I.doc

(57 KB) Pobierz

Rozdział I

Pocztówki z daleka

 

 

Cisza krzyczy.

Głośno.

Wibrująco.

Kiedy czytałem jeszcze książki, wszyscy Ci ze złamanym sercem, bez szans na odkupienie, jakąś ulgę,

siedzieli w zamknięciu, unikali ludzi.

Ja tak nie mogę.

Kiedy jestem sam w swoim pokoju, a wszędzie panuje cisza, słyszę jej głos w mojej głowie jakby stała

tuż obok, krzyczała coś do mnie. Wyraźnie i głośno.

Oczywiście, nawet wtedy, kiedy jestem między ludźmi na ulicy, w szkole, gdziekolwiek, to ją widzę i

słyszę. Jakby wciąż była tuż zza mną. Na wyciągniecie ręki.

W tłumie ludzi łatwiej zignorować to, jak bardzo jest wszechobecna.

Słyszę myśli innych, mieszają się one z moimi. Kiedyś starałem się je oddzielić od własnych, teraz mi

wszystko jedno.

I tak myślę o Belli i tak.

Ostatnio widzę ją coraz częściej.

Pod drzewami, w oknach, na przejściu dla pieszych, w zwykłych restauracjach w których mogłaby się

pojawić, nie takich ekstrawaganckich, do których lubiłem ją brać by spróbowała trochę splendoru i dla

własnej przyjemności obserwowania jej ubranej w coś eleganckiego, błękitnego.

Możliwe, że zaczynam popadać w szaleństwo.

I dobrze. Jeśli to ma tak wyglądać, niech przyjdzie ono jak najszybciej.

Rosalie mówi, że sam się do niego doprowadzam, wciąż myśląc o Belli, poszukując chociażby

najmniejszego jej śladu. Kiedyś uwagi tego typu, mówiące oczywistą prawdę, którą próbowałem

zignorować, od razu sprowokowałyby mnie do kłótni.

Natomiast teraz Rose dostała ataku szału, bo nie zrobiłem nic. Tylko na nią spojrzałem. Bo co miałem

powiedzieć? Wszystko było oczywiste.

Od jakiś 80 lat sobie zwyczajnie egzystuje.

Jak roślina.

Kiedyś, jeszcze zanim ją poznałem, myślałem, że jestem martwy.

Dopiero teraz mam pojęcie, co tak naprawdę oznacza bycie tylko skorupą bez duszy.

Stałem się nią z własnej woli, opuszczając Bellę w lesie, mówiąc jej te wszystkie kłamstwa, oszukując

ją, raniąc. Sam się skazałem na zagładę.

To wszystko moja wina, mojej własnej arogancji, zadufania.

Kiedy po jakimś roku od zostawienia jej dowiedziałem się, że Bella nie żyje, moja decyzja była szybka.

Pojechać do Volterry i ze sobą skończyć.

Do dziś żałuję, że Carlisle mnie ubiegł i natychmiast poszedł do Aro, aby go ostrzec. Trochę mnie

ciekawiło na początku jak go przekonał żeby nie dopuścić mnie do miasta i ludzi. Odizolować mnie

tak, abym nie mógł w żaden sposób sprowokować Volturi.

Potem była długa rozmowa, histeria Esme i Alice i obietnica.

Że jeśli po pięciu latach wciąż będę chciał ze sobą skończyć, to nikt mi w tym nie przeszkodzi.

Zgodziłem się na to, bo nie miałem innego wyboru.

Spędziłem następne lata w samotności, w jakiś slumsach w Afryce, rzadko polując.

Dzięki mojej fotograficznej pamięci mogłem odtworzyć każdą chwilę, każdy uśmiech, ton głosu który

z nią dzieliłem.

Karmiłem się tymi fragmentami, pozwalając sobie czasami wspominać rozmowy z nią o duszy.

Wyraz jej oczu, taki pewny, spokojny, kiedy patrzała na mnie i mówiła o niebie.

Kiedy okres oczekiwania prawie się kończył przyszedł do mnie Carlisle.

Z małą dziewczyną u boku.

Cecile.

 

 

 

- Co to jest? Zastępstwo? Myślisz, że jeśli dasz mi pod opiekę jakąś dziewczynę, to zapomnę o Belli?

- Ona potrzebuje brata. Kogoś na kim będzie mogła się opierać. Chociaż na początku.

- Ona nie potrzebuje mnie.

- Edward, tylko dlatego, że nie uratowałeś Belli przed śmiercią, nie znaczy, że nie możesz uratować kogoś

innego. Chociażby jej. Lub siebie. Zostań z nami przez kilka tygodni, naciesz Esme i resztę Twojej rodziny swoją

obecnością. Potem jeśli wciąż będziesz chciał, umożliwię ci realizację twojego planu.

 

 

Tygodnie zamieniły się w miesiące, te w lata.

Zabrakło mi odwagi.

Nie dlatego, że bałem się bólu mojego lub mojej rodziny. Nie miało to większego znaczenia.

Bałem się utracenia chociaż jej wspomnień, co jeśli po śmierci nie mógł bym nawet wspominać?

Po tym co zrobiłem w lesie, opcja braku duszy wydawała mi się całkiem prawdopodobna.

Więc postanowiłem trochę odwlec w czasie swój koniec. Na kilka miesięcy.

A potem zacząłem widywać i słyszeć Bellę.

Co automatycznie oznaczało przedłużenie mojej egzystencji.

 

 

*********

 

 

Męczy mnie przebywanie z klanem Denali.

Znali mnie jeszcze zanim poznałem Bellę i teraz wciąż w myślach porównują mnie do tego

poprzedniego Edwarda.

Cecile zna tylko tego, którego opisuje w myślach jako „wiecznie smutnego, tak smutnego, że jak tylko

na niego patrzę, mam ochotę zacząć płakać. To co, że nie mogę. Uczucie pozostaje. Ma takie puste

oczy. Cały czas. Nic go nie obchodzi.”

Żal mi jej z tego powodu.

Miałem rację, mówiąc Carlisle’owi, że nie takiego brata dziewczyna potrzebuje.

Jest za młoda na wampira. Ojciec znalazł ją nad rzeką, całą zakrwawioną. W jego wspomnieniach

widzę jej białą twarz i wielkie oczy, patrzące na niego błagalnie.

Akurat wtedy zebrało mu się na litość i stworzył ósmego członka naszej rodziny.

To nie ona powinna nim być i wszyscy to wiedzą.

Nawet Rosalie, która nigdy nie akceptowała Belli, teraz gdy o niej myśli, żałuje, że nie była milsza dla

niej za życia.

I dobrze.

Czasami słyszę Cecile zastanawiającą się co się do diabła dzieje, kiedy Alice na zakupach nie pozwala

jej założyć niebieskiej sukienki, albo kiedy musi natychmiast wyjść ze sklepu bo dopada ją

wspomnienie marudzącej Belli, kiedy ta szła z nią na zakupy.

Nie rozumie dlaczego we wrześniu każdy w naszym domu jest wyjątkowo smutny lub agresywny.

Oczywiście kojarzy, że to ma coś wspólnego ze mną.

Nikt nie odpowiada na jej pytania.

Chyba chcą bym to ja opowiedział jej historię Belli i moją.

Jak bajkę do poduszki.

*********

- Edward?

Cała moja rodzina oprócz Cecile i mnie wraz z klanem Tanyi rozmawiała w gabinecie.

Cecile została wykluczona z tego ze względu na swój wiek, a także temat rozmowy.

Mnie tam nie było, bo co mnie obchodziły jakieś wojny.

Cee natomiast wychowana w mydlanej bańce, nie rozumiała i nie powinna być zbyt dokładnie

zaznajomiona z okrucieństwem które nasza rasa na co dzień ukazywała.

Przez wzgląd na mnie i nienajlepszą kondycję psychiczną naszej rodziny, prowadziliśmy spokojny

tryb życia, stroniliśmy często od ludzi, mieszkając przez kilkanaście lat w głębokich lasach, nigdy nie

spoufalając się z mieszkańcami odległych wiosek.

- Edward?

Podniosłem w końcu wzrok.

Patrzyła na mnie, trochę błagalnie, trochę rozkazująco. Stłumiłem westchnienie. Wiedziałem o co jej

chodzi.

Z racji tego, że nikt nie odpowiadał na jej pytania krążące wokół Belli, często jej ustępowano, kiedy

pytała o coś innego. Pewnie miał z tym coś wspólnego także jej urok. Nie miała specjalnego daru jak ja

albo Alice, była po prostu urocza. Od razu oczarowywała osoby wokół siebie.

- O czym rozmawiają w gabinecie? To ma coś wspólnego z dziećmi księżyca, prawda? I o czymś

jeszcze.

No świetnie.

Docierało do niej to, co powinna zignorować, natomiast ważnych spraw, takich jak Sebastian, które

powinna zostawić w spokoju, kiedy tylko dowiedziała się jakie są dla niej niebezpieczne, trzymała się

ich kurczowo.

Zupełnie jak Bella.

- Skąd mam wiedzieć? – odpowiedziałem cicho – Nie siedzę z nimi.

Spojrzała na mnie jak na idiotę.

Westchnąłem.

- Tak, rozmawiają o dzieciach księżyca.

- Czy ja muszę wyciągać z ciebie każde słowo? Edward proszę.

- Dyskutują też o Rostanovie i klanie z okolic Montenegry. – odparłem niechętnie.

Rostanov. Wampir, który ze 100 lat temu z okrzykiem zemsty na Aro wybiegł z Volterry.

Najwyraźniej postanowił rozszerzyć swój gniew na wszystkich pobratyńców. Szalony wampir, który

tworzył setki nowonarodzonych i wychowywał ich w jednym celu: bądźcie moją armią. Nie był

zbytnim problemem 100 lat temu. Teraz urósł do rangi kataklizmu. Nomadzi coraz rzadziej się

pojawiali, wszyscy tworzą klany i trzymają się w grupach.

Kiedy Rostanov opanowywał każde miejsce do którego się zbliżył, napotkał pewien opór docierając

do południowej Europy. Spotkał tam klan, który mu oświadczył, że jeśli zostawi ich w spokoju, a jego

podwładni nie będą się naprzykrzać i nie tkną ich terenu, to pozwolą mu żyć. Początkowo Rostanov

odrzucił ich ofertę. Przyjął ją jednak od razu po pierwszym spotkaniu z Luciusem, przywódcą grupy.

Ten przyszedł do obozowiska wroga tylko z trojgiem członków swojego klanu: jedną kobieta i dwoma

mężczyznami. Początkowo Rostanov chciał zabić przeciwników. Jednak ci pokonali dwudziestu jego

strażników w kilka minut, nie odnosząc nawet żadnej rany. Ze słów Garretta, męża Kate, słyszało się

echa strachu, kiedy wspominał tą historię. Nie było go tam, nie, jednak świadków pozostało

wystarczająco dużo. Po pewnym czasie ta historia obrosła trochę legendą, została przerysowana.

Jednak bez wątpienia, klan z Montenegry był potężny.

Natomiast dzieci księżyca… Oni też w pewien sposób wiążą się z tym klanem. Są to wilkołaki,

bardziej jak zwierzęta niż ludzie, kierują się najprostszymi instynktami. Ciężko je zabić, nawet

wampirowi. Regenerują się bardzo szybko, są równie zwinne i silne jak my. Jednak Lucius i

członkowie jego rodziny opanowali tę sztukę do perfekcji. Mogliby nauczyć jej wielu z nas, jednak ci

nie opuszczają granic swojego terenu. A jeśli nawet tak, to nikt nie zmusi ich do wyjawienia niczego.

Była to pewna śmierć dla całego otoczenia.

- Myślisz, że oni mogą nam coś zrobić? – zapytała Cee. Głos jej trochę drżał.

- Nie wiem, Cecile.

Westchnęła cicho.

- Czy tata chce wybrać się do tego klanu, zdobyć jakieś informacje?

- Nie sądzę.

- Czyli zostajemy w Denali? Czy wyruszamy do jakiegoś nowego domu?

W jej głosie było dziwne napięcie.

- Dlaczego pytasz?

- Zastanawiałam się… Czy nie moglibyśmy odwiedzić Paryża.

Zacisnąłem szczęki.

Oczywiście. Chodziło o Sebastiana.

Wampir, którego spotkaliśmy podczas krótkiego pobytu we Francji, pełen uroku osobistego,

oszałamiający, kulturalny. Cecile uważała, że go kocha. Nie była to prawdziwa miłość, tylko

zauroczenie. Sebastian nie dbał o nią zbytnio, powiedział jej to wprost. Ta jednak nie poddawała się,

przychodziła do niego. Aż pewnego dnia zobaczyła w jego mieszkaniu kogoś innego. Wampirzycę.

Kiedy spytała się o nią Sebastiana, ten jej krótko odpowiedział, że to nie jej sprawa i ma się wynosić.

Carlisle zadecydował wtedy, że to najwyższa pora na wyjazd. Cee do dzisiaj mu to wypomina.

- Wątpię. – odpowiedziałem chłodno. – Francja nie jest bezpieczna.

Usłyszałem trzask otwieranych drzwi. Wszyscy zaczęli opuszczać gabinet, mieli zmęczony wyraz

twarzy.

Carlisle stanął w drzwiach, skinął na mnie głową.

- Edward, mógłbyś porozmawiać ze mną chwilę?

Wszedłem do gabinetu.

Wchodząc minąłem Tanyę.

Podkochiwała się kiedyś we mnie, jednak ja nigdy nie zwracałem na nią zbytniej uwagi.

Traktowała mnie teraz chłodniej z powodu rozmowy, którą odbyliśmy, kiedy zobaczyliśmy się po raz

pierwszy po śmierci Belli. Zasugerowała, że powinienem odreagować stratę Belli spotykając się z

jakąś inna wampirzycą. W celach zaspokojenia miłości fizycznej, jak się wyraziła. Moja odpowiedź na

pewno ucieszyłaby Alice z racji energii jaką w nią włożyłem, nie treści. Treść nikogo z mojej rodziny

nie napawała dumą.

Carlisle stanął blisko okna, spoglądał na gwiazdy.

Jak to kiedyś powiedziała Bella, kiedy marudziłem jej o przewidywalności mroku? „Gdyby nie

ciemność, nie zobaczylibyśmy gwiazd”.

- Wyruszamy do Europy.

Nawet nie drgnąłem.

Nie czułem się tym poruszony.

- Dlaczego?

- Ameryka staje się coraz bardziej dzika, niebezpieczna dla nas. Wiesz, jaki terror sieje Rostanov. My i

klan Tanyi jesteśmy wystarczająco silni by zostawić Nowy Świat.

- W porządku. Kiedy wyruszamy?

Carlisle westchnął. Chyba liczył na jakieś obiekcje, argumenty z mojej strony przemawiające za

pozostaniem w Ameryce. Jak zwykle, od osiemdziesięciu lat, przeliczył się.

- Jeszcze w tym tygodniu. I w związku z tym zastanawiałem się… nie chciałbyś odwiedzić jakiegoś

miejsca?

Wiedziałem o czym mówi. O Forks, o grobie Belli.

Nigdy tam nie byłem.

Zobaczenie tego wszystkiego było namacalnym dowodem, że jej już nie ma.

A tak zawsze byłem zawieszony w niepewności mojej wyobraźni i szaleństwa.

- Nie.

- Edward. Alice chce odwiedzić Forks, pożegnać się z…

- Nie interesuje mnie to.

Brakuje mi tylko Alice obsesyjnie rozmyślającej o Belli.

- Ale mnie tak. Staram się jak najbardziej ulżyć twojemu cierpieniu, jednak nie mogę przez to ranić

swojej córki. Nie tylko Alice chce tam pojechać, reszta nas też. Poza tym myślę, że należy wprowadzić

Cecile w tą część historii naszej rodziny.

- Nie.

Carlisle patrzał na mnie, świdrując mnie wzrokiem.

Nie bardzo się tym przejmowałem.

Odwrócił się z powrotem do okna, milczał.

Minęło kilka minut nim znów przemówił.

- Zawrzyjmy umowę.

Nie zwrócił uwagi na mój grymas.

- Nie będziesz musiał jechać z nami do Forks, ani żadne z nas nie poruszy tego tematu nigdy więcej.

W zamian obiecaj mi, że staniesz się trochę bardziej… ludzki. I wyjaśnisz wszelkie wątpliwości Cecile.

Uśmiechnąłem się drwiąco.

- Jak mogę zachowywać się jak człowiek, skoro nim nie jestem?

- Postarasz się. Wierzę w ciebie, synu. Czas poruszyć się na przód. Chociaż trochę. Nie każę ci

zapominać o niej, wystarczy jeśli wyjdziesz chociaż trochę z tej żałoby, którą na siebie nałożyłeś

osiemdziesiąt lat temu.

Jak by to było możliwe.

Zastanowiłem się jednak nad jego słowami.

Cecile zasługiwała na równe traktowanie. Bańka, nie bańka, prawda musi być wyjaśniona.

Skinąłem głową i wyszedłem z pokoju.

1 | Strona

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin