, ze swoją córką Dominicą. Don Juan świetnie zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie ich naraził. Miał jednak nadzieję, że w przypadku walki wręcz los może się odwrócić.

Uzbrojeni, gotowi do boju żołnierze - artylerzyści czekali na śródokręciu i pokładzie dziobowym. Stali przy działach, brudni, zlani potem, gotowi do starcia. Niech no tylko ,,Venture" podpłynie!

Statek był już blisko, niepowstrzymany mimo gradu kul z dział „Santa Marii". W dymie na pokładzie korsarskiej jednostki widać było mężczyzn, trzymających bosaki i szable, przygotowanych do abordażu, czekających tylko na rozkaz do ataku. Nagle rozległ się potworny huk, buchnęły płomienie i czarny dym z kilkunastu obrotowych dział na pokładzie, wymierzonych w środkową część „Santa Marii". Atak siał spustoszenie wśród hiszpańskich żołnierzy; w powietrzu rozległy się krzyki, jęki i przekleństwa. W tym zamieszaniu „Venture" sczepił się z wysokim galeonem.

Mężczyźni zaroili się u burty, używając haków, bosaków, toporów i lin do uformowania drabin oblężniczych. Wskoczyli na pokład „Santa Marii" ze sztyletami w zębach, dzierżąc szable. Wspaniali żołnierze hiszpańscy, zdziesiątkowani ostrzałem, nie byli w stanie ich powstrzymać. Na śliskim pokładzie rozgorzała rozpaczliwa walka.

Don Juan stał u trapu, trzymając broń, wysoki i potężny w napierśniku i fartuchu z pasków blachy. Szukał wzrokiem dowódcy, jednak nie udało mu się go wypatrzyć w tłumie.

Na pokładzie trwała szaleńcza bitwa nad ciałami rannych i zabitych; co jakiś czas rozlegał się huk oddanego z bliska strzału. Panowało istne pandemonium, nie sposób było rozróżnić słowa wśród jęków, przeraźliwych okrzyków i szczęku broni. Z początku trudno było stwierdzić, kto ma przewagę; kłębowisko ludzkich ciał przetaczało się i wirowało na okaleczonej „Santa Marii".

W pewnej chwili z tłumu wynurzył się mężczyzna z czarną spiczastą bródką. Przystanąwszy na stopniu zejściówki, z czerwoną od krwi szablą w ręku, peleryną owiniętą wokół lewego ramienia, popatrzył na Don Juana, który natychmiast przymierzył się do ciosu, aby posłać rywala w piekielną otchłań.

- Z drogi, perro! - warknął.

Obcy roześmiał się i odpowiedział najczystszym kastylijskim:

- Nie ma mowy, senor.

Don Juan wytężył wzrok, by przyjrzeć się twarzy z dumnie zadartym podbródkiem.

- W takim razie stawaj i giń, psie - powiedział złowróżbnie - bo coś mi się wydaje, że jesteś tym, kogo szukam.

- Szuka mnie cała Hiszpania, senor. Ale kto potrafi zabić Nicka Beauvalleta? Może pan spróbuje?

Jednym susem pokonał stopnie dzielące go od Don Juana i mocnym ciosem omal nie wytrącił mu szabli z ręki, po czym zakręcił peleryną tak, że broń Hiszpana zaplątała się w fałdach tkaniny. Don Juan, wściekły, uwolnił szablę. Ostrza zadzwoniły złowieszczo przy kolejnym starciu. Don Juan był już pewien, że ma przed sobą mistrza w swym fachu. W krótkim, zaciętym starciu został zmuszony do cofnięcia się aż po reling.

Od strony rufy nadbiegał hiszpański porucznik, Cruzada. Beauvallet dostrzegł go; szabla ze świstem strzaskała naramiennik Don Juana de Narvaeza i zmusiła go, by ukląkł, wypuszczając z ręki broń, która uderzyła o deski pokładu. Beauvallet, ciężko dysząc, obrócił się na pięcie, by stawić czoło Cruzadzie.

Na tylnym pokładzie pojawili się już jednak liczni Anglicy, którzy nadciągnęli za dowódcą; ze wszystkich stron dobiegały prośby Hiszpanów o zmiłowanie. Beauvallet powstrzymał cios Cruzady.

- Poddaj się, senor - powiedział. - Będziesz moim więźniem.

- Mogę cię jeszcze zabić! - wydyszał Cruzada.

- Powściągnij ambicję, synu - rzekł Beauvallet. - Ej, Daw, Russet, Curlew! Obezwładnić mi tego młodzieniaszka! Tylko spokojnie, chłopcy, spokojnie!

Cruzada został otoczony; wydał okrzyk rozpaczy. Czyjeś mocne ręce chwyciły go z tyłu i odciągnęły. Widząc, że Beauvallet oparł się na swej szabli, Cruzada wyzwał go od tchórzy. Beauvallet tylko się roześmiał.

- Niech ci najpierw wyrośnie broda, gołowąsie, a wtedy będziesz mógł się ze mną zmierzyć. Panie Dangerfield! - Młody porucznik zjawił się natychmiast. - Miej oko na tego jegomościa - powiedział Beauvallet, skinieniem głowy wskazując Don Juana. Pochylił się, podniósł szablę Narvaeza i zbiegł zejściówką w głąb statku.

Po pewnym czasie Don Juan doszedł do siebie na tyle, by zdać sobie sprawę, że został po - zbawiony broni, a Beauvallet zniknął. Stanął na chwiejnych nogach, podtrzymywany przez jasnowłosego Anglika.

- Jest pan moim więźniem, senor - oznajmił Richard Dangerfield łamanym hiszpańskim. - Bitwa została przegrana.

Pot zalewał Don Juanowi oczy; otarł czoło. Zrozumiał, że Anglik mówi prawdę. Hiszpanie składali broń na pokładzie. Natychmiast oprzytomniał, z najwyższym wysiłkiem zmusił się do opanowania, wyprostował się i popatrzył na Anglika wzrokiem, niewyrażającym żadnych emocji.

- Oddaję się w pańskie ręce, senor - powiedział, skłaniając głowę.

Zwycięscy Anglicy rozbiegli się już po statku w poszukiwaniu łupów. Czterej krzepcy mężczyźni, czyniąc niemały zgiełk, pędzili trapem w stronę kajut i nagle stanęli w pół drogi na widok młodej kobiety opartej o ścianę, z dłońmi rozpostartymi na boazerii. Dama miała mlecznobiałą cerę, pełne różowe wargi i czarne jak heban, błyszczące włosy okryte złocistą siatką. Spod delikatnej linii brwi spoglądały ciemne, ogromne oczy. Miała na sobie suknię z fioletowego kamlotu, przetykaną złotą nicią, ze spódnicą na krynolinie. Wypiętrzona koronkowa kreza z lśniącymi kryształkami okalała urodziwą, wyrazistą twarz, wyrażającą dumę i zdecydowanie. Nad kwadratowym głębokim dekoltem widać było naszyjnik z klejnotem, unoszący się teraz i opadający w rytm przyspieszonego oddechu.

Pierwszy z intruzów zastygł jak skamieniały i dopiero po chwili doszedł do siebie, bacząc, by nie dać się wyprzedzić napierającym z tyłu.

- Dziewka! - Zaniósł się chrapliwym rechotem. - A niech mnie, ale cudo!

Jego kompani stłoczyli się wokół, by podziwiać niecodzienne zjawisko.

Z fotela z wysokim oparciem, stojącego przy stole, uniósł się mężczyzna w starszym wieku. Był osłabiony z powodu zbyt długiego pobytu w klimacie Indii Zachodnich. Musiał mieć gorączkę; można się było tego domyślić po jego niezdrowo błyszczących oczach i wstrząsających nim dreszczach. Miał na sobie długi, okolony futrem płaszcz, ściśle przylegającą do głowy czapkę. Ciężko wspierał się na lasce. Obok niego siedział franciszkanin, w obszernym stroju zakonnym z kapturem. Nie zwracał jednak uwagi na to, co się dzieje, zajęty odmawianiem różańca. Chory mężczyzna chwiejnym krokiem wyszedł przed córkę, zasłaniając ją przed oczami ciekawskich.

- Żądam widzenia z waszym dowódcą! - powiedział po hiszpańsku. - Jestem Don Manuel de Rada y Sylva, były gubernator wyspy Santiago.

Jego słowa najwyraźniej nie miały znaczenia dla angielskich marynarzy. Dwóch weszło do kabiny i odsunęło Don Manuela.

- Nie wtrącaj się, dziadku! - poradził William Hick, ujmując podbródek damy brudną dłonią. - Jaka ładna! Daj mi buzi, słonko!

Rozległ się suchy trzask. William Hick cofnął się, przykładając rękę do policzka.

- O, złośnica!

John Daw chwycił młodą kobietę w pasie i unieruchomił jej ręce.

- Spokojnie, pieszczoszko! - Zarechotał i głośno pocałował ją w policzek. - To jest na nią sposób, chłopaki!

Don Manuel, przytrzymywany przez dwóch mężczyzn, krzyknął:

- Puść ją! Chcę się widzieć z waszym dowódcą! Ostatnie słowo ostudziło nieco ich zapał.

- Dobra, zaprowadźmy ich do generała. Tak będzie lepiej.

John Daw odepchnął Hicka, który zaczął bawić się klejnotem ozdabiającym szyję młodej kobiety.

- Spokój! Lepiej nie zadzierać z Szalonym Nickiem. No, panno, idziemy na pokład!

Dama usiłowała stawić opór, jednak została brutalnie pociągnięta ku drzwiom. Nie wiedząc, co napastnicy zamierzają z nią zrobić, walczyła do utraty tchu, próbując się wyrwać. Nie przyniosło to żadnego efektu.

- Co za wiedźma - mruknął Hick, uchylając się przed ciosem, który chciała mu wymierzyć. W końcu wziął ją na ręce i wyniósł na pokład rufowy.

Stali tam już ich towarzysze, których zaskoczył widok zagniewanej damy, lecz zaraz pozwolili sobie na niewybredne żarty. Ledwo młoda kobieta stanęła na własnych nogach, rzuciła się na Hicka jak tygrysica. Ignorując ostrzegawczy krzyk ojca, przyprowadzonego pod strażą na pokład, z całej siły wbiła obcas swego bucika w olbrzymią stopę prześladowcy i przeorała mu paznokciami okoloną brodą twarz. Marynarz chwycił ją tym razem mocniej i zaśmiał się szyderczo, widząc, jak dziewczyna dumnie unosi głowę.

- Gołąbeczka, turkaweczka - naśmiewał się John Daw.

Mężczyźni zgromadzili się wokół niej, rzucając wulgarne uwagi i patrząc na nią pożądliwie. Któryś pocałował ją w usta, zmrużył oko i powiedział coś sprośnego. Młoda kobieta skuliła się ze strachu.

Wtem zza otaczającej ją gromady rozległ się tubalny głos.

- Na Boga, co tu się dzieje? Przejście!

Dwaj mężczyźni zostali gwałtownie oderwani od damy czyjąś mocną ręką. Młoda kobieta z lękiem popatrzyła na El Beauvalleta.

Morska bryza rozwiewała jego czarne kędzierzawe włosy. Spod prostych brwi i czarnych rzęs patrzyły na nią bystre, wesołe oczy, niebieskie jak morze w słoneczny dzień.

Śmiech zamarł na ustach marynarzy. Beauvallet wciąż uważnie przyglądał się damie, zabawnie unosząc brwi. Wydawał się zaskoczony; kilka razy, z niedowierzaniem, zamrugał powiekami.

Po chwili przeniósł wzrok na marynarzy i cień rozbawienia natychmiast zniknął z jego twarzy. Ruszył do akcji niezwykle szybko, zbyt szybko dla Hicka, który wciąż trzymał damę za nadgarstek. Zwinięta pięść trafiła go prosto w szczękę; padł jak długi na deski.

- Bęcwały! Matoły! - zawołał Beauvallet i odwrócił się z zamiarem dania nauczki Johnowi Daw.

Ale on oddalał się już szybko, tak że dosięgnął go tylko kopniak w tylną część ciała. Beauvallet zwrócił się do młodej kobiety.

- Stokrotnie przepraszam, senorita - powiedział, jakby nic wielkiego się nie stało.

Dama zauważyła, że jej wybawca jest przystojny i ma ujmujący uśmiech. Opanowała jednak odruch odwzajemnienia uprzejmości. Nie będzie miła dla angielskiego pirata.

- Proszę uwolnić mojego ojca, senor! - zwróciła się do niego z nutą wyniosłości.

Ton jej głosu wyraźnie rozbawił Beauvalleta; z uznaniem pokiwał głową. Rozejrzawszy się, zobaczył ojca damy w towarzystwie dwóch strażników, którzy natychmiast go puścili i oddalili się w pośpiechu.

Don Manuel był wstrząśnięty i biały jak ściana.

- Żądam widzenia z dowódcą! - wydyszał.

- Jeszcze raz najserdeczniej przepraszam - odpowiedział Beauvallet. - A oto i dowódca, Nicholas Beauvallet, do usług.

Dama wydała cichy okrzyk.

- Wiedziałam! Jesteś El Beauvallet!

- We własnej osobie, senorita. Padam do nóg.

- A ja - rzekł sucho starszy pan - ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin