Higgins Clark Mary Carol - Przybierz swoj dom ostrokrzewem.rtf

(709 KB) Pobierz



MARY i CAROL HIGGINS CLARK

PRZYBIERZ SWÓJ DOM OSTROKRZEWEM

Deck the Halls

Przełożyła: ZOFIA DĄBROWSKA

Wydanie polskie: 2002

Wydanie oryginalne: 2001


SPIS TREŚCI

 

 

Podziękowania              4

CZWARTEK, 22 GRUDNIA              5

PIĄTEK, 23 GRUDNIA              52

SOBOTA, 24 GRUDNIA              96


W duchu wspólnie przebytej drogi

my, Mary i Carol,

dedykujemy tę książkę sobie nawzajem

z miłością


Podziękowania

Gdy już było po wszystkim, często zadawano nam pytanie: Czy trudno jest pracować razem?.

Odpowiedź brzmiała: Nie. W toku wspólnej pracy często, szukając jakiegoś słowa czy zwrotu, wpadałyśmy jednocześnie na ten sam pomysł.

Oczywiście wielkim ułatwieniem były wsparcie i pomoc innych. Tak więc radosny, świąteczny wieniec serdecznych podziękowań przesyłamy naszym wydawcom Michaelowi Kordzie, Chuckowi Adamsowi oraz Roz Lippel.

Wyrazy wdzięczności zdobne i wyszukane niczym lśniące choinkowe ozdoby niechaj przyjmie Lisi Cade, specjalistka od reklamy.

Srebrzyste girlandy miłych słów przekazujemy pracownikom działów produkcji, redakcji technicznej, korekty i finansów: Gypsy da Silvie, Carol Catt, Barbarze Raymor, Steveowi Friedemanowi, Kelly Farley, Dwayneowi Harrisowi oraz Barbarze Decker.

Mnóstwo słodkich jak świąteczne łakocie podziękowań winne jesteśmy naszym agentom literackim. Oto oni: Gene Winick, Sam Pinkus i Nick Ellison.

Pełną czarę wdzięczności za konsultację w sprawach prawnych i kryminalnych przesyłamy sierżantowi Steveowi Marronowi i emerytowanemu pracownikowi prokuratury okręgu nowojorskiego, Richardowi Murphyemu.

Świątecznymi pocałunkami szczodrze obdarzamy pomocników Świętego Mikołaja, lepiej znanych jako nasza rodzina i przyjaciół, a w szczególności Johna Conheeneya, Irenę Clark, Agnes Newton i Nadine Petry.

No i oczywiście najlepsze życzenia składamy wszystkim czytelnikom. Oby ich przyszłe dni płynęły szczęśliwie i pogodnie.

Boże, pobłogosław...

 


CZWARTEK,

22 GRUDNIA

Regan Reilly westchnęła po raz setny, spoglądając na Norę, swoją matkę, nowo przyjętą pacjentkę Specjalistycznego Szpitala Chirurgicznego na Manhattanie.

I pomyśleć, że to ja kupiłam ci ten idiotyczny, ręcznie tkany dywanik, na którym się potknęłaś powiedziała.

Ty go jedynie kupiłaś. Ja zahaczyłam o niego obcasem odrzekła słabym głosem znana autorka powieści kryminalnych. Nie twoja wina, że włożyłam pantofle na tych idiotycznych szczudłach.

Nora próbowała zmienić pozycję ciała obciążonego grubym, sięgającym od palców u nogi do uda, gipsem.

Pozostawiam wam ocenę, która z was ponosi winę za złamaną nogę skomentował tę wymianę zdań Luke Reilly, mąż i ojciec kobiet, właściciel trzech domów pogrzebowych. Wstawszy z niskiego fotela, stojącego przy łożu boleści żony, wyprostował szczupłą i wysoką postać.

Muszę uczestniczyć w ceremonii pogrzebowej, jestem umówiony na wizytę u dentysty, a potem, skoro nasze plany raczej już uległy zmianie, powinienem rozejrzeć się za jakąś choinką.

Pochylił się nad żoną i pocałował ją.

Spójrz na to w ten sposób: wprawdzie pewnie nie nacieszysz oczu falami Pacyfiku, ale za to masz dobry widok na East River.

On i Nora oraz ich jedyne dziecko, trzydziestoletnia Regan, zamierzali spędzić święta Bożego Narodzenia na jednej z hawajskich wysp, Maui.

Dowcipniś z ciebie odcięła się Nora. Czy możemy mieć nadzieję, że przyjdziesz do domu z choinką, a nie jak zwykle, z Charlie Brown Special?

To nie było miłe zauważył Luke.

Ale prawdziwe. Nora zmieniła temat. Luke, wyglądasz na zmęczonego. Nie mógłbyś darować sobie pogrzebu Goodloea? Austin potrafi wszystkiego dopilnować.

Austin Grady był prawą ręką Lukea. Samodzielnie organizował setki pogrzebów, lecz w tym wypadku sprawa miała się inaczej. Zmarły, Cuthbert Boniface Goodloe zostawił lwią część swego majątku Stowarzyszeniu Nasiona-Sadzonki-Kwiaty-Drzewka Owocowe przy Ogrodzie Stanowym w New Jersey. Niezadowolonego z takiego obrotu sprawy siostrzeńca Goodloea, zresztą imiennika, Cuthberta Bonifacea Dinglea, znanego jako C.B., przepełniała goryczą świadomość, że odziedziczył bardzo skromną część majątku. Kiedy minął czas oficjalnego wystawienia zwłok wuja, C.B. zakradł się z powrotem do trumny, by wepchnąć zgniłe rośliny doniczkowe w rękawy szytego na zamówienie garnituru w drobne prążki, który wybredny Goodloe wybrał sobie na ostatni przyodziewek.

Luke, zbliżając się do C.B. od tyłu, usłyszał, jak tamten szepcze:

Tak kochasz rośliny? Dam ja ci rośliny, ty zgrzybiały, stary hipokryto. Masz, nawąchaj się ich! Ciesz się nimi aż do dnia zmartwychwstania!

Luke wycofał się, gdyż nie miał ochoty na konfrontację z C.B., który dalej miotał zniewagi pod adresem zwłok swego mniej niż mało wspaniałomyślnego wuja. Luke nieraz słyszał żałobników przemawiających do zmarłych, ale zastosowanie zgniłych liści zdarzyło się po raz pierwszy. Później zresztą dyskretnie usunął wstrętnie woniejącą roślinność. Jednakże w tej sytuacji chciał mieć dziś sam na oku C.B., zwłaszcza że nie znalazł okazji, by wspomnieć o tym incydencie Austinowi.

Luke zastanawiał się, czy mówić Norze o dziwacznym zachowaniu siostrzeńca zmarłego, ale doszedł do wniosku, że nie warto tego roztrząsać. Powiedział tylko:

Goodloe uzgadniał ze mną szczegóły swego pogrzebu od trzech lat. Jeżeli się tam nie pokażę, będzie mnie straszył po nocach.

Chyba rzeczywiście powinieneś iść. Nora mówiła sennym głosem, a oczy już zaczynały jej się kleić. Regan, a może tata odwiezie cię teraz do domu? Te ostatnie tabletki przeciwbólowe całkiem mnie rozłożyły.

Wolałabym pobyć z tobą, dopóki nie zjawi się tu prywatna pielęgniarka. Chcę się upewnić, że nie zostajesz sama.

Dobrze. Ale potem idź do domu i utnij sobie drzemkę. Przecież nigdy nie śpisz podczas nocnego lotu.

Regan, mieszkająca w Los Angeles, z zawodu prywatny detektyw, właśnie pakowała się przed wyjazdem na Hawaje, kiedy zadzwonił ojciec.

Z mamą wszystko dobrze zaczął. Tylko miała wypadek. Złamała nogę.

Złamała nogę? powtórzyła Regan.

Tak. Wybieraliśmy się na bankiet do hotelu Plaza. Mama była jedną z osób, na których cześć wydawano to przyjęcie. Śpieszyła się raczej powoli. Poszedłem sprowadzić windę...

To jeden z niezbyt subtelnych chwytów, jaki zawsze stosował tata, żeby ponaglić mamę, pomyślała Regan.

Winda się zjawiła, ale mama nie. Wróciłem do mieszkania i zastałem ją leżącą na podłodze z dziwnie podwiniętą nogą. Ale znasz swoją matkę. Jej pierwsze pytanie dotyczyło sukni, czy aby się nie podarła.

Cała moja mama! Ta uczyniona w duchu przez Regan uwaga przepojona była czułością.

Okazała się najlepiej ubraną pacjentką izby przyjęć w dziejach szpitala zakończył Luke.

Regan wyjęła z walizki ubrania odpowiednie na Hawaje i zastąpiła je zimowymi rzeczami, stosownie do panującej w Nowym Jorku pogody. Ledwie zdążyła na ostatni samolot z Los Angeles, lądujący na lotnisku Kennedyego, a w mieście zatrzymała się jedynie po to, by podrzucić swe bagaże do mieszkania rodziców przy Central Park South.

Już wychodząc ze szpitalnego pokoju, Luke rzucił spojrzenie przez ramię i uśmiechnął się na widok tych dwóch kobiet jego życia, pod niektórymi względami do siebie podobnych, o takich samych klasycznych rysach twarzy, błękitnych oczach i jasnej cerze, lecz jednocześnie tak bardzo się różniących. Po czarnowłosych irlandzkich przodkach Regan odziedziczyła krucze włosy, pozostałość pierwotnych cech Hiszpanów, którzy osiedlili się w Irlandii, kiedy ich Wielka Armada została rozbita przez Brytyjczyków. Nora natomiast była naturalną blondynką liczącą metr sześćdziesiąt dwa wzrostu, niższą od córki o dziesięć centymetrów. Luke, mierzący metr dziewięćdziesiąt, górował nad nimi obiema. Jego niegdyś ciemne włosy były obecnie niemal całkiem srebrne.

Regan, spotkamy się tutaj znowu około siódmej powiedział. A jak już pocieszymy twoją mamę, to wybierzemy się na dobrą kolację na mieście.

Zauważył wyraz twarzy żony i uśmiechnął się do niej.

Wymyślanie motywów zbrodni zawsze było kluczem do twoich sukcesów, kochanie. Wszyscy recenzenci tak twierdzą. Pomachał obu kobietom ręką. Do zobaczenia wieczorem, dziewczęta.

Ale tej zapowiedzi Luke nie był w stanie zrealizować.

 

Po drugiej stronie miasta, w mieszkaniu numer 16B przy Central Park South, trwały prace przy bożonarodzeniowych dekoracjach. Przybierz dom swój ostrokrzewem...” śpiewała Alvirah Meehan nieco fałszywie, umieszczając miniaturowy wianuszek wokół oprawionego w ramkę zdjęcia Willyego i jej samej, odbierających czek na 40 000 000 dolarów wygranych na loterii, który to papierek już na zawsze odmienił ich życie.

Zdjęcie przywoływało żywo w pamięci wspomnienie owego magicznego wieczoru trzy lata temu, kiedy to ona siedziała w ich małym saloniku przy alei Flushing w Queens, a Willy, na wpół drzemiąc, odpoczywał w swym starym klubowym fotelu. Alvirah moczyła nogi w cebrzyku z gorącą wodą po ciężkim dniu pracy, który spędziła na sprzątaniu domu pani OKeefe. Willy natomiast wrócił dopiero co całkiem wyczerpany, gdyż naprawiał pękniętą rurę, z której tryskały strugi zabarwionej rdzą wody na świeżo uprasowane rzeczy w pralni chemicznej, mieszczącej się na parterze bloku. I nagle lektor w telewizji zaczął wyczytywać wylosowane na loterii numery.

Na pewno teraz wyglądam inaczej, pomyślała wpatrzona w swe zdjęcie Alvirah, kręcąc głową. Miedziano-rude włosy, które przez tyle lat farbowała sama w łazienkowej umywalce, przeobraziły się za sprawą Madame Judith w delikatnie cieniowane, złoto-kasztanowe. Dzięki zaś baronowej Min von Schreiber, jej szykownej przyjaciółce, już dawno odszedł w niebyt spodnium ze sztucznego włókna w kolorze szkarłatu. Oczywiście, dolna szczęka Alvirah nadal była taka sama, jako efekt zamysłu Pana Boga, gdy ją modelował, ale jeśli chodzi o ubranie, to zeszła z rozmiaru szesnastego na czternasty. Nie ulegało żadnej wątpliwości teraz wyglądała o dziesięć lat młodziej i lepiej niż za dawnych lat.

Wtedy miałam sześćdziesiąt lat, a wydawało się, jakbym się zbliżała do siedemdziesiątki. Teraz mam sześćdziesiąt trzy i nikt nie dałby mi jednego dnia więcej niż pięćdziesiąt dziewięć, zapewniała się Alvirah w duchu, bardzo z siebie zadowolona. Jeśli natomiast chodzi o Willyego na fotografii, to mimo swego kupionego na wyprzedaży granatowego garnituru i nieciekawego krawata wyglądał przystojnie i dystyngowanie. Z burzą siwych włosów i żywymi, niebieskimi oczami, zawsze przypominał wszystkim zmarłego, legendarnego przewodniczącego Izby Reprezentantów, Tipa ONeilla.

Biedny Willy, westchnęła. Co za pech, że poczuł się tak kiepsko. Każdemu trudno byłoby znieść myśl, że tuż przed świętami Bożego Narodzenia dopadnie go ból zęba. Ale doktor Jay się z tym upora. Największym błędem było zwrócenie się do innego dentysty, kiedy doktor Jay przeniósł się do New Jersey, dumała Alvirah. Tamten namówił Willyego na wstawienie implantu, choć poprzedni się nie sprawdził, a obecny wręcz go wykańczał. No cóż, może być gorzej, uprzytomniła sobie. Weźmy choćby to, co się przytrafiło Norze Regan Reilly.

Alvirah usłyszała przez radio, że autorka kryminałów, a w dodatku jej ulubiona pisarka, wczoraj wieczorem złamała nogę we własnym mieszkaniu, mieszczącym się w sąsiednim budynku. Zawadziła obcasem o frędzle dywanika. To samo, przypomniała sobie Alvirah, przytrafiło się babci. Tylko że babcia nie nosiła pantofli na obcasach. Nastąpiła na ulicy na wyzutą gumę, która przykleiła się do jej ortopedycznego buta i gdy potem frędzle dywanu przyczepiły się do podeszwy, staruszka rozciągnęła się jak długa na podłodze.

Cześć, złotko. Willy wyszedł z sypialni do holu. Prawy policzek miał spuchnięty, a wyraz jego twarzy dowodził wymownie, że nieszczęsny implant nadal nie daje mu spokoju.

Alvirah wiedziała, jak rozpogodzić męża.

Willy, czy wiesz, czym się pocieszam?

Cokolwiek to jest, podziel się tym ze mną.

Wiadomo, że doktor Jay usunie ten implant i do wieczora poczujesz się lepiej. Czy to nie znaczy, że jesteś w korzystniejszej sytuacji niż biedna Nora Regan Reilly, która będzie kuśtykać o kulach przez kilka tygodni?

Willy pokiwał głową i zdobył się na słaby uśmiech.

Alvirah, czy był w ogóle taki przypadek, kiedy mnie coś bolało, żebyś mi nie powiedziała, jaki to ze mnie szczęściarz? Gdybym zaraził się dżumą, to też byś mi kazała użalać się nad kimś innym.

Chyba tak zgodziła się ze śmiechem Alvirah.

Kiedy zamawiałaś samochód, czy wzięłaś pod uwagę wzmożony przedświąteczny ruch? Nigdy by mi do głowy nie przyszło, że niepunktualne stawienie się na wizytę u dentysty mogłoby mnie zmartwić, ale dzisiaj boję się spóźnić.

Naturalnie, że wzięłam to pod uwagę zapewniła go żona. Będziemy tam grubo przed trzecią. Doktor Jay wciśnie cię jakoś, zanim zjawi się ostatni pacjent. Przed świątecznym weekendem kończy wizyty wcześniej.

Jest dopiero parę minut po dziesiątej. Willy sprawdził czas na swoim zegarku. Szkoda, że nie może mnie przyjąć już teraz. Kiedy ma przyjechać samochód?

O wpół do drugiej.

Zacznę się szykować.

Alvirah patrzyła ze współczuciem, jak jej ślubny od czterdziestu lat małżonek znika z powrotem w sypialni. Nie miała wątpliwości, że wieczorem będzie się czuł o niebo lepiej. Ona zrobi jakąś smaczną jarzynową zupę na kolację, a potem obejrzą sobie na wideo Życie jest piękne*[1]. Dobrze, że odłożyli wycieczkę do lutego. Będzie przyjemnie spędzić w tym roku święta w zaciszu domowym.

Alvirah rozejrzała się po pokoju i z uznaniem pociągnęła nosem. Uwielbiam zapach sosny, pomyślała. A choinka wyglądała wspaniale. Ustawili ją na tle sięgającego od podłogi do sufitu okna, wychodzącego na Central Park. Gałęzie uginały się od ozdób, które zbierali przez lata niektóre przetrwały w pełnej krasie, inne były już nieco sfatygowane, ale wszystkie cieszyły oko. Alvirah przesunęła na czoło duże, okrągłe okulary, podeszła do podręcznego stolika i wzięła z niego ostatnie, nieotwarte jeszcze pudełko ze świecidełkami.

Nigdy zbyt wiele ozdób na choince skonstatowała na głos.

 

Jeszcze trzy dni do świąt, myślała dwudziestosześcioletnia Rosita Gonzalez, czekająca na Lukea za kierownicą jednej z limuzyn, należących do przedsiębiorstwa Dom Pogrzebowy Reillyego. Samochód stał przed wejściem do szpitala przy Siedemdziesiątej Pierwszej. Dokonywała w myślach przeglądu prezentów kupionych dla swoich synków pięcioletniego Bobbyego i sześcioletniego Chrisa. Chyba o niczym nie zapomniałam, upewniała się w duchu. Bardzo pragnęła, żeby mieli jak najmilsze święta. Tak wiele się zmieniło w ciągu ostatniego półtora roku. Ojciec chłopców ich opuścił, choć nie była to żadna strata, a jej schorowana matka przeprowadziła się z powrotem do Puerto Rico. Teraz obaj malcy trzymali się kurczowo Rosity, jakby w obawie, że i ona także gdzieś zniknie.

Moje małe chłopaczki, pomyślała w przypływie czułości. Poprzedniego wieczoru poszli w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin