Resnick Mike - Łowy na Snarka.pdf

(241 KB) Pobierz
Resnick Mike - £owy na Snarcka
Łowy na Snarka
Resnick Michael D.
Resnick Michael D.
Michael Diamond Resnick (ur. 5 marca 1942 ), bardziej
znany jako Mike Resnick , amerykański pisarz i redaktor
science fiction .
Urodził się w Chicago . Od dawna jest równieŜ członkiem
fandomu science fiction. Jego córka, Laura Resnick ,
równieŜ tworzy science fiction.
37407644.001.png 37407644.002.png 37407644.003.png
Łowy na Snarka
Uwierzcie mi, spodziewaliśmy się znaleźć tam wszystko, tylko nie Snarka.
I jestem równie pewien, Ŝe on takŜe spodziewał się spotkać wszystko, tylko nie nas.
Chciałbym powiedzieć, Ŝe zareagowaliśmy w połowie tak dobrze, jak on. Ale moŜe lepiej
zacznę od początku. Nie bójcie się - do Snarka dotrę wystarczająco szybko.
Nazywam się Karamojo Bell. (No, naprawdę to Daniel Mathias Bellman. Nigdy nie byłem
bliŜej okręgu Karamojo na Ziemi niŜ pięć tysięcy lat świetlnych. Ale kiedy odkryłem, Ŝe
jestem dalekim potomkiem legendarnego myśliwego, postanowiłem przyjąć jego imię -
pracuję w tym samym zawodzie i liczyłem na to, Ŝe imię zrobi wraŜenie na klientach.
Okazało się, Ŝe nie miałem racji - spotkałem tylko trzy osoby, które w ogóle o nim słyszały i
Ŝadna nie pojechała ze mną na safari. Imię jednak zatrzymałem. Danielów kręci się wszędzie
masa, ja jestem jedynym Karamojo.)
Pracowałem wtedy dla firmy Silinger & Mahr, najstarszej i najbardziej znanej z firm
organizujących safari. Silinger zmarł wprawdzie sześćdziesiąt trzy lata temu, a Mahr poszedł
za nim sześć lat później i teraz firmą zarządza anonimowa korporacja z Delurosa VIII, ale
mieli z tą nazwą więcej szczęścia niŜ ja z moją, więc nigdy jej nie zmienili.
Byliśmy najdroŜszą firmą w tej branŜy, jednak byliśmy warci tej ceny. Całe tysiąclecia
polowano na setkach światów, ale ludzie z forsą zawsze zapłacą, Ŝeby zostać pierwszymi na
terenach, na których nikt nie postawił stopy. Kilka lat temu firma wykupiła koncesję
myśliwską na dziesięć planet w nowo otwartym skupisku Albion i tylu naszych klientów
chciało być pierwszymi myśliwymi na dziewiczych światach, Ŝe musieliśmy urządzić loterię.
Firma zgodziła się wysłać jednego zawodowego myśliwego na kaŜdy świat z czteroosobową
wyprawą, a opłata wynosiła (uwaga!) dwadzieścia milionów kredytów. Albo osiem milionów
dolarów Marii Teresy, jeśli ktoś niezbyt wierzy w kredyty - a tam, na Pograniczu, niewielu w
nie wierzy.
My, zawodowcy, pragnęliśmy polować na dziewiczych światach równie mocno jak klienci.
Planety przydzielano nam zgodnie ze starszeństwem, więc, jako siódmego w kolejności,
wysłano mnie na Dodgsona IV, świat nazwany na cześć kobiety, która pierwsza sporządziła
jego mapę kilkanaście lat temu. Dziewięciu z nas miało kompletne wyprawy. Dziesiąty miał
jednoosobową - niezwykle bogatego faceta, który nie lubił się dzielić.
O jednym trzeba pamiętać - nie prowadziłem tego safari sam. Oczywiście, ja tam rządziłem,
ale miałem przy sobie ekipę dwunastu błękitnoskórych, humanoidalnych Dabihów z Kakkaba
Kastu IV. Czterech nosiło za klientami strzelby (ja nie miałem takiego - nikomu nie
powierzam mojej broni). Był jeszcze wśród nich kucharz, trzech oprawiaczy skór (a do
obdarcia ze skóry nieznanego zwierzęcia tak, by jej nie uszkodzić, trzeba duŜo większej
wprawy, niŜ mogłoby się zdawać) i trzech obozowych posługaczy. Dwunasty był moim
stałym tropicielem, którego imię - Chajinka - brzmiało dla mnie zawsze jak kichnięcie.
Nie potrzebowaliśmy właściwie pilota - przecieŜ komputer nawigacyjny statku mógłby
wystartować z drugiej połowy galaktyki i wylądować na jednym nowokenijskim szylingu -
ale nasi klienci płacili za luksus, więc Silinger & Mahr im go zapewniali. Dlatego oprócz
Dabihów mieliśmy równieŜ pilota, kapitana Kosha Mbele, który przez dwadzieścia lat
pilotował jednoosobowe myśliwce w wojnie z Settem.
Sama wyprawa łowiecka składała się z czterech partnerów w interesach. KaŜdy z nich miał
więcej forsy, niŜ mógłbym wyśnić, a moŜe nawet więcej. Byli to: Willard Marx, magnat
handlu nieruchomościami, który w pojedynkę zagospodarował system planetarny Roosevelta;
Jaxon Pollard, właściciel sieci tanich supermarketów i eleganckich piekarni, który handlował
na ponad tysiącu światów; Philemon Desmond, szef największego banku na Dalekim
 
Londynie z filiami w pewnie dwustu systemach, i jego Ŝona, Ramona, sędzia Sądu
NajwyŜszego tej planety.
Nie wiem, jak się ta czwórka spotkała, ale najwyraźniej wszyscy pochodzili z jednej planety
i znali się od bardzo dawna. Od początku łączyli swoje kapitały w interesach i szli od sukcesu
do sukcesu. Ich ostatnim szczęśliwym trafieniem stał się Silverstrike, odległy świat pełen
kopalń. Marx był zapalonym myśliwym, który nazbierał juŜ trofeów na kilkunastu róŜnych
światach, Desmondowie zawsze chcieli pojechać na safari, a Pollard, który wolałby spędzić
parę tygodni na Calliope lub jakiejś innej rozrywkowej planecie, zgodził się w końcu
dołączyć do wycieczki, by mogli razem świętować zdobycie ostatniego miliarda.
Poczułem natychmiastową niechęć do Marxa, który zdecydowanie zbyt ostentacyjnie
odgrywał prawdziwego męŜczyznę. Ale to nie był Ŝaden problem - nie płacono mi za
rozkoszowanie się jego towarzystwem, tylko za znalezienie dla niego paru efektownych
trofeów, które miały się ładnie prezentować na jego ścianie. Zresztą wydawał się raczej
kompetentny.
Desmondowie stanowili interesującą parę. Ona była ładną kobietą, która starała się, jak
mogła, by wyglądać na nieładną i surową; wciąŜ cytowała wszystko, co przeczytała (a była
bardzo oczytana) - zacząłem się zastanawiać, co sprawia jej większą przyjemność, prywatna
lektura czy publiczne cytowanie. Philemon, jej mąŜ, mały, myszowaty facecik, który za duŜo
pił, za duŜo ćpał, za duŜo palił, wyglądał na stłamszonego przez Ŝonę i nosił maleńki medal,
który wygrał na szkolnych zawodach przed trzydziestu laty - pewnie próbując w ten sposób
zaimponować pani Desmond, na której najwyraźniej nie robiło to Ŝadnego wraŜenia.
Pollard był po prostu cichym, skromnym człowiekiem, który miał szczęście i zdobył
pieniądze. Nie udawał, Ŝe jest bardziej wyrafinowany niŜ był w istocie - co dla mnie czyniło
go duŜo bardziej wyrafinowanym niŜ jego partnerzy. Wydawał się być ogromnie zaskoczony
tym, Ŝe zdołali namówić go na tę wyprawę. Zabrał ze sobą środki chroniące przed słońcem,
środki na biegunkę, ukąszenia owadów i na pięćset róŜnych innych rzeczy, które mogły mu
się przytrafić, i Ŝartował na temat utraty - jak to nazywał - swojej więziennej bladości.
Spotkaliśmy się w naszej filii na Braxtonie II, po czym ruszyliśmy w sześciodniową podróŜ
na Dodgsona IV. Cała czwórka zdecydowała się na Głęboki Sen, więc zapakowaliśmy ich z
kapitanem Mbele do kokonów zaraz po wejściu w nadświetlną i obudziliśmy jakieś dwie
godziny przed lądowaniem.
Padali z głodu - znam to uczucie. Głęboki Sen zwalnia metabolizm do ślimaczego tempa,
ale nie zatrzymuje go całkiem, bo to byłaby śmierć. Pierwsze, o czym się myśli po
przebudzeniu, to jedzenie - dlatego Mbele wyrzucił Dabihów z kambuza, gdzie zazwyczaj
przesiadywali, i kazał kucharzowi przygotować posiłek zjadliwy dla ludzi. Gdy tylko
skończyli jeść, zaczęli zadawać pytania na temat Dodgsona IV.
- Jesteśmy na orbicie od godziny. Przez ten czas komputer statku tworzył szczegółową mapę
topograficzną planety - wyjaśniłem. - Wylądujemy, gdy tylko znajdę odpowiednie miejsce na
główny obóz.
- No to jaki jest ten świat? - zapytał Desmond, który najwyraźniej nie przeczytał wszystkich
tych danych, które mu przesłaliśmy.
- Nigdy na nim nie byłem - odparłem. - Nikt nie był. - Uśmiechnąłem się. - Dlatego tyle
płacicie.
- Skąd więc wiadomo, Ŝe jest tam jakaś zwierzyna? - rzucił zaczepnie Marx.
- Jest zwierzyna - zapewniłem go. - Pionierka, która opisała świat, twierdzi, Ŝe jej czujniki
wyróŜniły cztery gatunki drapieŜników i duŜo gatunków roślinoŜernych, w tym jeden o
osobnikach waŜących jakieś cztery tony.
- Ale nie lądowała?
- Nie miała powodu. Nie było oznak rozumnego Ŝycia, a do zbadania zostały miliony
światów.
- Cholera, lepiej, Ŝeby miała rację co do zwierząt - mruczał Marx. - Nie płacę takiej forsy za
oglądanie kwiatków i drzew.
- Polowałem na trzech tlenowych światach opisanych przez Karen Dodgson - powiedziałem. -
Jej obietnice zawsze się spełniały.
- Czy ludzie naprawdę polują na chlorowych i amoniakowych światach? - zapytał Pollard.
- Parę osób. To bardzo specjalistyczna impreza. Jeśli po safari będziecie chcieli dowiedzieć
się o tym czegoś więcej, skontaktuję was z odpowiednią osobą w firmie.
- Polowałem na paru chlorowych światach - wtrącił Marx.
Jasne, pomyślałem.
- Znakomity sport - dodał.
Kiedy trzeba spędzić z klientem parę tygodni czy teŜ miesięcy, nie jest wskazane nazywanie
go chwalipiętą i kłamcą, ale zapamiętuje się takie informacje na przyszłość.
- Karen Dodgson - to na jej cześć nazwano planetę? - zapytała Ramona Desmond.
- Taka jest zasada w Korpusie Pionierów. Ten, kto pierwszy opisze świat, moŜe go nazwać,
jak tylko zechce. - Uśmiechnąłem się. - Nie słyną ze skromności. Zazwyczaj nazywają je na
swoją cześć.
- Dodgson... - powtórzyła. - MoŜe znajdziemy tam DŜabbersmoka albo Kota z Cheshire, albo
nawet Snarka.
- Słucham?! - zdziwiłem się.
- To było prawdziwe nazwisko Lewisa Carrolla - Charles Dodgson.
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- Napisał "DŜabbersmoka", "Polowanie na Snarka" i ksiąŜki o Alicji. - Wpatrywała się we
mnie. - Musiał pan je czytać.
- Obawiam się, Ŝe nie.
- Mniejsza z tym. - Wzruszyła ramionami. - To tylko Ŝart. Niezbyt zabawny.
Teraz Ŝałuję, Ŝe nie spotkaliśmy raczej DŜabbersmoka.
"Wytropimy tu Snarka!", Bosman ozwał się Ŝwawo,
Wysadzając na brzeg swą załogę;
Aby stóp nie zmoczyli, niósł ich sam, z wielką wprawą
Łapiąc w garść włosy, kark albo nogę.
Dodgson IV był bujny i zielony, z wielkimi sawannami, gęstymi lasami, w których drzewa
rosły na setki metrów w górę, wieloma wielkimi jeziorami, trzema słodkowodnymi oceanami,
atmosferą odrobinę gęstszą, a grawitacją odrobinę lŜejszą niŜ Galaktyczna Standardowa.
Gdy Dabihowie organizowali obóz i wznosili obok statku Bąble, wysłałem Chajinkę, by
nazbierał wszystkiego, co mogło być jadalne, i zaniósł do pokładowego laboratorium do
analizy. Okazało się, Ŝe rzeczywistość przerosła me nadzieje.
- Mam nowiny - ogłosiłem, kiedy wyszedłem wreszcie ze statku. - Jest tu przynajmniej
siedemnaście jadalnych gatunków roślin. Kora tych drzew ze złocistymi kwiatami teŜ jest
jadalna. Woda nie jest stuprocentowo bezpieczna, ale niewiele jej brakuje, więc jeśli ją
napromieniujemy, będzie w porządku.
- Nie przyjechałem tu, Ŝeby jeść owoce i jagódki, czy co tam ten Niebieski znalazł - warknął
Marx. - Chodźmy na polowanie.
- Moim zdaniem lepiej będzie, jeśli zostaniecie państwo dzisiaj w obozie. Ja z Chajinką
zbadamy teren i sprawdzimy, co tam jest. Proszę odpręŜyć się po podróŜy, przywyknąć do
atmosfery i grawitacji.
- Dlaczego? - zapytał Desmond. - Co za róŜnica, czy wyruszymy dzisiaj, czy jutro?
- Kiedy zorientuję się, z czym mamy do czynienia, będę mógł orzec, jaką naleŜy zabrać broń.
Zresztą chociaŜ wiemy, Ŝe są tu drapieŜniki, nie mamy pojęcia, czy są aktywne w dzień, w
nocy, czy moŜe przez całą dobę. Nie ma sensu tracić całego dnia na szukanie zdobyczy, która
wychodzi tylko nocą.
- Nie pomyślałem o tym. - Desmond wzruszył ramionami. - Pan jest tu szefem.
Wziąłem kapitana Mbelego na stronę i obgadaliśmy jak zapewnić im rozrywkę - miał
opowiedzieć parę historyjek z innych safari, dać im po drinku, zająć ich czymkolwiek,
podczas gdy z Chajinką rozejrzymy się po okolicy.
- Moim zdaniem wszystko wygląda całkiem normalnie - orzekł Mbele. - Typowy prymitywny
świat.
- Czujniki wykazują obecność ogromnej biomasy trzy kilometry na zachód - powiedziałem. -
Przy takim mięsie musi być sporo drapieŜników. Chcę wiedzieć, na co je stać, zanim zabiorę
czterech Ŝółtodziobów na wyprawę.
- Marx wciąŜ opowiada o safari, na których był. Dlaczego więc nie zabierzesz Wielkiego
Białego Myśliwego ze sobą?
- Niezła próba. - Uśmiechnąłem się. - Ale kiedy jesteśmy na ziemi, ja decyduję.
Nie pozbędziesz się go tak łatwo.
- Dzięki.
- MoŜe i był juŜ na safari, ale na Dodgsonie IV jest nowicjuszem i tylko to się dla mnie liczy.
- Ty teŜ jesteś tu pierwszy raz.
- Mnie płacą za naraŜanie Ŝycia. On płaci mi za to, Ŝe dostanie swoje trofea bez ryzyka. -
Rozejrzałem się. - A dokąd, u diabła, wymknął się Chajinka?
- Chyba pomaga kucharzowi.
- Ma własne jedzenie. - Zirytowałem się. - Nie potrzebuje naszego. - Odwróciłem się w stronę
kuchennego Bąbla i zawołałem: - Chajinka, weź niebieską dupę w troki i chodź tutaj!
Dabih podniósł wzrok słysząc mój głos, skrzywił twarz w uśmiechu i wskazał swoje uszy.
- No to łap cholernego tłumacza! - krzyknąłem. - Mamy robotę!
Uśmiechnął się znowu, poszedł gdzieś i po chwili wrócił ze swoją włócznią i swoim
tłumaczem - mechanizmem pozwalającym człowiekowi i Dabihowi (właściwie to
człowiekowi i czemukolwiek innemu) na prowadzenie swobodnej rozmowy w terrańskim.
- Małe brzydactwo - mruknął Mbele, wskazując Chajinkę.
- Nie wybrałem go dla urody.
- Naprawdę jest taki dobry?
- Mały drań wytropiłby kulę bilardową na zatłoczonej autostradzie. I ma więcej odwagi niŜ
większość znanych mi ludzi.
- Nie gadaj... - ton Mbelego sugerował, Ŝe nadal uwaŜa Dabihów za stojących tylko o
szczebel wyŜej niŜ zwierzęta, na które mieliśmy tu polować, a moŜe nawet i to nie.
"Choć ma umysł idioty, powierzchowność łamagi",
Bosman wtrącać się zwykł w te pogwarki,
"Jednak nikt nie odmówi mu szaleńczej odwagi:
Tego trzeba nam w łowach na Snarki!"
Nie jestem zwolennikiem snucia się na piechotę, kiedy jest pod ręką transport, ale złoŜenie
do kupy pojazdu na safari zajęłoby Dabihom co najmniej dzień, a nie było sensu siedzieć w
obozie i czekać. Wyruszyliśmy więc z Chajinką na zachód, w stronę wodopoju, który
komputer zaznaczył na mapie. Nie zamierzaliśmy do niczego strzelać, tylko zobaczyć, co tu
właściwie jest i jaką broń nasi klienci powinni zabrać jutro na łowy.
Dotarcie do wodopoju zajęło nam trochę ponad godzinę. Schowaliśmy się za krzakiem
jakieś pięćdziesiąt metrów od niego. Niewielkie stadko brązowo-białych roślinoŜerców gasiło
właśnie pragnienie, a kiedy odeszły, przyszła się napić para olbrzymich, czerwonych
zwierzaków, waŜących po cztery-pięć ton. Potem przyszło jeszcze kilka stadek róŜnych
gatunków trawoŜerców. Kiedy usadowiłem się wreszcie wygodnie, usłyszałem ciche
skrobanie. Obejrzałem się i zobaczyłem, jak Chajinka podnosi z ziemi oślizgłego,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin