Przełożyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału Children of the Drake
Wersja angielska 1993
Wersja polska 2002
- I co myślisz? - zapytał Rayke, trącając stopą opierzone, niemal skamieniałe zwłoki.
Ciało należało do przedstawiciela Sheeka, władców tej krainy. Sheeka przypominali
ludzi, chodzili na dwóch nogach i umieli posługiwać się rękami, ale mieli też skrzydła i od
czubka głów do szponiastych stóp porastały ich pióra. Ich oczy rozstawione były szeroko po
obu stronach drapieżnego dzioba, dlatego gdy chcieli się czemuś przyjrzeć, musieli po
ptasiemu przekrzywiać głowy. Nie brakowało im przebiegłości i cecha ta, w połączeniu z
naturalną bronią w postaci dziobów i szponów, pozwoliła im panować na tym kontynencie od
kilku tysięcy lat.
Rayke miał zawiedzioną minę, jakby ktoś pozbawił go perwersyjnej przyjemności.
Dwa elfy stojące nad rozpostartą na ziemi postacią wyglądały na braci. Byli
podobnego wzrostu i obaj nosili takie same stroje o barwie leśnej zieleni, składające się z
koszuli, spodni, butów z długimi cholewami i płaszcza z kapturem. Obaj mieli jasnobrązowe
włosy i oczy szmaragdowe jak wiosenne liście.
Na tym jednak kończyło się podobieństwo. Faunon był młodszy od Rayke’a o sto lat,
choć obaj wyglądali tak, jakby przeżyli nie więcej niż trzydzieści wiosen. Młodszy elf często
myślał, że jego towarzysz jest o wiele bardziej żądny krwi niż najstarsi, którzy tak kurczowo
trzymali się sztywnych, napuszonych zasad, że najdrobniejsze uchybienie kończyło się
wyzwaniem na pojedynek. Całe szczęście, że to on, a nie Rayke został wyznaczony na
dowódcę ekspedycji na ziemie skrzydlatych... a raczej na ich byłe ziemie. Jak na razie
znaleźli tylko martwych Sheeka, którzy padli ofiarą własnego czaru rzuconego w celu
pozbycia się rywali, starej rasy podobnych do pancerników Queli.
Wyglądało na to, że czar okazał się bardziej zgubny dla jego twórców niż dla
zamierzonych ofiar. Quele zamieszkiwały południowo-zachodnią część kontynentu, więc na
razie nie było wiadomo, jakie poniosły straty. W tamtą stronę został wyprawiony inny oddział
elfów. Jeśli powróci, uzupełni informacje zebrane przez tę grupę.
- Myślę... - odezwał się Faunon, wreszcie przypominając sobie o pytaniu towarzysza -
że spowodowali okropną jatkę, próbując odwrócić czar, jakikolwiek on był. Nie na takim
wyniku im zależało - dodał, bo Rayke czasami miał kłopoty z wyciąganiem wniosków.
Faunon odwrócił się i spojrzał na wysokie szczyty na północy. Gdzieś tam leżało
gniazdo, tyle wiedzieli. Nadal było zamieszkałe; widzieli Sheeka latających nad górami,
jedakże w niewielkim stadzie, a nie w ogromnej chmarze, która gnieździła się tam zaledwie
dziesięć lat wcześniej. W ciągu minionej dekady na skrzydlatych mieszkańców gór spadło
niejedno nieszczęście. Pewne dowody wskazywały na istnienie trzeciej rasy, która pojawiła
się i znikła jak wiatr... jak się wydawało, robiąc po sobie porządek, bo zostało niewiele
śladów. Zwiadowcy odkryli tylko tyle, że przybysze walczyli samotnie z wielkim stadem
Sheeka, a potem przenieśli się gdzieś indziej.
Ale gdzie?
- Wracajmy do pozostałych - mruknął Rayke. Przełożył cięciwę łuku przez głowę i
lewe ramię. Nie interesował się trzecią rasą. Rada rozkazała im ocenić rozmiar zniszczeń na
terenie imperium Sheeka, co samo w sobie było zadaniem niełatwym, ponieważ ptaki nie
tworzyły imperium w elfim pojęciu tego słowa. Żyły w wielkich wspólnotach, które
panowały nad ogromnymi połaciami kontynentu. Zdaniem Rayke’a i wielu innych elfów
ekspedycja spełniła swoje zadanie.
Na tym polega problem elfów, pomyślał Faunon, odsuwając się od twardego jak
kamień trupa. Albo absolutnie nic ich nie obchodzi, albo chcą wiedzieć o wszystkim, co się
dzieje pod słońcem. Żadnego umiaru. Tylko on i paru innych wyzwoliło się z popadania w
skrajności.
- Jeszcze chwilę, Rayke - odparł z lekkim naciskiem, żeby przypomnieć mu, kto tu dowodzi.
Rayke nie odpowiedział, ale mocno zaciśnięte usta mówiły same za siebie. Miał ostre
rysy, które przywodziły na myśl osobę konającą z głodu, a jego skwaszona mina tylko
pogłębiała ogólne wrażenie. Trójkątne twarze wśród elfów występowały dość pospolicie, lecz
oblicze Rayke’a było surowsze od innych. Faunon miał twarz bardziej zaokrągloną, bardziej
sympatyczną, o czym zresztą często przypominały mu kobiety z jego plemienia. Ich śpiewne
głosy szybko działały mu na nerwy i zwykle wymyślał jakiś pretekst, żeby uwolnić się od ich
towarzystwa. Był inny problem z jego ludźmi: kiedy coś - lub ktoś - wpadało im w oko,
stawali się bardzo, ale to bardzo uparci. Czasami zastanawiał się, czy rzeczywiście w jego
żyłach płynie elfia krew.
- I co?
Faunon drgnął, uświadamiając sobie, że stracił kontakt z rzeczywistością. Taka
wpadka o obecności Rayke’a była podwójnie irytująca. Udał, że wcale nie bujał w obłokach,
tylko zbierał myśli.
- - Zauważyłeś, że coś jest z nimi nie w porządku?
- - Z czym?
- Z ciałami i tą ziemią.
- Tylko to, że mnóstwo tych pierwszych jest rozrzuconych po tym drugim. - Rayke uśmiechnął się, zadowolony z dowcipnej odpowiedzi. Faunon zachował obojętny wyraz twarzy, próbując zapanować nad złością.
- A ziemia wydaje się względnie nietknięta, prawda?
Obaj rozejrzeli się po okolicy, choć robili to już parę razy. Wybrzuszenia rozciągały
się tam, gdzie wcześniej chyba nie było żadnych wzniesień, bo drzewa i krzewy chyliły się
pod kątami, pod jakimi nie rośnie żadna roślina. Niemal jakby coś rozorało ziemię, a potem
bez większego zapału próbowało naprawić wyrządzone szkody. Parę drzew wyglądało na
obumarłe i skamieniałe wzorem martwego skrzydlatego, ale przeważająca część zalesionego
regionu wydawała się zupełnie normalna. Mimo wszystko Faunon dziwił się, że tylko on
zwrócił uwagę na szczególny wygląd krajobrazu.
Drugi elf przestał się uśmiechać.
- - Rzeczywiście. Przechodziliśmy przez tereny, gdzie ziemia została wywrócona na
nice, ale nawet tam nie brakowało roślin i drobnej zwierzyny.
- - Jak gdyby zostały ominięte, podlegały ochronie... albo może zostały uleczone -
dodał, nagle przeświadczony, że ten domysł jest najbliższy prawdy. - - Chronione przez co? Z pewnością nie przez Sheeka. Myślę, że ci przede wszystkim zadbaliby o własne bezpieczeństwo.
- - Może przez kogoś, kto walczył z ptasim ludem, a potem zniknął - zasugerował Faunon. Zapewne nigdy się tego nie dowiedzą.
Jak mówiły legendy, elfy uciekły przed koszmarami innego świata niezliczone
tysiąclecia temu. Ta ziemia nie była ich ojczyzną i wbrew staraniom nie zdołali poznać jej
tajemnic. Faunon wiedział, że przed Sheeka i Quelami panowało tutaj kilka innych ras. Ten
świat był bardzo stary, choć nie utracił dawnej żywotności.
Rayke westchnął.
- - Znowu zaczynasz, Faunonie?
- - Jeśli będzie trzeba. Nie wystarczy wiedzieć, że Sheeka spotkała katastrofa, która
może oznaczać koniec ich panowania. Musimy się dowiedzieć, co to była za katastrofa i czy
już się nie powtórzy. Jeśli...
Gałęzie zatrzeszczały głośno, jakby coś z wielką prędkością spadło w las prosto z
nieba. Faunon obrócił się na pięcie i zobaczył, jak coś wielkiego i czarnego porusza się za
drzewami. Wreszcie zrozumiał, że to koń, ale jaki koń! Ogier, bez dwóch zdań, wyższy od
wszystkich znanych im rumaków i tak rączy, że wiatr nie mógłby iść z nim w zawody. Jeśli
on był sprawcą wcześniejszego hałasu, to szybko zmienił sposób bycia, bo teraz sunął cicho
jak cień, który przypominał.
- Co to takiego? - szepnął pobladły Rayke.
Faunon wiedział, że kolor jego twarzy musi być bardzo zbliżony do barwy twarzy Rayke’a.
- - Za nim!
- - Za nim? Nie widzisz, jak pędzi? Nigdy go nie złapiemy! - zawołał niemal z ulgą
jego towarzysz.
- - Nie zamierzam go łapać! Chcę tylko zobaczyć, co to takiego. Za mną!
Faunon popędził za czarnym stworzeniem z typową dla swej rasy chyżością, zwinnie
omijając i przeskakując przeszkody. Nie słyszał kolegi, ale wiedział, że Rayke jest zbyt
dumny, by zostać z tyłu - co wcale nie znaczy, że miałby mu za złe, gdyby zaniechał pościgu.
On postawił sobie za cel ponowne zobaczenie śmigłej zjawy i zdawał sobie sprawę, że będzie
to wymagało nie lada zachodu. Dorównywał prędkością wielu innym stworzeniom, z tym
jednak nie mógł się mierzyć. Wiedział to od samego początku. Wiedział też, że potężny
rumak pocwałował w stronę otwartej przestrzeni. Tam znów będzie widoczny, choć z daleka.
Tym zbytnio się nie przejmował, bo, jak wszystkie elfy, miał doskonały wzrok. Poza tym
Faunon też nie miał ochoty zbliżać się do tak potężnego i ogromnego stworzenia. Chciał tylko
potwierdzić jego istnienie i sprawdzić, w którą zdąża stronę. Nawet przez myśl mu nie
przeszło, że mógłby zrobić coś więcej.
Koń jednak miał inne plany.
Faunon niemalże wpadł na niego. Błysnęła mu myśl, jak mógł go nie zauważyć.
Rumak zawrócił i zbliżył się bezszelestnie, a teraz piętrzył się nad nim niczym czarna skała.
Faunonowi przytrafiło się coś bardzo nieelfiego, mianowicie potknął się i osunął na ziemię o
wyciągnięcie ręki od demonicznego ogiera.
- Wróciłem, ale to nie to miejsce! - ryknęła do niego groźna postać. Miała długie,
wąskie oczy o barwie zamarzniętego błękitu, oczy bez źrenic. Faunon chciał powiedzieć coś, co zadowoliłoby hebanowego potwora, ale z jego ust wyrwało się tylko powietrze. Nie mógł wydać bodaj najcichszego dźwięku.
- To jest miejsce, ale nie to miejsce! - Kopyto wyryło w ziemi głęboką bruzdę. Elf aż
nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co stałoby się z jego głową, gdyby rumak postanowił się
go pozbyć.
Przerażające zwierzę patrzyło na niego przez krótką chwilę. Faunon wstrzymywał
oddech przez czas inspekcji, zastanawiając się, co je tak zaciekawiło. Potem poczuł magiczną
sondę. Była zaskakująco delikatna, niemal jakby ogromny hebanowy ogier wstydził się
swoich poczynań.
Po chwili poderwał głowę. Rozejrzał się dokoła z nowym zainteresowaniem.
- Więc to tak! Zdumiewające! Tyle nowych rzeczy do poznania!
Mroczny rumak cofnął się, odwrócił i popędził we wcześniej obranym kierunku, a
zrobił to tak niespodziewanie, że elf otwarł ze zdumienia usta. Jego wyostrzone zmysły nie
zarejestrowały żadnego śladu na fizycznej płaszczyźnie. Jakby przemknął tędy duch, choć
takie wyjaśnienie nie miało sensu, zważywszy, że i on, i Rayke najpierw usłyszeli demona, a
potem go zobaczyli.
- - Jesteś cały? - zapytał Rayke za jego plecami.
- - Tak, nic mi nie jest. - I w gruncie rzeczy to go dziwiło. W czasie krótkiego
spotkania był całkowicie zdany na łaskę cienistego stworzenia. Nie musiał zbytnio wytężać
wyobraźni, żeby oczyma duszy zobaczyć, jak na tuziny sposobów koń pozbawia go życia.
Wbrew własnej woli myślał o tym w ciągu swojej przygody. Czyżby w trakcie sondowania
demoniczny ogier odkrył jego obawy?
Rayke złapał go pod ramiona i pomógł stanąć na nogi. Głos nadal mu drżał. - - Co to było? Nie koń! Tym bardziej nie jeden z naszych! Czy był to zmiennokształtny?
- - Tak, nie, może. Byłem zbyt zbity z tropu, by się nad tym zastanawiać. Ale wątpię,
czy to ktoś’ z naszych. Czary potrzebne do takiej przemiany zabiłyby prawie każdego z
naszego ludu! Nie, w nim było coś obcego, jakby pochodził nie z tego świata, tylko z miejsca,
które różni się od wszystkich nam znanych.
Obaj stali i patrzyli tam, gdzie jeszcze niedawno stał upiorny koń. Wreszcie Rayke
zapytał:
- Czego chciał, Faunonie? Mówił tak, jakby czegoś szukał. Wiesz, czego? Rayke wiedział o sondzie, może nawet sam został poddany badaniu. Faunon pokręcił głową.
- Nie wiem, ale znalazł w mojej głowie coś, co go zadowoliło. I był bardzo ostrożny,
Rayke! Mógł spustoszyć mój umysł... czułem, że może zrobić to bez trudu, ale tego nie zrobił.Rayke nie był wzruszony niedoszłym losem towarzysza. Patrzył w kierunku, w którym oddalił się intruz.
- Jak myślisz, dokąd poszedł?
- - Na wschód. Pędził prosto jak strzała. Rayke skrzywił się.
- - Tam nic nie ma.
- - Może chce dostać się nad morze... albo za morze. - Możliwe. - Rayke szeroko otworzył oczy. - Myślisz, że miał coś wspólnego ze śmiercią Sheeka?
Ten pomysł nie przyszedł mu do głowy i musiał przyznać, że tym razem Rayke okazał
się lepszy.
- - Nie wiem. Być może nigdy się nie dowiemy.
- - I dobrze. Wracajmy do pozostałych, Faunonie. Chodźmy stąd, zanim ten stwór uzna, że ma jakiś powód, aby tu powrócić!
Był to argument nie do zbicia. Nie mieli tu już czego szukać - chyba że zjawi się
kolejny niespodziewany gość - a poza tym dzień zbliżał się ku końcowi. Faunon w zasadzie
nie bał się ciemności, ale po tym spotkaniu pragnął jak najszybciej znaleźć się wśród swoich.
W liczniejszym gronie poczuje się znacznie bezpieczniej.
Gdy spieszyli przez las, poruszając się tak bezgłośnie, jak cienisty rumak, w głowie
Faunona kołatała się natarczywa myśl. Należał do młodszego pokolenia bardziej
praktycznych elfów i nie doszukiwał się we wszystkim znaków i omenów, ale nie mógł
otrząsnąć się z wrażenia, że stworzenie, z którym się spotkał, zapowiada nadejście czegoś
ważnego, jakąś zmianę w świecie znanym jego ludowi. Jeśli istotnie zbliżał się kres
panowania Sheeka, jak przed nimi Queli, to w ich miejsce pojawi się ktoś nowy. Ten cykl
powtarzał się od prawieków, a choć plemię elfów nigdy w nim nie uczestniczyło, miało
możliwość obserwowania przemian.
Faunon pochylił głowę, żeby przemknąć pod niskim konarem. Był coraz bardziej
strapiony. Elfy dobrze znały Sheeka, a nawet Queli, i wiedziały, gdzie jest ich miejsce. Czy
nastanie kolejnej rasy odmieni ich los? I kto wie, kim będą nowi panowie? Nie było tu innych
ras, które mogłyby ubiegać się o władzę.
Był pełen obaw, choć nic ich nie usprawiedliwiało. Gdy zbliżyli się do miejsca
spotkania z innymi, doszedł do wniosku, że chyba po raz pierwszy w życiu zależy mu na
przetrwaniu aroganckich skrzydlatych. Jego lud umiał z nimi koegzystować. Nowi panowie
mogą uznać, że istnienie jego rasy niczemu nie służy.
Już kiedyś groziła im zagłada, ale na szczęście, jak mówiła legenda, odkryli ścieżkę,
którą uciekli od koszmarów wynaturzonego świata Nimth i jego zwyrodniałych panów,
czarnoksiężników zwanych Vraadami. Faunon zadecydował, że przynajmniej z ich strony nie
mają się czego obawiać, a myśl ta przyniosła mu odrobinę pociechy. Jeśli przyszłość szykowała im jakieś przykre niespodzianki, to przecież nawet najgorsze nie mogły się równać z okrucieństwami Vraadow.
Kolonia istniała już od piętnastu lat. Ten świat nie naginał się do ich woli jak
poprzedni i, co ważniejsze, brakowało im sił na realizację wydumanych zachcianek. Często
zmuszeni byli własnymi rękami wykonywać prace, do których nigdy wcześniej się nie zniżali.
Mieli za sobą długi, bolesny upadek z wyżyn boskości, do jakiej przywykli w swoim
umierającym świecie, Nimth. Uciekli stamtąd, zabierając tyle dobytku, ile zdołały udźwignąć
ich wierzchowce, i w nowym świecie stwierdzili, że muszą zaczynać od zera. Ich magia
sprawowała się inaczej niż w świecie, który z jej pomocą skazali na zagładę. Czary wymagały
straszliwego wysiłku i częstokroć dawały wynik zupełnie inny od zamierzonego.
Mimo wszystko Vraadowie osiągnęli niemało w ciągu piętnastu długich lat, choć nie
brakowało takich, którzy nadal nie mogli pogodzić się z faktem, że dni dawnej boskości
przeminęły bezpowrotnie. Niegdyś przenosili góry - dosłownie! - i niektórzy upierali się, że
znów będą to robić, niezależnie od kosztów. Dlatego ci, którzy odnosili mniejsze bądź
większe sukcesy we władaniu czarami, zupełnie nie zwracali uwagi na skutki uboczne i
następstwa swoich poczynań.
Należał do nich wielmożny Barakas, patriarcha Tezerenee, klanu smoka. Przybył do
tego świata, zamierzając nim rządzić, a nie podporządkować się jego woli. Nawet w tej
chwili, gdy wraz z dwoma synami kontemplował roztaczający się przed nimi widok, marzenia
o świetlanej przyszłości wzbierały w jego głowie do punktu przelania.
Stał na najwyższym wzgórzu w okolicy i spoglądał na zachód, omiatając wzrokiem
nie tylko ziemie, ale i leżące za nimi morze. Smoki wierzchowe, wielkie zielone stworzenia
podobne do masywnych, niezgrabnych jaszczurek, zaczęły robić się narowiste. Synowie
patriarchy, dziedzic Reegan i dotąd posłuszny Lochivan, też stawali się krnąbrni. Lochivan z
tej trójki odznaczał się najlżejszą budową, co pod żadnym względem nie znaczyło, że był
niski czy wątły. Po prostu Reegan i Barakas byli wielcy niczym niedźwiedzie; dwaj brodaci
olbrzymi wyglądali tak, jakby mogli odgryźć głowę każdemu, kto ośmieli się bodaj kichnąć w
ich stronę. Wszyscy trzej jeźdźcy mieli podobne, jakby grubo ciosane rysy, pospolicie
występujące w całym klanie, ale twarz Lochivana łagodziły cechy przekazane mu przez
matkę, wielmożną Alcie. Lochivan wyróżniał się także brązowo-szarą czupryną; Barakas i
jego następca mieli ciemniejsze włosy, przy czym na głowie patriarchy od paru lat jaśniała
smuga srebra. Co do Reegana, stanowił wierną kopię smoczego władcy, lecz podobieństwo
kończyło się na wyglądzie. Dziedzic nie dorównywał ojcu inteligencją i wyobraźnią.
Cała trójka pławiła się w cieple słońca płonącego wprost nad ich głowami. Lochivan
wiercił się w siodle, próbując zatrzymać chłód w kaftanie pod ciemnozieloną zbroją ze
smoczej łuski, której ostatnimi czasy - podobnie jak inni członkowie klanu - prawie wcale nie
zdejmował. Dawno temu, kiedy Vraadowie byli władcami Nimth, bez cienia wysiłku
wyczarowałby sobie chłodny i nieważki pancerz. Tutaj, na ziemiach, które w najlepszym
wypadku uważał za przeklęte, podobna próba oznaczałaby niewiele więcej niż stratę energii.
Magia tego świata nadal odmawiała mu posłuszeństwa. Tylko nieliczni posiadali prawdziwą
moc, a jeszcze mniej pod względem magicznych umiejętności dorównywało Vraadom z dawnego świata.
Z tej trójki nikt nie władał pełnią mocy, choć patriarcha był temu bliski. Bliski, ale
daleki od tego, czego pragnął.
Właśnie dlatego ani Reegan, ani Lochivan nie ośmielili się przeszkodzić ojcu w
rozmyślaniach. Tylko takie okresy zadumy powstrzymywały go od wyładowania złości na
przypadkowych ofiarach.
- Jak daleko według was? - zapytał nagle. Głos miał bezdźwięczny, niemal wyprany z
emocji, lecz to nie znaczyło, że nie jest groźny. Ostatnio stał się zmienny, w mgnieniu oka z
obojętności wpadał w złość. Wielu Tezerenee nosiło na skórze pamiątki jego gniewu.
To Lochivan odpowiedział na pytanie, jak zawsze. Reegan mógł być następcą, ale
brakowało mu lotności umysłu niezbędnej w takich przypadkach. Poza tym Lochivan znał
odpowiedź; była taka sama od trzech tygodni.
- Nie dość daleko, by na zawsze pozostawać poza naszym zasięgiem. Nie aż tak daleko.
¦-Prawda. - Oczy władcy Tezerenee nie skupiały się na bogatych ziemiach u stóp
wzniesienia, ale na migotliwym morzu na horyzoncie. Marzył o podboju kontynentu leżącego
za bezkresną przestrzenią wody. Nawet nadał mu nazwę, której inni używali również na
określenie kolonizowanych ziem. On sam ten ląd nazywał w myślach „tym drugim”. Jego
Smocze Królestwo, jego przeznaczenie, leżało za morzami. - Ojcze - rzekł cicho Reegan. Musiał mieć jakiś ważny powód, bo inaczej nie ośmieliłby się odezwać do władcy Tezerenee.
Barakas poparzył na najstarszego syna, który ruchem głowy dał znać, że powinni
spojrzeć w lewo. Smoczy pan odwrócił się, żeby sprawdzić, co przyciągnęło uwagę Reegana.
Zgrzytnął zębami.
Był to jeden z Beztwarzych, parodia człowieka nie posiadająca twarzy, włosów i uszu.
Był średniego wzrostu, miał na sobie prostą szatę z kapturem. Patrzył - jeśli można użyć
takiego określenia w odniesieniu do kogoś, kto nie ma oczu - w stronę Tezerenee.
Obserwował ich nie istniejącymi oczami i ani trochę nie wzruszał go fakt, że sam jest
obserwowany.
- - Pozwól mi go ściąć, ojcze! - Reegan udawał beztroskę, ale ledwo zauważalne
drżenie głosu zdradzało strach, który wzbudziła w nim ta istota. Lochivan też czuł się
nieswojo w towarzystwie pozornie nieszkodliwego intruza. - - Nie wolno - przypomniał Barakas głosem ostrym jak stal. Sam też chciałby zmiażdżyć przybysza pod pazurzastą łapą wierzchowca albo posiekać go mieczem na kawałki. Cokolwiek, byle zetrzeć go z powierzchni tego świata. - - Ale...
- - Zakazał tego Smok z Głębin! - warknął patriarcha. Mówił o istocie, którą w ciągu
minionych lat zaczął uważać za ucieleśnienie totemu klanu. Kiedy na tamtym drugim lądzie
Tezerenee groziła śmierć z rąk - szponów - ptasich stworzeń, bóg wyłonił się z głębi ziemi,
bóg z kamieni i stopionej skały. Wystarczyło, że odezwał się do Sheeka - przez Vraadow
zwanych Poszukiwaczami - a ci z miejsca popadli w rozsypkę. Następnie zabrał niedobitki
klanu i używając ledwie cząstki swojej mocy, przeniósł ich na ten kontynent, gdzie dołączyli
do reszty Vraadow.
Barakas wziął sobie do serca słowa istoty, którą nazwał Smokiem z Głębin.
Zapowiedziała ona, że kiedyś Tezerenee wrócą triumfalnie do Smoczego Królestwa, i
wielmożny Barakas z utęsknieniem wyglądał tego dnia. Drugie przykazanie nie było
przyjemne. Bóg oświadczył, że pod żadnym pozorem nie wolno zaczepiać Beztwarzych,
którzy mogą robić wszystko, na co mają ochotę.
Dla Tezerenee było to niemal nie do pomyślenia. Dzielili z tymi przeklętymi istotami
nie tylko ziemię; łączyło ich wspólne pochodzenie, przynajmniej w fizycznym sensie. Z tego
powodu czuli się niezbyt swobodnie nawet wśród swoich, choć z czasem większość animozji
popadła w zapomnienie.
Barakas chwycił wodze swojego wierzchowca.
- Zabierajmy się stąd! To miejsce już nie niesie ukojenia.
Reegan i Lochivan przytaknęli mu skwapliwie.
Zawrócili wierzchowce i popędzili w kierunku miasta. Z początku mieli pewne
trudności, bo jaszczury nie zostały złamane jak należy. „Łamanie” w Nimth oznaczało
złamanie woli i rozbicie jej w pyl; powstałą w ten sposób pustkę właściciel mógł zapełnić
tym, co uważał za wskazane. W efekcie uzyskiwano doskonale ułożone wierzchowce. Na
nieszczęście w nowym świecie łamanie nie zawsze kończyło się sukcesem, a Tezerenee nie
...
regis2004