Robards Karen - Przebojowa dziewczyna.pdf

(2133 KB) Pobierz
324652735 UNPDF
ROBARDS KAREN
PRZEBOJOWA DZIEWCZYNA
1
20 czerwca
- Nie zamierzam mieszkać pod jednym dachem z żadnym za¬pchlonym kundlem, więc zabieraj go stąd, do
cholery!
Psiak przywarł do jej nóg. Marsha Hughes wzięła go na ręce, a następnie ostrożnie zrobiła krok do tyłu,
szczęśliwa, że Keith stał w drzwiach kuchennych, a nie między nią i drzwiami wyjściowymi. Dobrze znała ów
ton. Znała ten grymas na zaczerwienionej twarzy Keitha. Wiedziała, co nastąpi po gniewnym naprężeniu
opalonych ramion i zaciśnięciu potężnych pięści. Suczka, maleńka, żałośnie wyglądająca przybłęda, którą
znalazła skuloną za olbrzymim pojem¬nikiem na śmiecie w pobliżu ich zaniedbanego bloku, najwyraźniej
także to wiedziała. Cała się trzęsła, patrząc na Keitha ze swego schronienia w ramionach Marshy.
- Dobrze, dobrze - uspokajała mężczyznę Marsha, mocniej obej¬mując drżącego psiaka.
Nie stało się nic nadzwyczajnego, nic, co uzasadniałoby taką wściekłość Keitha, toteż nie mogła pozwolić,
aby skrzywdził suczkę. Psina miała w sobie coś, co chwytało za serce. Była niewiele większa od kota, chuda
i brudna, bez wątpienia spragniona miłości, miała wilgotne oczy, lisi pyszczek, trójkątny łebek z dużymi,
stojącymi uszami, krótką, czarną sierść bez połysku, na której widniała tylko jedna, biała łata na piersi, oraz
zakręcony, nieprawdopodobnie pu¬szysty ogonek. Nie była ładna, ale bardzo słodka i przyszła zaraz, gdy
tylko Marsha uklękła i pstryknęła na nią palcami. Pozwoliła wziąć się na ręce, zabrać do bloku i wnieść po
schodach, lizała ją z wdzięcz¬ności po ręku, kiedy dostała kiełbasę i ser, niemal wszystko, co mieli w
lodówce, ponieważ był czwartek wieczór, a oboje z Keithem dosta¬wali wypłatę dopiero w piątek. W czasie,
jaki upłynął od momentu, gdy Marsha, wracając do domu z Winn-Dixie, gdzie zarabiała na życie jako
kasjerka, znalazła psa, a powrotem Keitha, który pracował na drugą zmianę w fabryce Hondy i dostał szału
na widok zwierza¬ka, wydawało jej się, że mogłaby to maleństwo zatrzymać. Keitha wieczorami nie było w
domu, miałaby więc do kogo wracać. Miałaby z kim porozmawiać, o kogo dbać, a może nawet i kogo
kochać.
Kiedy zaczęła o tym myśleć, zrobiło jej się smutno, bo nagle do¬tarło do niej, że musiała znaleźć sobie psa
przybłędę, ąby mieć kogo kochać. No cóż, jeżeli tak właśnie układało się jej życie, nie było sen¬su
zaprzeczać faktom. Miała trzydzieści pięć lat, rude włosy i cał¬kiem dobrą figurę, o czym wiedziała, na
twarzy jednak pojawiły się pierwsze oznaki upływu czasu. Większość mężczyzn nie zatrzymy¬wałajuż na
niej dłużej oczu. Któregoś dnia w aptece Rite-Aid zaczęła flirtować z młodym, przystojnym chłopakiem, który
realizował jej receptę• Był bardzo miły, ale kiedy życząc Marshy miłego dnia, zwró¬cił się do niej per pani,
natychmiast zrozumiała, co chciał powie¬dzieć: Dziękuję, ale nie, bardzo dziękuję. Prawda była taka, że
zjeż¬dżała już z górki, miała za sobą dwa rozwody, a przed sobą niewiele więcej poza przystojnym,
aczkolwiek porywczym facetem i pracą bez perspektyw.
- Zabieraj go stąd! - rzucił Keith groźnym tonem i spojrzał na nią wymownie.
Jego wzrok był jak ostrzeżenie przed burzą, co kazało jej przy¬puszczać, że zanosiło się na jeden z ich nie
najlepszych wieczorów. Zaschło jej w ustach i poczuła ucisk w żołądku. Keith w dobrym hu" morze był słodki
jak czekolada; Keith w złym nastroju wywoływał w niej strach.
- Dobrze - powtórzyła i skierowała się ku drzwiom.
Keith na chwilę ochłonął i także się odwrócił, znikając w kuchni.
Drzwi między kuchnią a pokojem zamknęły się za nim i Marsha wzięła głęboki, pełen ulgi oddech, a potem
mocniej przycisnęła do siebie psinę.
Suczka polizała ją w policzek.
- Przykro mi, aniołeczku - wyszeptała przepraszająco do jej ucha Marsha. - Ale widzisz, jak to jest, musisz
stąd odejść.
Zwierzak cichutko westchnął, jakby rozumiał i jej wybaczał.
Głaszcząc go po karku, poczuła ukłucie żalu. To dobry psiak.
Z kuchni dobiegło ją "Do cholery!" Keitha. A po chwili głośne:
- Gdzie, do diabła, jest ta cholerna kiełbasa?
O mało nie posiusiała się ze strachu. Tak jak .się obawiała, znalazł pretekst, aby wyładować na niej swój zły
humor. Teraz był napraw-
dę wściekły. Kiedy się wściekał, zawsze miał do niej pretensję o coś, co zrobiła lub czego nie zrobiła. Tego
wieczora chodziło o kiełbasę.
Trzasnęły drzwiczki od lodówki.
Ten dźwięk zelektryzował Marshę. Chwyciła leżącą pod stoli¬kiem obok kanapy torebkę i czmychnęła za
drzwi w chwili, gdy Keith wpadł do pokoju.
- Gdzie, do diabła, jest ta pieprzona kiełbasa? - ryknął.
Jego głos grzmiał zza drzwi, które w pośpiechu zostawiła otwar¬te. Zanim dobiegła do schodów, Keith
zdążył już przez nie wyjrzeć na korytarz.
- Nie wiem.
Ściskając w ramionach psa i torebkę, rzuciła za siebie odpowiedź, starając się przekrzyczeć hałas, jakie
robiły jej stare klapki Scholla, gdy zbiegała po metalowych stopniach.
- Co to znaczy, nie wiesz? Do cholery z tobą! Kiedy wychodziłem do pracy, kiełbasa była w lodówce, a teraz
znikła. Nie gadaj, że nie wiesz, co się z nią stało!
Pochylał się nad balustradą schodów na samej górze, ajego twarz była purpurowa z wściekłości.
- Pójdę do sklepu i kupię, dobrze?
Z trudem łapiąc oddech, dotarła na parter. Niezgrabnie przyci¬snęła do siebie psa oraz torebkę i złapała za
klamkę ciężkich, meta¬lowych drzwi, które wychodziły na parking. Torebka była jej po¬trzebna, bo miała w
niej kluczyki. Suczka nie. Ale gdyby ją tu zostawiła, Keith mógłby wyładować na zwierzęciu swoją
wściekłość. Znała Keitha. Gdy ogarniała go złość, potrafił być naprawdę podły.
- Coś ty z nią zrobiła? Przecież nie lubisz kiełbasy. Nakarmiłaś nią psa?
Nie, nie mogła zostawić zwierzaka. Marsha omal nie dostała ata¬ku serca ze strachu, przycisnęła suczkę
mocniej do piersi, a potem zerknęła trwożnie za siebie, przełamała paraliżujący lęk i otworzy¬ła szeroko
drzwi. Keith nie przechylał się już przez balustradę, ale niczym tornado ruszył w kierunku schodów. Nawet
rozgrzane po¬wietrze, które otuliło ją natychmiast, gdy wybiegła w noc, nie zli¬kwidowało lodowatych
dreszczy przebiegających po jej skórze.
- Zrobiłaś to, zrobiłaś, prawda? Dałaś moją kiełbasę temu pie¬przonemu kundlowi!
Gonił ją. Serce waliło jej jak młotem z niemal zwierzęcego stra¬chu. Keith był naprawdę dotknięty do
żywego. Gdyby ją złapał, stłukłby na kwaśne jabłko.
Jezu, Jezu, nie pozwól, aby mnie dopadł.
Zgubiła klapek, biegnąc przez parking do swojego taurusa, ośmioletniego gruchota z nie sprawną
klimatyzacją, na stałe zalepio¬ną szybą w bocznym okienku przy siedzeniu dla pasażera obok kie¬rowcy i
ponad stu osiemdziesięcioma tysiącami kilometrów na licz¬niku. Kulejąc i klnąc, zrzuciła także drugi klapek i
przyspieszyła kroku. Chociaż to dopiero dwudziesty czerwca, lato było nad wyraz skwarne i asfalt parzył jej
gołe stopy niczym rozgrzana patelnia. Po¬wietrze zrobiło się tak duszne, że z trudem oddychała. Marsha
mia¬ła wrażenie, że żółte światełko na szczycie masztu na dalekim koń¬cu parkingu migotało w upale.
Ponieważ w drodze z pracy do domu wchłonęła z wilczym apetytem hamburgera i frytki, zaparkowała przy
śmie~niku, aby wyrzucić ślady przestępstwa, zanim o tym zapo¬mni i Keith znajdzie opakowanie. Nie lubił,
gdy jadła takie rzeczy. Mówił, że od tego się tyje.
Śmietnik znajdował się na samym końcu parkingu, obok latarni.
Aby dostać się do swojego taurusa, musiała minąć aż trzy rzędy za¬parkowanych samochodów. Jeśli Keith
ją złapie, to przez te choler¬ne frytki i hamburgera.
Ciągle powtarzał, że gdyby go słuchała, oszczędziłaby sobie wie¬lu powodów do zmartwień.
Nagle przyszła jej do głowy radykalna myśl: może ma już dość Keitha.
- Wyniesiemy się stąd, skarbie - powiedziała do psa, z trudem ła¬piąc oddech. Otworzyła drzwiczki i
dosłownie wrzuciła'zwierzaka do środka.
Wskoczyła na fotel kierowcy, a pies znalazł sobie miejsce na sie¬dzeniu obok. Czarne, winylowe obicie
parzyło jej gołe uda poniżej sfatygowanych, krótkich spodenek z bawełny. W dusznym wnętrzu nadal czuć
było zapach jedzenia z McDonalda. Wkładając kluczyki do stacyjki, Marsha obejrzała się przez ramię i
zobaczyła Keitha: bardzo się spieszył, wybiegł już z budynku, a jego muskularna syl¬wetka wydawała się
potężniejsza niż zwykle, oświetlona od tyłu sła¬bym światłem padającym z 1;I.olu.
- Marshal Wracaj!
Czy uważał ją za aż tak głupią? Nie ma mowy, żeby wróciła ..
W skroniach jej pulsowało, gdy wrzucała wsteczny bieg. Samo¬chód ruszył do tyłu. Nacisnęła hamulec,
obejrzała się i zobaczyła Keitha, który biegł już w jej stronę. Jezu, wyglądał tak, jakby chciał ją zabić.
Oszalał. Całkiem oszalał. Te słowa dudniły jej w głowie jak szalony, histeryczny refren. "Sterydowa furia", tak
określano podobny stan, efekt tych świństw, które zażywał, aby mieć potężniejsze mięśnie. Tak czy inaczej,
kiedy go to nachodziło, tracił rozum.
Był już przy trzecim rzędzie aut. Marsha w popłochu skręciła w alejkę. Mokra od potu, nacisnęła pedał gazu
w chwili, gdy Keith wyłaniał się spomiędzy dwóch zaparkowanych samochodów. Był do¬słownie kilka kroków
od niej. Ich spojrzenia na jedną, straszliwą chwilę spotkały się przez przednią szybę auta. Potem taurus
minął go jak rakieta.
- Wracaj tu, suko!
Spojrzała w tylne lusterko i zobaczyła, jak Keith potrząsał pięściami w bezsilnej furii. Psychol, pomyślała. Po
wyjeździe z parkin¬gu ostro skręciła w lewo i na pełnym gazie ruszyła w stronę asfaltowej drogi wiodącej do
Benton.
Dzięki Bogu nie mógł za nią pojechać. Do domu podrzucił go kumpel; pikap Keitha został pod fabryką.
Ochłonęła dopiero po kilku minutach. Kiedy jej serce zaczęło bić w miarę normalnie, zdecydowała, co zrobi:
spędzi noc u swojej przy¬jaciółki, Sue. Było już późno - rzut oka na tablicę rozdzielczą uświa¬domiłjej, że
zbliża się północ. Jednak Sue, która pracowała w fabry¬ce Hondy razem z Keithem, z pewnością jeszcze nie
spała. Sue miała męża i troje dzieci i wszyscy mieszkali w podwójnej przyczepie po drugiej stronie miasta.
Nie było tam gdzie szpilki wcisnąć, ale Mar¬sha wiedziała, że Sue na pewno ją przenocuje. Następnego dnia
po¬stara się wymyślić coś innego.
W żadnym wypadku nie mogła wrócić do domu. Nie tej nocy i nie jutro. Może już nigdy. "Możesz się wypchać
i pomalować na zielo¬no", powiedziała w duchu do Keitha. Ten nietypowy objaw buntu dobrze jej zrobił.
Suczka cicho zaskamlała. Marsha zobaczyła, że psina usiadła obok, na fotelu pasażera i nie spuszczała
oczu z jej twarzy.
_ Wszystko w porządku - powiedziała, głaszcząc ją po małej główce. - Jakoś sobie poradzimy.
Psiak polizał ją po nadgarstku i Marsha od razu poczuła się o nie¬bo lepiej. Skoro postanowiła nie wracać
już do Keitha, mogłaby za¬trzymać psa. To nie będzie łatwe, ale gdyby dobrze się postarała, da¬łaby radę
uciułać dość pieniędzy, aby wynająć jakieś lokum. Miała nawet w pogotowiu plan B - trzymany w tajemnicy
pomysł, jak zdo¬być niezłą sumę. Oczywiście, mógł wypalić albo nie. Jeśli nie, znajdzie sobie pracę jako
kelnerka lub poszuka innego zajęcia wieczora¬mi, aby mieć dodatkowe dochody na życie dla siebie i psa
oraz na opłacenie mieszkania; uwolnienie się od Keitha z pewnością jest te¬go warte. Nie będzie już
musiała pozbywać się opakowań po fast¬-foodach przed powrotem do domu. Nie będzie z niepokojem się
za¬stanawiać, w jakim nastroju Keith wróci z pracy. Zadnych więcej pouczeń, żadnych głupot.
Nagle otworzyły się przed nią możliwości równie kuszące jak pu¬sta, czteropasmowa autostrada.
- Tak właśnie zrobię - zapewniła suczkę, czując, że nagle ogarnia ją niemal radosny nastrój.
Psiak spojrzał na nią, a jego oczy zalśniły w świetle padającym z sygnalizatorów na desce rozdzielczej.
Chociaż Marsha wiedziała, że to głupie, pomyślała, że zwierzę ją rozumie.
- Tak, skarbie, zrobimy tak.
Byłajuż po drugiej stronie Benton, kilka minut od miejsca, gdzie mieszkała Sue. Nagle dostrzegła neonowe
światła jednego z dwóch nocnych sklepów w miasteczku. Jej karta Visa była już maksymalnie obciążona, ale
tydzień temu Marsha wpłaciła na swoje konto pięć¬dziesiąt dolarów, co oznaczało, że miała przynajmniej
tyle kredytu. Szybko przeprowadziła kalkulację, wjeżdżając na parking. Mogła kupić trochę rzeczy, takich jak
szczoteczka do zębów i jakieś kosme¬tyki, których będzie potrzebowała rano. Problemem były ciuchy,
przecież nie pójdzie do pracy w tym, co miała na sobie - w szortach i krótkiej bluzeczce bez rękawów - ale
pomyślała, że mogłaby rano zatelefonować z informacją, że zachorowała. Wtedy Keith będzie już wściekły
jak diabli, ponieważ nie doczeka się na nią przez całą noc. Zacznie jej szukać. I od czego zacznie? Od
pracy.
Zadowolona z siebie, że potrafiła przewidzieć rozwój wypadków na tyle wcześnie, aby być o dwa kroki przed
Keithem, zaparkowała, wysiadła z samochodu i ruszyła w stronę sklepu. Suczka wydawała się wyraźnie
zaniepokojona, śledziła każdy jej ruch, aż w końcu sta¬nęła na tylnych łapach, a przednie oparła na
opuszczonej do połowy szybie w oknie, ani na chwilę nje spuszczając z Marshy wzroku. Da¬wała do
zrozumienia, że chciałaby pójść razem z nią.
- Zostań - powiedziała Marsha, zatrzymując się i kręcąc głową. Psiak wyskoczył na chodnik z wdziękiem
baletnicy.
- Niedobry pies.
Całe szczęście, że nie mam dzieci, pomyślała. Nie potrafiła być nawet tak surowa, aby zmusić psa do
posłuszeństwa. Zwierzak przy-
biegł do niej i skulił się u jej stóp. Spojrzała groźnie, a potem wes¬tchnęła i zrezygnowana wzięła go na ręce.
Był cieplutki, tak lekki, jakby miał puste kości, i wiercił się pełen wdzięczności. Nie ma mo¬wy, aby zostawić
go w samochodzie z otwartym oknem. Jeśli kazała¬by mu czekać na zewnątrz, mógłby się zgubić, pobiec za
kimś albo coś takiego. Marsha z zaskoczeniem przekonała się, jak bardzo zmartwiła ją ta myśl. Traktowała
już tego psa jak swojego.
Do sklepu nie wolno było wprowadzać psów. Nie wolno było tak¬że wchodzić tam na bosaka. Postanowiła
złamać oba przepisy i we¬szła do środka. Co mogą jej zrobić, pomyślała w kolejnym przypływie
buntowniczego nastroju, zaaresztują ją?
Wzięła pastę do zębów i opakowanie Oil of Olay, a także pudeł¬ko jedynej karmy dla psów, jaką mieli. Już
'przy kasie sięgnęła jesz¬cze po paczkę batoników Twinkies. Bez Keitha mogła jeść to, co lu¬biła, a za
batonikami Twinkies po prostu przepadała. Sprzedawca, młody chłopak z trzema kolczykami w jednym uchu
i srebrnym sztyftem w języku, wziął kartę kredytową bez słowa komentarza na temat psa i bosych stóp,
które, jak Marsha sama zauważyła, by¬ły tak brudne, że zakłopotana podwinęła duże palce u nóg na
zim¬nym linoleum. Miała tylko nadzieję, że kobieta stojąca za nią w ko¬lejce był zbyt zajęta czytaniem
nagłówków w prasie brukowej, aby to dostrzec.
- Może dorzucić jeszcze kupon loteryjny?
Chłopak, który najwidoczniej przypomniał sobie, że powinien o to pytać klientów, przerwał na chwilę
wczytywanie karty kredyto¬wej i spojrzał na Marshę.
- Nie - odmówiła zdecydowanie.
Z pewnością i tak nic by nie wygrała. Nigdy w życiu niczego nie wygrała, nawet pluszowej zabawki na
festynie. Jak głosił jeden ze sloganów w reklamie telewizyjnej, ktoś powinien wygrać, ale to wię¬cej niż
pewne, że tym kimś nie byłaby Marsha. N a swoje pieniądze musiała ciężko pracować.
- Słyszałam, że w zeszłym tygodniu ktoś z Macon wygrał w Lot¬toSouth - powiedziała kobieta z kolejki,
głaszcząc psa, który poma¬chał ogonem zadowolony. - Dwadzieścia cztery miliony.
- Tak, też o tym słyszałam. To musi być miłe uczucie.
Czy słyszała? 'Powiedziała jej o tym przez telefon przyjaciółka, Jeanine, której siostra mieszkała w Macon i
pracowała w sklepie spożywczym, gdzie sprzedano szczęśliwy kupon. Gdy Marsha odłoży¬ła słuchawkę,
pobiegła do toalety i zwymiotowała. Czasami życie bywało tak niesprawiedliwe, że aż bolało, ale czy to coś
nowego? Uśmiechnęła się do kobiety, która odwzajemniła jej uśmiech. Sprze¬dawca oddał Marshy kartę.
Włożyła ją do portfela, podpisała się na rachunku, zabrała torebkę i wyszła w gorącą noc. Nie zdziwiła się,
widząc na parkingu tylko dwa samochody, nie licząc jej taurusa. O tej porze nocy miasteczko Benton spało.
W jakiś sposób Benton przypominało ją samą. Właśnie zdała so¬bie sprawę, że ona też przespała większą
część życia.
- Wiesz co, może przeniesiemy się do Atlanty - powiedziała do suczki, otwierając drzwi i siadając za
kierownicą.
Ta myśl, która tak nagle przyszła jej do głowy, sprawiła, że Mar¬sha poczuła dreszcz podniecenia.
Psiak zajął miejsce na fotelu pasażera, cichutko zapiszczał i sta¬nął na tylnych łapkach, patrząc na nią tak
intensywnie, że musiało to zwrócić jej uwagę. Po chwili zrozumiała, czemu jej się przyglądał: powinna już
wyjąć z torebki słodycze. Najwyraźniej pies także był ich wielbicielem.
- Poczekaj minutkę.
Wyjeżdżając z parkingu, Marsha chwyciła jedną ręką torebkę ba¬toników i rozerwała ją zębami. Natychmiast
poczuła słodko upajają¬cy aromat znanego na całym świecie łakocia. Odgryzła kawałek ¬był tak dobry, że
dałaby się za niego zabić - i podzieliła się nim z psem. Droga była pusta, cienka, czarna wstążka ginąca w
głębokiej czerni wiejskiego krajobrazu, jaki roztaczał się za miastem. Poza czerwoną poświatą ostatnich
świateł, za którymi miała skręcić do Sue, wokół panowały niemal egipskie ciemności. Mogło się wyda¬wać,
że jej taurus płynie zupełnie sam w całym wszechświecie, po¬myślała, naciskając hamulec. Jakież to
maleńkie miasteczko - czy naprawdę jest to najlepsze miejsce na spędzenie reszty życia? Ugry¬zła jeszcze
kawałek batonika i zatopiła się w myślach o Atlancie. Marsha Hughes w wielkim mieście - czy to nie byłoby
coś? Mogłaby zacząć całkiem nowe... .
Raczej to poczuła, niż zobaczyła, raczej odniosła wrażenie, niż usłyszała: jakiś ruch na tylnym siedzeniu.
Pies, który cofnął się tak bardzo, że jego podwinięty ogon rozpłaszczył się o drzwi, nagle za¬czął
histerycznie szczekać i utkwił oczy w czymś za jej plecami. Ser. ce Marshy podskoczyło do gardła.
Instynktownie usiłowała się obej¬rzeć - i nagle czyjeś ramię zacisnęło się najej szyi. Zaczęła krzyczeć, ale
głos niemal natychmiast został stłumiony. Obiema dłońmi wcze¬piła się w dławiące ją ramię, a jej paznokcie
rozpaczliwie drapały
spocone, owłosione męskie ciało. Ten zapach - zapach - pamiętała ten zapach ...
Ostre zakończenie czegoś, co najprawdopodobniej było nożem, wbiło się w jej skórę poniżej ucha. Marsha
natychmiast zamarła w bezruchu. Jej źrenice się rozszerzyły, poczuła ciepły strumyczek spływający z boku
po jej szyi i domyśliła się, że to krew. Mimo bru¬talnego uścisku, który niemal miażdżył jej krtań, próbowała
złapać powietrze i oblała się zimnym potem.
- Ostrzegałem cię, żebyś nic nie mówiła. - Usłyszała zachrypnię¬ty szept tuż przy uchu.
Włosy na karku stanęły jej z przerażenia. Wszystko - szczekający pies, zmieniające się światła na drodze,
noc - nagle gdzieś odpłynęło, gdy Marsha zrozumiała, kim był człowiek na tylnym siedzeniu.
Paniczna trwoga zmroziła jej krew.
2
- Chodź tu, na, na, na!
Pies cofał się, pokazując białe zęby w niemal bezgłośnym wark¬nięciu. Mężczyzna patrzył na niego z
nienawiścią. Ten kundel powi¬nien być już martwy. Kiedy zwierzak zaatakował go z przedniego siedzenia,
rzucił nim z taką siłą o tylną szybę, że mógłby ją zmiaż¬dżyć. Ku jego zaskoczeniu pies odbił się od szkła i
upadł na sąsiedni fotel, co prawda bokiem, ale natychmiast usiłował wstać, przebiera¬jąc niemrawo nogami
w powietrzu, jakby próbował gdzieś biec. Pchnął go z wściekłością nożem, drugą ręką chwytając Marshę za
włosy, aby nie wyskoczyła z samochodu. Pies przestał się poruszać. Gdy opanował już sytuację z Marshą,
zakrwawiony zwierzak nie da¬wał oznak życia. Zepchnął go na podłogę między fotelami i przestał sobie nim
zaprzątać głowę.
Aż do czasu, gdy pies wyskoczył przez otwarte boczne okno przy fotelu pasażera, w momencie kiedy wrócił
do auta po załatwieniu sprawy z Marshą.
Przez chwilę, podczas gdy kundel wycofywał się, warcząc groź¬nie, zastanawiał się, czy nie zrezygnować i
nie zostawić go w spoko¬ju. Kulał, broczył krwią i raczej nie miał szansy na przeżycie. Jeśli nie zdechnie od
rany, do świtu i tak rozprawią się z nim kojoty albo jakieś inne drapieżniki. Niemniej jednak stanowił element,
który wymknął mu się spod kontroli. Przecież postanowił, że nigdy więcej nie pozostawi po sobie żadnych
śladów. Kiedyś popełnił największy błąd w swoim życiu, grzesząc zbytnią niefrasobliwością. Więcej tego nie
zrobi.
A zwłaszcza teraz, gdy miał tak wiele do stracenia.
- Chodź tu, piesku.
Usiłując nadać swojemu głosowi łagodne brzmienie, ukucnął i strzelił palcami. Zwierzak przyglądał mu się,
wciąż zachowując bezpieczny dystans, ale trząsł się przy tym i wtulił ogon między tyl¬ne łapy.
Po kilku próbach zrezygnował, pomyślał chwilę i wrócił do samo¬chodu po resztki batoników Twinkie, które
jadła Marsha. Otworzył drzwi i skrzywił się na widok rozkruszonego na fotelu kierowcy ba¬tonika, ale w
otwartej paczce na siedzeniu pasażera został jeszcze jeden. Wyjął go i wrócił z nim do zwierzaka.
- Piesku, chodź do mnie - zawołał słodko, idąc w jego stronę z przynętą w dłoni.
Kundel zaczął histerycznie szczekać.
Mężczyzna na chwilę znieruchomiał. Noc była ciemna jak Hades, w najbliższym domu nikt nie mieszkał i
szansa, że ktoś usłyszy tego cholernego zwierzaka, była raczej znikoma. Mimo to głośne ujadanie go
drażniło, i zdenerwowany zaczął rozglądać się dookoła.
- Zamknij się! - zawołał, a ponieważ pies nie przestawał szczekać, stracił głowę i ruszył groźnie w jego
stronę. -
Kundel odskoczył, szczekając jeszcze bardziej histerycznie. To nie ma sensu, pomyślał mężczyzna i cisnął w
niego batonikiem.
Wrócił do samochodu, wcisnął gaz do dechy i posyłając w mrok wiązki naj gorszych przekleństw, usiłował
przejechać to paskudne bydlę•
Pies zaskowyczał, odskoczył i uciekł, dając nura pod płot w mo¬mencie, gdy ryczący taurus był tuż za nim.
Mężczyzna zahamował w ostatniej chwili, unikając zderzenia z ogrodzeniem i klnąc na czym świat stoi,
patrzył, jak zwierzak znika w gęstwinie wysokiej kukurydzy.
A więc uciekł, pomyślał wściekły, kierując chwilę później taurusa . na szosę. No i co z tego? I tak pewnie nie
dożyje do rana. Poza tym, w gruncie rzeczy nie był to żaden ślad, jaki pozostawiłby po sobie, nic z tych
rzeczy. To tylko cholerny pies.
3
28 czerwca
- Słyszałem, że się pokłóciliście.
Matt Converse bacznie obserwował oczy swojego rozmówcy.
Umknęły mu na chwilę w bok, ale niemal natychmiast ponownie zwróciły się na niego. Ten facet - Keith
Kenan, lat trzydzieści sześć, jeden rozwód, od pięciu lat zatrudniony przy taśmie w fabryce Hon¬dy i tak
samo długo mieszkający w Benton, kartoteka policyjna czy¬sta, z wyjątkiem jednej bijatyki w Savannah
sprzed dwóch lat i kil¬ku starych mandatów - był nerwowy. Nerwowość nie zawsze oznaczała winę, ale
wzmagała czujność.
- Kto to powiedział?
Matt wymijająco wzruszył ramionami.
- No to co, że się kłóciliśmy? To nic nie znaczy. Każdemu może się zdarzyć.
Ton głosu Kenana wskazywał na przyjęcie pozycji obronnej. Fa¬cet wyraźnie się denerwował. Matt z
kliniczną obojętnością rejestro¬wał jego szybki oddech, zaciśnięte szczęki, zmrużone oczy. Kenan był
dużym, krzepkim mężczyzną o krótko ostrzyżonych, ciemno¬blond włosach i maleńkich, jasnoniebieskich
oczach. Na jednym z napęczniałych bicepsów mia] tatuaż przedstawiający serce przebi¬te sztyletem,
którego nie zasłaniał podkoszulek na cienkich ra¬miączkach wpuszczony w czarne, nylonowe spodenki
gimnastyczne. Rozmawiali w pokoju dziennym mieszkania, które Kenan dzielił dotąd z Marshą Hughes.
'
Poprawka: dzielił je z nią do niedawna. Tydzień temu Mar¬sha Hughes zaginęła. 'Matt rozmawiał z Kenanem
już po raz drugi. Pierwsza rozmowa miała miejsce przed pięcioma dniami, kiedy jedna z koleżanek z pracy
tak bardzo zaniepokoiła się nie¬wyjaśnioną nieobecnością Marshy, że powiadomiła o tym fakcie szeryfa.
- Każdy może się pokłócić - zgodził się Matt.
Kenan zaczął chodzić po pokoju. Matt wykorzystał to, aby rozej¬rzeć się po mieszkaniu. Poza rozłożonym
na stole nakryciem po po¬siłku dlajednej osoby - zapewne po kolacji z poprzedniego wieczora, ponieważ po
otwarciu im drzwi Kenan narzekał, że zerwali go z łóż¬ka - w mieszkaniu był porządek. Meble z marketu
Sam Club lub Wal-Martu. Podniszczony, zielony dywan. Złociste zasłony chronią¬ce przed mocnym,
porannym słońcem. Ściany pomalowane na biało, ozdobione kilkoma banalnymi reprodukcjami. Matt nie
zauważył ni¬czego, co mogłoby wzbudzić jego zainteresowanie. Żadnych podej¬rzanych brązowych plam
na dywanie. Żadnych ciemnych śladów na ścianach. Brak zwłok wystających spod kanapy.
Matt się skrzywił. Gdyby to było takie proste.
- Posłuchaj pan, szeryfie, nie jestem idiotą. Wiem, do czego zmierzacie! - wybuchnął Kenan, patrząc mu
prosto w oczy. - Nie podniosłem na Marshę ręki, przysięgam.
- Nikt nie twierdzi, że tak było.
Głos Matta był spokojny, ajego zachowanie całkowicie pozbawio¬ne elementu konfrontacji. N a tym etapie
dochodzenia nie zamierzał prowokować Kenana podejrzliwymi pytaniami. Nadal można było założyć, że
Marsha opuściła dom z własnej woli, i w każdej chwili mogło się okazać, że nagle pojawi się gdzieś cała i
zdrowa. Z drugiej strony jednak ta sprawa mu się nie podobała. Może to instynkt, mo¬że zdrowy rozsądek,
może jeszcze coś innego, ale Matt nie do końca wierzył, że kobieta, która mieszkała w tej okolicy niemal
Zgłoś jeśli naruszono regulamin