Angelsen Trine - Córka morza 05 - Niepokój serca.doc

(532 KB) Pobierz

TRINE ANGELSEN

 

NIEPOKÓJ SERCA

 

SAGA CÓRKA MORZA V

 

 

Rozdział 1

 

              Elizabeth musnęła wargami rozpaloną od gorączki twarzyczkę córeczki.

              - Nie śpij, Ane – szepnęła, obsypując pocałunkami maleńkie powieki, czółko i policzek, mokry już od własnych łez. – Dobry Boże, bądź sprawiedliwy i nie zbieraj mi dziecka! Podobno zawsze wybierasz najpiękniejsze kwiaty na ziemi, a moja Ane jest jednym z nich. ale nie zabierak mi jej, błagam!

              Przytuliła córeczkę mocno. Była zmęczona lękiem o Ane i zrozpaczona jej cierpieniem. Wypłakała już wszystkie łzy. Bóg zdecyduje, jaki będzie los jej dziecka. Podniosła drżącą dłoń do twarzy. Jej spojrzenie padło na Biblię Jensa. Zbliżyła ją do oczu dziewczynki. Ane patrzyła matowym, niewidzącym wzrokiem.

              - Spójrz tylko, moje dziecko! – błagała Elizabeth.

- To Biblia twojego ojca. powiedział kiedyś, że po jego śmierci ta Biblia będzie należała do ciebie. Posłuchaj mnie teraz. Musisz wyzdrowieć, żeby odziedziczyć tę Biblię i przekazać ją swoim dzieciom. Wyzdrowiejesz, moja kochana?

              Ane zamknęła oczy. Jej główka opadła bezwładnie do tyłu. Elizabeth odłożyła księgę, żeby podtrzymać córeczkę. Siedziała apatycznie, kołysząc się miarowo i głaszcząc wychudzony, miękki policzek małej. Tak niedawno podcięła jej włosy, wyrównała fryzurę na wysokości ucha. Ane wierciła się na krześle, a ona bała się, że ukłuje ja nożycami. W drobną szyjkę, stworzoną do całowania. W skórę miększą niż jedwab, bielszą niż śnieg. Czy takie maleństwo nie ma prawa żyć. Dlaczego Bóg nie zabierze raczej jej, Elizabeth? To przecież ona jest morderczynią!

              - Lina! – szepnęła. – Lino, czy możesz mi pomóc?

Jesteś przecież… jesteś po tamtej stronie. Chyba możesz Go poprosić, żeby się nade mną ulitował. Ten jeden raz. Proszę cię, Lino… - Słowa zamarły jej na wargach, równie bezsilne jak ona. Spojrzała w okno zamglony, wzrokiem. Jezdna z gwiazd była większa niż inne. Może to gwiazda betlejemska? Bóg, który mieszka w niebie i nie ma żadnych zmartwień, chce mi zabrać Ane, pomyślała Elizabeth z goryczą, ale zaraz się zawstydziła. Przecież Bóg zna wszystkie ludzkie myśli, choć to takie dziwne. – Wybacz mi, Panie, moje grzeszne myśli. Pewnie jestem egoistką, bo nie chcę, żebyś zabrał Ane do siebie i oszczędził jej ziemskich cierpień. Ale musisz wiedzieć, że nie oddam swojego dziecka bez walki!

              Wzburzona, podniosła się i położyła dziecko do łóżka. Potem zamknęła oczy, zacisnęła usta u położyła dłonie ba ciałku córeczki. Starała się skoncentrować i przelać siły na małą. Po chwili jednak się poddała. Ramiona jej opadły. Dlaczego nie mogę uzdrowić własnego dziecka? Dlaczego mam tę moc tylko od czasu do czasu?

              Wzięła mokrą szmatkę, żeby schłodzić rozpalone ciałko. Poświęciłabym dla niej wszystko, ale moje łzy nie uzdrowią, pomyślała, przecierając oczy. W końcu wstała i popatrzyła przez okno. Potem znów spojrzała na córeczkę, ważąc wszystkie za i przeciw. Wezwać doktora? Ile czasu potrzeba, żeby zbiec do Heimly i pożyczyć konia? Nie, lepiej nie opuszczać dziecka. Doktor zresztą nic tu nie poradzi. Był tutaj już dwa razy – przed śmiercią matki i wtedy, gdy wyciągnęła Marię z lodowatej wody. Na pewno powie tylko, że trzeba podawać Ane dużo picia i chłodzić ją mokrymi szmatkami.

              Ale Elizabeth wszystko to robiła.

              No właśnie… dużo picia. W kuchennej szafce miała gorzałkę i korzeń dzięgla. Czy można…? Czy się ośmieli…? Zacisnęła dłonie tak, że paznokcie wbiły jej się boleśnie w skórę. Czy jest inne wyjście? Położyła dłoń na czole dziewczynki. Skóra małej była coraz bardziej rozpalona i sucha. Jakiś czas temu Elizabeth podała jej wywar z kory, który powinien działaś napotnie i przeciwgorączkowo, ale to najwyraźniej nie poskutkowało. Trąciła córeczkę, wymawiając jej imię, lecz dziecko nie zareagowało.

              Nie ma czasu do stracenia. Elizabeth poszła zdecydowanym krokiem do kuchni i otworzyła szafkę. Drżącymi dłońmi odsunęła słoiczki z korą, z ziołami na zapalenie pęcherza i na opuchlizn, z nostrzykiem do okładania raz i z kurzym zielem na biegunki. Oznaczała wszystkie słoiczki w sobie tylko znany sposób, ale zamierzała we przyszłości całą swą wiedzę przekazać córce.

              - Tak – powiedziała na głos. – Ane nauczy się kiedyś, jak przygotować lekarstwa. Ale najpierw muszę ją wyleczyć.

              Na samym końcu stał słoiczek z korzeniem dzięgla i buteleczka gorzałki, którą Elizabeth dostała od Jakoba. Musiała mu obiecać, że nie piśnie o tym Ragnie, która uważała gorzałkę za diabelski napój. A przecież Jakob używał go tylko leczniczo, żeby rozgrzać i wzmocnić ciało na morzu.

              Nogi się pod nią uginały, gdy szła po schodach.

Wiedziała, że mieszanki dzięgla i gorzałki używa się do spędzania płodu i że ma ona silne działanie napotne w trakcie gorączki, ale nie wolno jej podawać dzieciom.

              Przeżegnała się i pomyślała z przerażeniem, że jeszcze nigdy w życiu nie ryzykowała. Ane może od tego umrzeć. Ale bez tego też może umrzeć.

              - Jeśli Ane umrze, pójdę na morze – powiedziała stanowczym głosem, wlewając odrobinę mieszanki do ust dziecka. Dodała wprawdzie trochę wody, żeby złagodzić smak, ale córeczka i tak się zakrztusiła i wykręciła. Elizabeth z ciężkim sercem podała jej jeszcze parę kropli. Znów nieco pociekło po buzi. Trzeba się było uzbroić w cierpliwość. W końcu Elizabeth odstawiła kubek z łyżeczką na podłogę. Teraz pozostawało już tylko czekać.

              Czas dłużył się niemiłosiernie. Młoda matka krążyła po izbie, przystając czasem przy oknie. Gdzieś w oddali zaszczekał lis. Przypomniała sobie, jak Esaias pytał ją, czy chodzi na polowania. Nie, ona nie potrafiłaby zabić zwierzęcia, które żyje na wolności. Rozumiała jednak, że inni muszą to robić, żeby zdobyć jedzenie i skóry. Znów podeszła do łóżka, schłodziła czoło dziecka, uklękła i zaczęła się modlić. Nigdy nie czuła się tak bezsilna.

              Tymczasem mrok ustąpił miejsca szaremu porannemu światłu. Gwiazdy znikły. Elizabeth szukała wzrokiem tej największej, lecz nie było jej widać. Może to dobry znak?

              Nagle zamarła z przerażenia, bo Ane poruszyła się i wydała bełkotliwy krzyk.

              - Nie śpisz?!

              Elizabeth rzuciła się do łóżka, patrząc z rozpaczą na wijące się z bólu dziecko. Przyszedł ją zimny dreszcz, a ciało pokryła gęsia skórka.

              - Ane? – szepnęła schrypniętym głosem. – Boże, co ja zrobiłam! Teraz ona umrze, co za… Maleńka moja, co cię boli? – spytała zduszony, głosem, próbując dotknąć małego ciałka, które miotało się na łóżku.

              Elizabeth nie umiałaby powiedzieć, jak długo trwały skurcze. Wydawało jej się, że całą wieczność, choć zapewnie tylko kilka minut. Gdy Ane się uspokoiła, matka zaczęła drżącymi palcami szukać pulsu. Rozpłakała się z radości, wyczuwając miarowe bicie serduszka w małej piersi.

              - Wybacz mi, kochanie – powiedziała, głaszcząc małą po główce.

              Wycieńczona niepokojem położyła się koło dziecka i mocno je przytuliła. Ogarnęła ją ulga nie do opisania. Musiała się zdrzemnąć, bo nagle uświadomiła sobie, że córeczka jest mokra od potu i że zacznie swobodniej oddycha.

              - O, dzięki, dzięki… - szlochała Elizabeth.

              Myjąc dziecko, śmiała się i płakała na przemian. Nie wiedziała, czy uzdrowienie zawdzięcza Bogu, Linie czy lekarstwu. Ale jedno był pewne: Ane będzie żyła.

 

Rozdział 2

 

              Elizabeth biegała między córeczką a piecem, na którym przyrządzała lecznicy napar z pierwiosnka lekarskiego. Dla większej wygody przeniosła Ane do kuchni i umościła jej posłanie na ławie. Obchodziła się z nią tak ostrożnie, jakby dziewczynka była z kruchej porcelany. Przepełniała ją radość z ocalenia Ane. Pierwszym cudem były narodziny córeczki ponad dwa i pół roku temu, teraz cud zdarzył się po raz drugi. Odzyskała dziecko.

              Ane leżała bezwładnie, z zamkniętymi oczami, lecz Elizabeth wiedziała, że śpi naturalnym, spokojnym snem. Drobne ciałko potrzebowało odpoczynku po tak gwałtownym wstrząsie.

              - Będę cię strzegła przez cały czas – mruczała Elizabeth, obsypując twarzyczkę dziecka pocałunkami.

              Ane nie była już tak rozpalona, ale oddychała przez usta i pokasływała przez sen. Temu jednak da się zaradzić. Elizabeth wyprostowała się o odgarnęła włosy za ucho. Była wyczerpana, powinna się trochę przespać, lecz wiedziała, że nie zaśnie spokojnie. Strach jeszcze jej nie opuścił. Bo co by było, gdyby…

              Drygnęła nerwowo, słysząc niezbyt głośnie pukanie. Spojrzała szybko na drzwi i na córeczkę.

              - Prozę – powiedziała.

              - Dzień dobry – przywitała się Dorte, patrząc na przyjaciółkę badawczo. Za jej plecami stał Daniel i trzymał się matczynej spódnicy.

              Dopiero teraz Elizabeth uświadomiła sobie, że jest w koszuli nocnej, na którą zarzuciła sweter.

              - Ane przez całą noc walczyła z chorobą – wyjaśniła bezbarwnym głosem, wskazując łóżko.

              - Z chorobą? – powtórzyła Dorte. – Co jej jest?

              Elizabeth poczuła, że znów ogarniają ją wyrzuty sumienia. Gdyby lepiej pilnowała córeczki!

              - Siadaj – zaprosiła. – Napijesz się herbaty? Właśnie zaparzyłam.

              Dorte skinęła głową i zdjęła kurtkę Danielowi.

              - Ane śpi? – zapytał chłopiec, patrząc na matkę.

              Dorte z uśmiechem pokiwała głową.

              - Płukała wczoraj pranie w rzece – zaczęła Elizabeth, gdy obie trzymały już kubki z herbatą. – Odwróciła, się tylko na chwilę. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle Ane znalazła się nad samym brzegiem. – Elizabeth upiła trochę herbaty, żeby zapanować nad głosem. – I wpadła do wody – dodała szybko żeby mieć to już za sobą.

              Spodziewała się wyrzutów, ale Dorte tylko na nią patrzyła. W jej zielonych oczach widać było cień troski, lecz nic nie powiedziała.

              - Rzuciłam się do rzeki – ciągnęła Elizabeth. – Ledwo ją wyciągnęłam. Za długo była pod wodą.

Myślałam, że jest martwa, gdy wyniosłam ją na brzeg.

              Jej głos zadrżał niebezpiecznie. Dorte wstała i usiadła koło niej.

              - Ale przecież Ane żyje – rzekła łagodnie, obejmując ją ramieniem.

              Elizabeth pokiwała głową, skubiąc fartuszek.

              - A potem w nocy się rozchorowała. Bardzo. Znowu myślałam, że to koniec. modliłam się do Boga i …

              - Nie musisz mi wszystkiego opowiadać – przerwała jej Dorte. – To sprawa między tobą a Panem Bogiem. Najważniejsze, że pozwolił co ją zachować. Nasze dzieci to dar od Boga. Pamiętaj, że my je tylko pożyczymy – oznajmiła Dorte spokojnie.

              Elizabeth nie mogła się z tym zgodzić.

              - Ale przecież rodzice nie powinni żyć dłużej niż dzieci!

              - Niestety, to się zdarza. – Dorte odgarnęła jej włosy. – Nie byłaś dziś w oborze – stwierdziła.

              - A która to godzina? – zapytała Elizabeth.

              - Pora obrządku dawno już minęła – powiedziała Dorte. – Słyszałam po drodze porykiwanie krów. Chcesz, żebym je dziś za ciebie nakarmiła?

              Elizabeth zakryła usta dłonią. Jak mogła zapomnieć o biednych zwierzętach?!

              - Zajmij się sobą. Elizabeth. Bardzo tego potrzebujesz. Ja pójdę do obory.

              Gospodyni spojrzała na nią tępym wzrokiem. Dorte wyszła, zabierając ze sobą Daniela. Elizabeth chciała powiedzieć, że chłopiec może zostać, ale nie zdołała wydobyć z siebie głosu. Z trudem wstała i zaczęła się czesać. Potem się umyła i włożyła czyste ubranie –niebieską bluzkę i szarą spódnice. Co Dorte sobie pomyślała, widząc ją w koszuli nocnej i z rozpuszczonymi włosami o tej porze? Elizabeth zarumieniła się ze wstydu. I po co właściwie przyszła tak wcześnie? Dorte rzadko odwiedzała ją bez powodu.

              Ane zakasała ochryple i od razu się obudziła. Elizabeth wzięła ją na kolana.

              - Jesteś głodna? – zapytała, ale dziewczynka zdecydowanie pokręciła główką.

              - Baty?  Zażądała.

              Matka nalała trochę herbaty do kubka, mała wypiła wszystko łapczywie. Gdy kubek był już pusty, przytuliła się do matki.

              - Zaraz przyjdzie Daniel – powiedziała Elizabeth, wycierając jej nosek chusteczką. – Pobawisz się z nim?

              Dziewczynka znów pokręciła główką.

              - Ane Ce lulu – oświadczyła sobie – powiedziała Elizabeth, kołysząc ją do snu.

              Nic nie wskazywało na to, żeby małej groziło zapalenie płuc. To raczej zwykłe przeziębienie, które minie bez śladu. Trzeba tylko dobrze o nią zadbać. W naszej rodzinie rodzą się silne dziewczynki, pomyślała, dziwiąc się, że sama nie zachorowała po tym wszystkim.

              Przypomniała sobie słowa Dorte i złożyła ręce do modlitwy. Wprawdzie nie była pewna, kto właściwie jej pomógł, ale podziękować na pewno nie zaszkodzi.

              Po chwili wróciła Dorte z Danielem.

              - No, wyglądasz już dużo lepiej – pochwaliła przyjaciółkę. – Ane dalej śpi?

              - Obudziła się tylko na chwilę. Chyba potrzebuje paru dni spokoju i wszystko będzie dobrze. – Własne słowa trochę ją pokrzepiły.

              - Będzie tak, jak Bóg postanowił – stwierdziła Dorte. – Co jeszcze mam zrobić?

              - Kochana, nie przyszłaś tu chyba pracować?

              - Nie, szczerze mówiąc, przyszłam z wiadomością od Ragny.

              Elizabeth poczuła, że coś ściska ją w dołku.

              - Tak? – Czekała na najgorsze.

              - Ragna organizuje w piątek spotkanie. I cię zaprasza.

              - Co? – Elizabeth spojrzała na nią ze zdumieniem.

              Dorte wzruszyła ramionami.

              - Tak powiedziała. Mówiła, że ci… jak ona ich nazwała? A tak, że ludzie dobrze sytuowani w większych miastach organizują spotkania.

              - Ale przecież my nie mieszkamy w żadnym mieście i nie jesteśmy sytuo… Co będziemy robić?

              - Pić kawę, jeść, śpiewać psalmy. I masz zabrać ze sobą robótkę.

              Elizabeth położyła Ane na ławie i starannie przykryła pledem. Co też teściowej przyszło do głowy? Ragna miała swój krąg znajomych, których chętnie odwiedzała. Były to przeważnie bardziej zamożne rodziny. Pewnie u nich to usłyszała.

              - Kto jeszcze ma przyjść?

              Dorte znowu wzruszyła ramionami.

              - Nie wiem. Ale mnie też zaprosiła. Chyba dlatego, że Jakob wszystko słyszał i powiedział, że Indianne może popilnować Daniela. Głupio więc mi było odmówić. Zresztą pomyślałam, że może być całkiem miło. Ja rzadko gdzieś wychodzę.

              - Nie wiem tylko, jak się będzie czuła Ane – zawahała się Elizabeth.

              - Mogę powiedzieć o tym Ragnie – zaproponowała Dorte.

              - Nie, powiedz, że przyjdę. Zobaczymy. Dziś dopiero niedziela. – I w tej chwili przypomniała sobie o praniu. – Ojej, zostawiłam pranie nad rzeką! Powinnam je rozwiesić, a to już niedziela…

              - Bóg na pewno wybaczy mi ten grzech – uśmiechnęła się Dorte. – Zajmę się tym.

I znów ruszyła do drzwi. A Daniel za ną. Nie odstępuje jej na krok, pomyślała Elizabeth, idąc do wygódki. Gdy szła przez podwórze, kątem oka dojrzała coś, co sprawiło, że serce zamarło jej w piersi. To nie może być pogrzeb! Z przerażeniem zerknęła w stronę wsi. Ale niestety, nie miała wątpliwości, że to czarny koń Jakoba i że na wozie stoi trumna udekorowana wrzosem i krepiną. Nie zdołała rozpoznać ludzi, którzy szli w orszaku, ani mężczyzny siedzącego na koźle. Wszyscy ubrani w czerń, jak każe zwyczaj. Kim oni są? Kto umarł? Dlaczego nikt jej o tym nie powiedział? Elizabeth rozejrzała się bezradnie, wypatrując kogoś, kto mógłby jej odpowiedzieć na te pytania. Koń wlókł się powoli, papierowe wstążki powiewały na wietrze. Rozległy się kościelne dzwony i równie nagle umilkły.

              - Elizabeth!

              Dorte stała tuż przed nią z balią pełną mokrych ubrań.

              - Mam to rozwiesić w szopie? – zapytała.

              Elizabeth była przekonana, że przytaknęła, ale przyjaciółka wciąż patrzyła na nią ze zdziwieniem.

              - Co ci jest? Zobaczyłaś ducha? – A może huldrę?

              - Nie. orszak pogrzebowy – szepnęła Elizabeth, wskazując kierunek. I włosy niemal stanęły jej na głowie. Bo orszak nagle zniknął. To niemożliwe!

              - Chyba powinnaś  trochę odpocząć – stwierdziła Dorte, popychając Elizabeth w stronę domu. – Idź na poddasze i prześpij się kilka godzin. Ja zajmę się małą i całą resztą.

              Elizabeth poszła za nią jak posłuszne dziecko. Dorte prześcieliła łóżko. Pomogła jej zdjąć spódnicę i buty, przykryła pledem i futrem.

              - Teraz musisz się przespać. Nie chcę cię widzieć przez parę godzin – powiedziała zdecydowanie.

              Elizabeth leżała sztywno na łóżku, wpatrując się w sufit. Zrozumiała, co przed chwilą widziała. To był zwiastun śmierci. Ktoś ma umrzeć.

 

Rozdział 3

 

              Elizabeth siedziała w balii. Głowę umyła już wcześniej, żeby włosy zdążyły wyschnąć. Nieczęsto pozwalała sobie na taki luksus. Trzeba było poświecić sporo czasu na noszenie wody i zużyć dużo torfu, żeby ją zagrzać. Ale tego dnia uznała, że zasługuje na taki zbytek, skoro wybiera się do Ragny. Podeszła do niej córeczka.

              - Ane kąpie?

              - Nie. Ane będzie się kąpać, bo ma katar i jest chora – uśmiechnęła się Elizabeth, szorując sobie szyje i ramiona.

              Nie spuszczała małej z oka. Dziewczynka szybko odzyskiwała zdrowie. Prawie już nie kaszlała, apetyt jej dopisywał. Z każdym dniem wyglądała coraz lepiej.

              Elizabeth wylała wodę z balii i dokładnie obejrzała koszulę, by się upewnić, że nie jest pognieciona i nigdzie się nie strzępi. Jej suknia była znoszona, ale cała i czysta. To wystarczy. Wybiera się przecież tylko do Ragny. Była jednak trochę podekscytowana zaproszeniem na spotkanie.

              - Mama ładna – powiedziała Ane, muskając jej sukienkę pulchną łapką.

              - Tak, mama jest ładna? – Elizabeth uśmiechnęła się i pocałowała córeczkę w czubek nosa. – Ale i tak Ane jest najładniejsza na świecie – dodała ciepło, uświadamiając sobie, że podobną rozmowę przeprowadziły tydzień temu.

              W tym momencie do izby wpadła Maria. Zadyszana, lecz uśmiechnięta.

              - Szłam pod górę najszybciej, jak mogłam – wyjaśniła. – Zagadałam się z Indianne i zapomniałam, która godzina. – Zdjęła fartuch i uściskała Ane, która do niej podbiegła. – Ale ładnie wyglądasz! – zawołała, patrząc na siostrę.

              Elizabeth poczuła przyjemne mrowienie w brzuchu. Od dawna nie ubierała się tak starannie. Nie potrafiłaby sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatni raz była gdzieś zaproszona. Zabrała się do czesania. Zajęło jej to dużo czasu, ale warkocz wyszedł równiutki, upięła go w kok nisko nad karkiem. Na koniec chwyciła jedwabny szal, przewieszony przez parcie krzesła.

              - Nie będę w tym za bardzo wystrojona? – zapytała, zarzucając szal na ramiona.

              Maria energicznie pokręciła głową.

              - Nie. jesteś piękna jak huldra.

              Elizabeth uśmiechnęła się trochę krzywo i znów się odwróciła do lustra. Może jednak za bardzo się wystroiła? Ciekawe, jak się ubiorą inne kobiety. Co, na przykład, będzie miała na sobie Dorte? Nie, lepiej zostawić ten szal w domu. Nadaje się raczej do kościoła.

              - Mam włożyć drewniaki czy skórzane sandały? – zapytała płócienną torbę, do której włożyła robótkę i Księgę Psalmów. Zaczęła właśnie dziergać wełniane skarpety dla ojca. duże, grube i ciepłe.

              - Na dworze jest dość mokro, więc lepiej nie niszcz nowych butów.

              - Dobrze.

 

              Elizabeth szła w dół lekkim krokiem, wesoło wymachując płócienną torbą. Uniosła spódnice, żeby jej nie zamoczyć.

              Ciekawe, co będziemy jeść? – zastanawiała się. chleb z solonym mięsem? A może ciastka?! Ślinka napłynęła jej do ust na samą myśl o smakołykach. No i o czym będą rozmawiać? Zaczęła sobie wyobrażać to spotkanie. Ragna, Dorte, ona sama i kilka kobiet ze Storvika, każda z robótką w rękach, gawędząc o podbijaniu zelówek, zbliżającej się zimie i o świętach.

              Niemal wszystkie wieszaki w sieni były już zajęte. Z izby dobiegał śmiech i szmer rozmów, ale Elizabeth nie potrafiła rozpoznać żadnego głosu. Ogarnęło ja nieprzyjemne przeczucie, że to jednak nie będzie miła spotkanie. – Zawróć, póki możesz – szeptał w niej jakiś głos, ale nie mogła się ruszyć z miejsca, jakby miała nogi z ołowiu. Usłyszała tętent końskich kopyt na podwórzu i w tej samej chwili otworzyły się kuchenne drzwi.

              - Czemu stoisz w sieni? – spytał Jakob. – Zaraz dam znać Ragnie, że jesteś.

              - Nie, nie trzeba, poradzę sobie – powiedziała pospiesznie.

              - Jak chcesz. Widzę, że ktoś jeszcze przyjechał muszę zając się końmi. My, mężczyźni, nie jesteśmy mile widziani w takim gronie, więc raczej zabiorę się do roboty – mruknął. – Może zajrzę do twojego ojca, pogadamy sobie jak chłop z chłopem.

              Elizabeth skinęła tylko głową, choć miała wielką ochotę zapytać, czy mogłaby mu towarzyszyć. Wzięła się jednak w garść. Zaczerpnęła powietrza i z uśmiechem odparła:

              - Tak, tak, to dobry pomysł.

              Otworzyły się drzwi do izby i stanęła w nich Ragna w nowej czarnej sukni z białą koronką wokół szyi. Włosy miała gładko zaczesane do tyłu i spięte tuż nad karkiem. Zawsze twierdziła, że próżność, ale widać nie było to zbyt głębokie przekonane.

              - A ty co tu robisz, Jakob? – warknęła, machając niecierpliwie dłonią.

              Zerknęła przelotnie na Elizabeth, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo do sieni weszli już nowi goście. Dwie kobiety, których Elizabeth nigdy dotąd nie spotkała. Widac było od razu, że nie pochodzą ze Storvika. Tak elegancko ubrane damy mogły przyjechać tylko z jakiegoś wielkiego dworu. Ragna popchnęła synową rak gwałtownie, że Elizabeth musiała się oprzeć o ścianę, żeby się nie przewrócić. Ragna udała, że tego ni widzi, lecz Elizabeth była pewna, że teściowa zrobiła to celowo. Smak upokorzenia był gorzki.

              - Dzień dobry, dzień dobry, witam serdecznie.

              Po wymianie uścisków dłoni kolejne ubrania trafiły na wieszaki w sieni.

              - Dzień dobry – powiedziała Elizabeth, podając dłoń młodszej z kobiet. Pomyślała, że to z pewnością matka i córka. Obie miały brązowe włosy, ale u starszej były one już lekko przyprószone siwizną. Rysy szczupłych, bladych twarzy o wielkich oczach były uderzająco podobne. – Jestem Elizabeth, synowa Ragny.

              - Naprawdę? Cieszę się, że cię widzę. Tak, tak, wiele o tobie słyszałam – odparła młodsza z kobiet.

              - Mam nadzieję, że nic złego – uśmiechnęła s...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin