Danielle Thomas - Dzieci ciemności.pdf

(559 KB) Pobierz
20153851 UNPDF
Danielle Thomas
Dzieci ciemności
Powieści Danielle Thomas
w Wydawnictwie Amber
Dzieci ciemności
w przygotowaniu
Głosy na wietrze
Mojemu Wilburowi Smithowi, który wypełnił moje życie radością, śmiechem
imiłością i moim rodzicom, Umówi Thomasowi i Bess Clark
PROLOG
Błękitne emblematy policyjne na drzwiczkach głosiły wszem wobec, że jasnożółta
furgonetka ma prawo przepychać się przez zatłoczoną o tej porze Blue Route.
— Zjeżdżaj z białej linii! — wrzasnął Stan le Roux na kierowcę zielonego mini,
który blokował środek ulicy. — Nie zdajesz testu na trzeźwość. Nie musisz jechać
wzdłuż linii!
Richard kulił się za każdym razem, gdy rudowłosy szef bluzgał obelgami pod
adresem kierowców zbyt opieszale ustępujących im z drogi do miejsca, gdzie
jezdnię blokował wiekowy, pokryty trądem rdzy szary samochód, wbity w czerwone
ferrari, które zepchnął z jezdni, uderzając w ochronne barierki.
Niebo było zasnute ciemnymi od deszczu chmurami. Przygnały je północno-zachodnie
wiatry, szalejące nad południowym skrawkiem Afryki. Z szarych obłoków spadł
lodowaty deszcz, który oślepił tęgiego sierżanta i jego kierowcę, gdy wysiedli i
biegli do miejsca wypadku.
Richard Dalton został w tyle. Patrzył, jak sierżant wciska swoje potężne ciało
do zmiażdżonego pojazdu, aby obejrzeć leżącego na kierownicy ciemnoskórego
kierowcę, a kiedy le Roux uniósł czarną głowę i przyglądał się martwej twarzy,
delikatnie dotykając zakrwawionej skóry nabitej odłamkami szkła, Richard się
wzdrygnął. Stan ułożył zwłoki młodego, dobrze ubranego mężczyzny i sięgnął po
leżący na siedzeniu szary notes w skórzanej oprawie. Wyciągnął kopertę spomiędzy
kartek, znacząc ją krwawymi odciskami palców. Kiedy przeczytał nazwisko na
kopercie, jego czoło pokryły głębokie zmarszczki. Była zaadresowana do niego
samego.
— Cholera — szepnął. — Następny.
Litery starannie wycięto z gazet i przyklejono na kartkę papieru. Koperta
wyglądała identycznie jak ta z anonimem, który otrzymał kilka tygodni wcześniej,
i który spędzał sen z powiek najwybitniejszym specjalistom w szeregach policji.
Sierżant spojrzał na zwłoki mężczyzny i zanotował w pamięci: czarne, króciutko
ostrzyżone włosy, regularne rysy i wysokie, świadczące o dużej inteligencji
czoło, naznaczone jedną tylko starą blizną powyżej ucha. Kiwając głową, schował
notes do kieszeni. Zagadka musi poczekać.
Zakrwawione dłonie wytarł w szarą tapicerkę, dał znak wstrząsanemu dreszczami
kierowcy i ruszył w kierunku ferrari.
Richard udał się za nim i z pewnym wahaniem zaczął się wdrapywać na maskę
czerwonego samochodu. Za kierownicą siedział niski, mocno zbudowany mężczyzna.
Skórzany pas bezpieczeństwa głęboko wpijał się w bezwładne ciało. Ramię
mężczyzny obejmowało głowę leżącego obok małego chłopca. Dziecko miało zamknięte
oczy, wydawało się, że śpi.
Policjant wsunął głowę i szerokie ramiona przez rozbitą przednią szybę i
próbował wyciągnąć bezwładne ciałko, ale zmiażdżona tablica rozdzielcza trzymała
małego jak pułapka. Palce rannego mężczyzny instynktownie zacisnęły się na
skroniach chłopca. Na chwilę otworzył oczy, których błękitną głębię wypełniał
ostry ból. Po chwili jego głowa opadła na bok, a martwe, sine wargi dotknęły
ciemnych kędziorków dziecka.
Stan głośnym chrząknięciem wezwał swojego kierowcę. Richard, który ciągle liczył
na to, że poczekają na przybycie karetek pogotowia, ostrożnie wspiął się na
maskę ferrari.
— Nie powinniśmy ich ruszać — ostrzegł szefa, który wyciągał ciało mężczyzny zza
kierownicy.
— Facet już nie żyje. Musimy wydostać dzieciaka — stęknął w odpowiedzi Stan,
usiłując wypchnąć zwłoki przez wybitą szybę. — Masz, weź go.
8
Richard z wahaniem otoczył ramionami martwe ciało. Kiedy wsunął drżącą ciągle
dłoń pod jasne włosy, żeby podtrzymać opadającą głowę, jego palce zagłębiły się
w miękkiej, ciepłej masie. Ciągle obejmując trupa, zgiął się w pół, wstrząsany
mdłościami. Wiatr porywał smużki żółtej śliny z ust Richarda i znaczył nimi jego
koszulę.
Oczy Stana zwęziły się, kiedy spojrzał na swego nieszczęsnego kierowcę,
skulonego w błocie na mokrej szosie. Natychmiast jednak całą uwagę poświęcił
dziecku. Teraz, kiedy ciało mężczyzny nie blokowało już dostępu do dziecka,
udało mu się sięgnąć za tablicę rozdzielczą i przez przednią szybę wydostać je z
wraku samochodu. Delikatnie gładził ciemne loki, zastanawiając się, czemu mała
buzia z pieprzykiem na policzku wydaje mu się znajoma. Cichutko nucił coś
chłopcu, ostrożnie znosząc go z maski rozbitego auta.
Kiedy zbliżał się do furgonetki policyjnej, usłyszał wysokie i słodkie jak śpiew
aniołów syreny nadjeżdżających ambulansów.
ROZDZIAŁ 1
Kiedy Toni Balser wyszła z gorącej kąpieli, jej ciałem wstrząsnął dreszcz.
Odpoczywała w pachnącej wodzie, leżąc bez ruchu tak długo, że skóra na czubkach
jej palców stała się biała i pomarszczona. „Palce trupa", jak mawiano w szkole z
internatem, gdzie spędziła większą część dzieciństwa.
Grubym białym ręcznikiem wycierała nogi i brzuch, którym gorąca kąpiel nadała
jasnoróżowy odcień świeżo ugotowanej krewetki. Z milczącą rozpaczą oceniła
zbędne kilogramy, efekt nadmiernego zamiłowania do kanapek z owocami awokado.
Widziała je oczyma wyobraźni: przepyszny, słodki żółtozielony miąższ między
grubymi kromkami chleba z masłem. Nie bez winy były także niezliczone batoniki
czekoladowe, które zaczęła pochłaniać trzy lata temu, przed urodzeniem
Timothy'ego. Przyglądając się sobie w zaparowanym lustrze, doszła do wniosku, że
ścisła dieta jest rzeczą co prawda przykrą, lecz niezbędną.
Zamglony obraz w lustrze zachwyciłby serce i oko Renoira. Miała ponętne ciało o
gładkiej, lśniącej skórze, zwykle opalonej na ciemny miodowy kolor, teraz, w
zimie, bladej jak kość słoniowa. Jej piersi były jędrne, w sam raz by wypełnić
dłoń mężczyzny, a zaokrąglone biodra i uda drwiły z cierpiętniczo chudych
bezpłciowych sylwetek, tak dziś modnych. Kosmyki długich do ramion ciemnych
włosów, teraz upiętych na czubku głowy, okalały wdzięcz-
11
nie długą szyję. Szczupłe przeguby i kostki wzbudziłyby zazdrość u każdej damy z
epoki wiktoriańskiej, kiedy to obnażone ciało było rzadkością, a zgrabna kostka
ważnym atutem.
Toni z irytacją szarpała niesforne loki, starając się je wygładzić, ale włosy
umykały spod szylkretowego grzebienia i tańczyły dookoła jej twarzy. Wytarła
część lustra ręcznikiem i ujrzała tę twarz odbitą zadziwiająco czysto i
wyraźnie. Zanim sięgnęła po butelkę z balsamem, przyglądała się jej uważnie,
szukając zmarszczek, znaku, że niedługo skończy trzydzieści lat.
Uważała, że jej błękitne oczy są zbyt duże i traktowała je jak dopust boży. Lata
spędzone w szkole kojarzyły jej się z pytaniem: „Babciu, a czemu masz takie
wielkie oczy? — Żeby cię lepiej widzieć", po którym następowały wybuchy
okrutnego dziecięcego śmiechu. Była wielce zaskoczona, kiedy później odkryła, że
ludzie, a zwłaszcza mężczyźni, uważali jej oczy za bardzo atrakcyjne.
„Z czasem może cię zapomnę, ale twoich oczu — nigdy. Będą mnie zawsze
prześladować". Te słowa jednego ze swoich studenckich wielbicieli pamiętała do
dzisiaj. Był mężczyzną z wyobraźnią, jej nauczycielem łaciny. Nazywał ją ma
petite coąuette, tłumacząc, że czarny pieprzyk na kości policzkowej to symbol
damy lubiącej flirtować, ale nie życzącej sobie poważnego związku. Toni wcierała
balsam w uda, a myśli przepływały jej przez głowę jak smugi dymu. Lustro
ponownie zasnuło się parą, zasłaniając jej roześmiane usta i wyraźne kości
policzkowe.
Niechcący chlapnęła balsamem na jedwabistą czuprynkę na wzgórku łonowym. Trudno
było balsam usunąć, wcierała go więc w rozgrzane ciało rytmicznym ruchem, który
wzbudzał dreszcz podniecenia. Z poczuciem winy wytarła resztę ręcznikiem, pomna
na dawno wypowiedziane słowa babki Irlandki: „Jeśli pozwolisz komuś się tam
dotykać albo jeśli sama będziesz to robić, oszalejesz i zamkną cię w klatce jak
tę małpę w klubie tenisowym, a wszyscy będą się z ciebie śmiać".
Uwięzione stworzenie przerażało ją, bo na wszelkie przyjazne gesty i prezenty z
owoców odpowiadało rzucaniem się na pręty klatki i szaleńczym wrzaskiem.
Ociekające śliną zaciśnięte zęby małpy i pełne nienawiści oczy robiły na Toni
straszliwe wrażenie. Mijały lata, a ona przechodziła obok żałosnego, ogłupiałego
12
zwierzęcia ze spuszczonym wzrokiem. Przestrogi babci zapuściły korzenie w jej
młodym umyśle i trzymały na wodzy wszystkie palce.
Toni włożyła przez głowę wełnianą koszulę nocną i wybiegła z ciepłej łazienki
prosto do chromowanego łoża, które zajmowało prawie całą wyłożoną lustrami
sypialnię. Wślizgnęła się pod stertę białych koców, ze stoickim spokojem znosząc
chłód pościeli.
Na dworze pohukiwał i krzyczał zimowy wiatr, szusujący jak zuchwały narciarz w
dół od Diabelskiego Szczytu. Omiatał lodowatym powiewem sosnowe lasy na zboczach
gór, wzbijał tumany opadłych liści i gałązek, mijając w szaleńczym pędzie domy u
stóp wzniesienia, zrywał dachówki i obalał płoty. Potem zwalniał nieco, by
wspiąć się na Wyneberg Hill i wyruszyć w ostateczną wariacką gonitwę przez
winnice Konstancji.
Toni zwinęła się w kłębek i słuchała szalejącej za oknem wichury. Kiedy ciepło
jej ciała ogrzało zimną pościel, ostrożnie wyprostowała nogi i wepchnęła sobie
pod plecy drugą poduszkę. Niestabilny i tak stos książek na stoliku koło łóżka
zachwiał się ostrzegawczo, gdy wyciągała jedną z samego spodu. Książki były jej
schronieniem i narkotykiem, pomagały znieść liczne noce i weekendy samotnie
spędzane w nowoczesnym domu z chromu i szkła. Pomagały usunąć z pamięci obraz
Serge'a, jej przystojnego męża, jadającego kolacje ze szczupłymi blondynkami i
konsumującego te blondynki na deser. Dziewczyny otaczały go równie szczelnym
łańcuszkiem, jak złota bransoleta jego przegub, i jak bransoleta świadczyły o
jego pozycji giganta biznesu. Agencje reklamowe, firmy handlowe, które zakładał,
łamiąc międzynarodowe sankcje nałożone na jego kraj, a także nielegalny eksport
kości słoniowej i rogów nosorożca były bardzo dochodowe. Serge mógł się nie
przejmować pracą biurową i poświęcać wolny czas młodym kobietom, które ciągnęły
do miast z nadzieją na znalezienie miłości i męża. W końcu, nie znalazłszy
jednego ani drugiego, zadowalały się ulotnym ciepłem kopulacji.
Smukłe palce Toni obracały stronice i po chwili pochłonął ją świat słów. Z
głębokiego skupienia wyrwał ją dźwięk telefonu, którego nie dało się dłużej
ignorować. Niecierpliwie pochyliła się nad stolikiem, aby podnieść słuchawkę, i
książka zsunęła się z jej kolan i upadła z góry na podłogę z drewna brzozowego.
Kto to może być? Prawie jedenasta w nocy! —
13
mruczała, schylając się po książkę, która jednak nadal leżała poza zasięgiem jej
ręki. Krew napływała jej do głowy.
— Halo — warknęła do słuchawki.
— Dobry wieczór, kochanie — odpowiedział głęboki męski głos. Europejski akcent
nadawał słowom obco brzmiący rytm. — Dlaczego moja kochana ma taki zły głos? Czy
dlatego, że nie ma mnie w domu? Uwierz mi słoneczko, bardzo chciałbym teraz być
w łóżku, w twoich ramionach, ale miałem ważne spotkanie w interesach. Skończyło
się bardzo późno i...
Toni słuchała ciepłego głosu Serge'a, który ją uspokajał, pieścił i okłamywał, i
tęskniła za początkami ich małżeństwa, kiedy jeszcze umiała mu ufać.
Idealizowała swego czarującego męża i do dziś starała się racjonalnie tłumaczyć
jego oszustwa, wierząc, że uda się im odnaleźć miłość i bliskość, która ich
niegdyś łączyła. Wiedziała, że — na swój osobliwy sposób — Serge nadal kochał ją
i Timo-thy'ego.
— Toni? — W jego głosie pojawiła się pytająca nuta. — Toni, czemu nie
odpowiadasz? Co robisz?
Powstrzymała się od zjadliwej uwagi i odetchnęła głęboko.
— Upuściłam książkę na podłogę i starałam się ją podnieść, Serge. Gdzie jesteś?
— Ach, więc dziś nie wystukujesz na maszynie żadnego z twoich artykulików.
Jesteś z książkami, twoimi niby-dziećmi, co? — Jego śmiech rozlegał się w całej
sypialni. — Więc teraz połóż dzieci spać i włóż na siebie coś ładnego. Będziemy
w domu za jakieś piętnaście minut.
W ciągu sześciu lat małżeństwa Toni doskonale opanowała sztukę samokontroli.
Choć Serge potrafił być czarujący, wystarczyło kilka niewłaściwych słów i wpadał
w szał, a po przerażającym ataku następował jeszcze okropniejszy, wyniszczający
nerwy okres ciszy. W wykonaniu takiego mistrza jak Serge była to najbardziej
wyrachowana forma psychicznych tortur. Po czterech lub pięciu dniach całkowitej
ciszy, kiedy to wszelkie próby nawiązania rozmowy pozostawały bez echa,
najsilniejszy nawet błagałby o przebaczenie, a niewinny przyznałby się do winy.
— Kto przyjdzie? Skąd dzwonisz? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że jest
jedenasta w nocy?
— Ależ kochanie, nie przesadzaj. — Głos Serge'a, w którym już
14
dnie było łagodnej nuty, zagłuszyły na chwile ochrypłe śmiechy i wrzaski w tle.
— Jesteśmy w domu Kongijczyka, ale nie możemy się niczego napić. Zostawił w
zamkniętym samochodzie kluczyki w stacyjce i klucze do domu, a jego zabrano do
szpitala.
— Co fakt, że zatrzasnął klucze w samochodzie, ma wspólnego z tym, że zabrano go
do szpitala? — W głosie Toni pojawiły się ostre nuty irytacji. Kongijczyk,
muskularny, potężnie zbudowany były najemnik, uczestnik prawie wszystkich
krwawych wojen, które stoczono na kontynencie afrykańskim, właśnie odkrył, że
żołnierz bez wojny jest żałosny i niepotrzebny jak orzeł w kurniku. Na swoje
drinki w miejscowym pubie zarabiał, pozwalając znudzonym bogaczom, którzy
stanowili większość klienteli lokalu, walić się pięścią w żołądek i gasić sobie
papierosy na ramionach. Owe drinki zaczynały już zmiękczać dawniej twarde jak
skała ciało, i niegdyś budzący strach żołnierz stawał się z wolna postacią
karykaturalną. Toni wyczuwała w nim głęboko ukrytą dumę i wrażliwość. Lubiła go
i współczuła mu.
— Walnął pięścią w szybę i przeciął sobie żyłę — wyjaśnił Serge. — Ale
przyjedzie do nas później. Do zobaczenia wkrótce, kochanie. Zbudź tę tłustą
sługę i każ jej rozpalić ogień na kominku w salonie. Na dworze jest cholernie
zimno.
Toni chwilę wpatrywała się w kremową słuchawkę, wreszcie rzuciła ją z
wściekłością. — Cholera, cholera, cholera! Niech mnie szlag trafi, jeśli
wyciągnę Izubę z łóżka o tak późnej porze. — Wstając z łóżka trzęsła się. — Coś
takiego, dobre sobie!
Włożyła czarny golf i pogniecione dżersejowe spodnie, które miała na sobie przed
kąpielą, wsunęła bose stopy w czarne pantofle i wybiegła na dwór, w stronę stosu
drewna. Zaklęła głośno, potknąwszy się w ciemności o jakąś kłodę.
— A niech cię diabli wezmą, Serge'u Balserze — mruczała rozcierając bolące
kolano. — Ciebie, twoje kobiety i twoich pijanych przyjaciół. — Objuczona
drewnem wróciła do salonu, a każde polano, które ciskała do kominka, było jej
mężem.
Drewno było wilgotne i jej zaczerwienione oczy ciągle jeszcze łzawiły, kiedy
usłyszała oszalałe klaksony pierwszych samochodów, pędzących długim żwirowanym
podjazdem. W czarnym swetrze upstrzonym trocinami i sadzą poszła otworzyć drzwi.
Po kilku minutach salon wypełnił się kolorem, ruchem i muzyką.
15
Jedni goście Serge'a dorzucali już drew do ognia, inni, obładowani skrzynkami
piwa i butelkami białego i czerwonego wina, wciąż napływali do salonu. Kilka
osób siedziało na podłodze, grzebiąc w stosie płyt kompaktowych. Toni
przeciskała się przez tłum, z wymuszonym uśmiechem pozdrawiając przyjaciół,
znajomych i obcych. Serge kolekcjonował ludzi. Cisza i samotność nudziły go. Był
tworem naszych czasów. Zachwycał się pełnym dysonansów zawodzeniem piosenkarzy
rockowych, uwielbiał wirowanie pokrytych potem ciał, które zabarwiały na
czerwono, zielono i fioletowo drgające epileptycznie światła dyskotek,
rozkoszował się rozmowami z zalanymi przyjaciółmi w cuchnących dymem z
papierosów barach.
— Hej, ludzie, zdaje się, że będziemy dziś świadkami jeszcze jednego
bohaterskiego czynu, prawda? — rozległ się w pokoju gardłowy, zgrzytliwy głos
Hansa Wolda, najlepszego przyjaciela Serge'a. — Serge pokaże naszemu dzielnemu
Kongijczykowi, jak należy otwierać drzwi. Wydaje mi się, że i on chce mieć
pokaleczony zadek i obandażowaną rękę, prawda? — ryczał z pijackim śmiechem,
wskazując palcem na olbrzymie rozsuwane drzwi ze szkła, które oddzielały hol od
patio.
Toni nigdy nie lubiła Hansa Wolda, tym bardziej kiedy był pijany. Denerwowało ją
w nim wszystko. Opadający na czoło cienki kosmyk włosów, który upodabniał go do
Hitlera. Małe, wyrachowane szare oczka i usta o wąskich wargach. To, że prawie
każde zdanie kończył słówkiem „prawda?". Jego triumfujące spojrzenia, które
rzucał ku niej, kiedy wracał z Serge'em z nocnych hulanek. Sposób, w jaki
traktował kobiety wyszukiwane dlań przez jej męża. To, że brał je do łóżka, a
potem opisywał te czyny ze szczegółami każdemu, kto chciał go słuchać. Brzydziła
się nim. Jego dotyk kojarzył się jej z uczuciem, którego kiedyś doznała
nadepnąwszy na meduzę. Do dziś słyszała chlupot przezroczystych kawałków
wdeptanych w wilgotny piasek.
Jej mąż jednak przyjaźnił się z Hansem od czasów studiów. Hans był niezrównanym
pochlebcą i niewolniczo oddanym kompanem. Serge ściągnął go z Salzburga — gdzie
Hans miał dobrze płatną posadę — aby poprowadził jego agencję reklamową,
największą na Przylądku Dobrej Nadziei.
Jedyną rzeczą, którą Hans imponował Toni, była jego znajomość
16
muzyki. Rozstanie z miastem przyciągającym najwybitniejszych muzyków i orkiestry
musiało być dla niego bardzo przykre. Toni gorzko żałowała, że tam nie został.
Znosiła go tylko ze względu na Serge'a.
Westchnęła i spojrzała we wskazanym przez Hansa kierunku. Za drzwiami na patio
Serge z mokrymi włosami, przyklejonymi do czaszki, na próżno napierał całym swym
niskim, muskularnym ciałem na drewniane framugi. Za nim stał w ciemności
roześmiany szczupły mężczyzna, który zdawał się nie zważać na szalejący deszcz i
wiatr.
— Powiedz mu, że drzwi się zacięły przez wichurę, Boots — krzyknęła Toni do
korpulentnego mężczyzny stojącego przed olbrzymią szklaną taflą. — Niech wejdą
od frontu. Drzwi są otwarte.
Boots skinął twierdząco głową, opróżnił duszkiem puszkę piwa i wykrzyczał
polecenie Toni przez szparę we framudze. Wiatr groźnie uderzał w szklane ściany,
w których odbijały się złotem i żółcią płomienie buzujące na kominku, tak że
mężczyźni na dworze zdawali się tańczyć i drżeć.
Zirytowana perspektywą kolejnej pijatyki, Toni nie od razu usłyszała, co mówi do
niej drobna blondynka trzepocząca rzęsami. Zawsze miała naburmuszoną minę, za co
winę ponosiły jej wystające zęby.
— Czy to przypadkiem nie on, Toni? Hej, Toni, słuchasz mnie? To on, prawda? —
wypytywała Baby Botha, żona Bootsa. Jej mąż wziął kolejne piwo i przepychał się
do drzwi frontowych, aby powitać obu mężczyzn.
— Kto? — spytała z roztargnieniem Toni, przysiadłszy na skraju marmurowego blatu
stolika do kawy. — Co za on?
— Ten facet na dworze, co przyszedł z Sergem. Jestem pewna, że to Nicholas
Houghton — wysepleniła zadyszanym głosikiem małej dziewczynki Baby Botha. —
Wiesz, o kim myślę, ten seksowny facet, który często występuje w telewizji i
pisze artykuły o ratowaniu ptaków i zwierząt, zanieczyszczeniu środowiska i
innych takich bzdurach. Ma słodziutki tyłek. Nigdy nie słucham tego, co mówi,
tylko mu się przyglądam.
Po raz pierwszy paplanina Baby przyciągnęła uwagę Toni. Nicholas Houghton. To
nazwisko ją zelektryzowało. Kilka miesięcy temu, kiedy Serge odbywał jedną z
licznych zamorskich podróży
17 li
służbowych, zabrała małego Timothy'ego do Botswany, by synek trzecie urodziny
obchodził z jej ojcem. James Joseph Swayne uwielbiał swego jedynego wnuka, ale
coraz niechętniej opuszczał pokryty strzechą dom nad brzegiem rzeki Okavango. Po
czterech dziesięcioleciach walk na politycznej arenie w tym wspaniałym, lecz
smutnym kraju, leżącym na krańcach olbrzymiego kontynentu afrykańskiego,
odnalazł swój raj.
To tam, w pewne skąpane w słońcu popołudnie, kiedy tylko cykady przerywały
upalną ciszę monotonnym cykaniem, Toni po raz pierwszy ujrzała cieniutką
czerwoną książeczkę zatytułowaną „Dlaczego" autorstwa Nicholasa Houghtona. Jego
nazwisko rozsławiły już w Afryce działania na rzecz ochrony środowiska
naturalnego. I oto na zakurzonej obwolucie tomiku poezji czytała, że ma doktorat
z entomologii, jest prezesem wielu organizacji walczących o ocalenie przyrody i
konsultantem do spraw środowiska w wielkim koncernie chemicznym.
Już wcześniej, zbierając materiały do swoich artykułów, dowiedziała się, że
Houghton uniemożliwiał plądrowanie rezerwatów i nielegalne transakcje, nie
dbając o własne bezpieczeństwo. Ludzie, którym pokrzyżował plany i których duma
ucierpiała wskutek jego poczynań, nazywali go wariatem, ale ci, których
obchodziły dalsze losy naszej planety, nie szczędzili mu pochwał.
Wiedziała także, że producenci telewizyjni i wydawcy gazet płacili mu słone
honoraria za kontrowersyjne artykuły i występy przed kamerami, ale nie miała
pojęcia, że pisał wiersze.
Jego liryki miłosne pulsowały ukrytym głęboko smutkiem, który odzwierciedlał jej
nie spełnione marzenia i nieudany związek z Serge'em. Kiedy je czytała, łzy
płynęły jej po policzkach i wsiąkały w zakurzoną koszulę khaki. Znalazła
mężczyznę, który jakby tylko dla niej śpiewał bezgłośne pieśni. Na Przylądek
Zgłoś jeśli naruszono regulamin