Neels Betty - Zakochany Profesor.doc

(559 KB) Pobierz

 

 

 

 

BETTY NEELS

Zakochany profesor


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ponurym korytarzem, usytuowanym na najwyższym piętrze w najstarszej, pamiętającej jeszcze epokę wiktoriańską części londyńskiego szpitala Regent's, nikt prawie nie chadzał, jeśli nie liczyć personelu laboratorium patologicznego. Tylko czasami, ale niezmiernie rzadko, zjawiał się tu ktoś z zewnątrz, z któregoś z oddziałów, jak właśnie młodziutka, początkująca pielęgniarka, siostra Wells. Wysłano ją z materiałem do analizy, oczywiście w szkle, dlatego chciała dostarczyć go jak najszybciej, bo profesor van Belfeld czekał i mógł się zniecierpliwić. Biegła więc pustym korytarzem, aż w miejscu, gdzie załamywał się pod kątem prostym... zderzyła się z kimś, kto zdążał w przeciwnym kierunku. Teraz stała, spoglądając z przerażeniem to na potłuczone laboratoryjne szkło i zniszczony preparat, to na osobę, z którą się zderzyła - wysoką, postawną, zgrabną młodą brunetkę o dużych piwnych oczach i pełnej uroku twarzy, siostrę oddziałową Megan Rodner.

- Oto skutki niepotrzebnego pośpiechu - powiedziała Megan zatroskanym, lecz jednak łagodnym i w żadnym wypadku nie oskarżycielskim tonem.

- Dziewczyno nie masz innego wyjścia, jak tylko przyznać się profesorowi, że miałaś... mhm... wypadek, no i że pobrany od pani Dodds wycinek, który miał właśnie przebadać, znalazł się... mhm... na podłodze.

- Ojej, siostro Rodner - jęknęła pielęgniareczka - proszę, tylko nie to! Ja się... ja się boję profesora van Belfelda. On umie jakoś tak spojrzeć... Nic nawet nie mówi, jak w zeszłym tygodniu, kiedy upuściłam kleszcze, tylko spogląda, a już człowieka ciarki przechodzą! Boję się z nim rozmawiać, siostro Rodner. Nie mogłabym wytłumaczyć się profesorowi na piśmie? Siostro Rodner, proszę!

- No nie, bez przesady. - Choć sytuacja była niewątpliwie kłopotliwa, Megan zdobyła się nawet na uśmiech, chcąc jakoś uspokoić siostrzyczkę, której najwyraźniej zbierało się na płacz. - Wracaj na oddział, zgłoś się do siostry Morgan i poproś, żeby ci przydzieliła jakieś zajęcie. Przy pracy najłatwiej się pozbierasz. A ja pójdę sama do profesora i spróbuję załagodzić sprawę.

- Och, siostro, jaka pani kochana, dziękuję, zrobię wszystko, będę pracowała bez wytchnienia...

- Dobrze już, dobrze, biegnij na oddział. To znaczy, nie! Lepiej nie biegnij. Idź...

Pielęgniareczka z ulgą ulotniła się z miejsca wypadku. Megan została sama. Zamyśliła się w zakłopotaniu. Wynik analizy patologicznej miał przesądzić o skuteczności kuracji, jakiej od kilku dni poddawano na jej oddziale jedną z pacjentek, panią Dodds. Pobrano wycinek. I przez taki głupi pech wszystko poszło na marne! Trzeba będzie powtórzyć tę samą kurację i pacjentka będzie miała nowe pretensje, a i bez tego jej współpraca z personelem nie układała się najlepiej. No i profesor... Nic nie powie, jak zwykle, ale na pewno nieźle się zdenerwuje. Mhm... To chyba nic przyjemnego być takim zimnym i milczącym facetem, który zawsze kryje wszystko pod maską obojętnej uprzejmości i nigdy nie pozwala sobie na rozładowanie napięcia...

Megan skierowała się korytarzem, a potem odgałęziającym się od niego wąskim, ciemnym korytarzykiem ku wejściu do laboratorium patologicznego. Składało się ono z kilku obszernych amfiladowych pomieszczeń. Megan przechodziła przez nie kolejno, rzucając raz po raz krótkie „dzień dobry" pracującym tu ludziom, aż dotarła do zamkniętych drzwi gabinetu. Zastukała. Usłyszawszy lakoniczne „Tak?", weszła do środka.

Profesor van Belfeld, wysoki, barczysty mężczyzna o jasnych, bujnych, ale dość gęsto już przyprószonych siwizną włosach, siedział za biurkiem i w skupieniu coś pisał,

- Tak? - powtórzył raz jeszcze, nie podnosząc wzroku znad papierów.

- Siostra Rodner, sir, pielęgniarka oddziałowa - zameldowała się służbowo Megan. - Wycinek, na który pan czeka...

- Dziękuję, proszę zostawić tutaj, tę analizę będę robił osobiście - profesor przerwał jej dalsze wyjaśnienia.

- No właśnie... obawiam się... to raczej będzie niemożliwe, sir. Ten wycinek uległ... mhm... uszkodzeniu...

Profesor spojrzał wreszcie na Megan. Zimne, jasnoniebieskie oczy. Szlachetna w rysach twarz, która w pewnych momentach, takich właśnie, jak teraz, robiła się... Jak to określić? Najlepiej może - wyniosła? Czy raczej - nieprzenikniona?

- Gdzie on jest? - To zasadnicze pytanie zostało wypowiedziane stłumionym głosem przez mocno zaciśnięte wargi.

- W korytarzu...

Profesor wstał. Megan, pomimo wysokiego, jak na kobietę, wzrostu, poczuła się przy nim z miejsca całkiem nieduża. A cóż dopiero miały powiedzieć pielęgniarki o znacznie mniej posągowych sylwetkach?

- Chodźmy, siostro, i spójrzmy na to, proszę mnie zaprowadzić.

Profesor otworzył drzwi, przepuścił Megan przodem i ruszył za nią na miejsce wypadku. Gdy tam dotarli, przykucnął nad potłuczonym szkłem i z pasją, choć nadal po cichu, wypowiedział kilka niezrozumiałych słów. Megan domyśliła się, że były to pewnie jakieś holenderskie przekleństwa, ale bynajmniej nie miała mu ich za złe.

- Czy to pani, siostro Rodner? - zapytał po chwili.

- To po prostu pech, sir - odparła Megan, odważnie patrząc mu prosto w oczy.

- Domyślam się, że pech, siostro Rodner. I jeszcze się domyślam, że próbuje pani kogoś przede mną kryć.

Megan milczała.

- Czy mam rozumieć, że boi się pani powiedzieć, kto potłukł to szkło i zniszczył preparat?

- Na Boga, nie, sir! Przecież wszystkie nie możemy się pana bać, musi być chociaż jeden wyjątek!

Profesor w żaden sposób nie zareagował na drobną złośliwostkę ze strony Megan. Powiedział tylko obojętnym tonem:

- Proszę z łaski swojej powtórnie zastosować u pacjentki te same leki, siostro, i powiadomić mnie, kiedy cykl się zakończy. Przyślę kogoś z mojego laboratorium, żeby powtórnie pobrał wycinek i osobiście mi go dostarczył.

- Rozumiem, sir, osobiście, wszystko będzie tak, jak pan sobie życzy - zgodziła się skwapliwie Megan.

- To bardzo miłe z pana strony, że nie jest pan na nas zanadto zdenerwowany - dodała z ulgą i lekkim uśmiechem.

- Zdenerwowany? Ja jestem po prostu wściekły, siostro Rodner - odpalił profesor, po czym dorzucił:

- Życzę miłego dnia...

Megan uśmiechnęła się jeszcze raz i ruszyła w stronę swojego oddziału. Profesor stał w miejscu i spoglądał za nią. Wrócił do gabinetu dopiero wówczas, kiedy zgrabna, trochę posągowa sylwetka w ciemnoniebieskim uniformie i pielęgniarskim czepku zniknęła mu z oczu za zakrętem korytarza.

Na oddziale Megan najpierw przez długich piętnaście minut tłumaczyła pani Dodds, dlaczego trzeba będzie powtórzyć jej badanie, a potem schroniła się w swoim służbowym pokoju pielęgniarki oddziałowej, żeby pokrzepić się herbatą i pouzupełniać brakujące wpisy w książce dyżurów. Po chwili zajrzała do niej Jenny Morgan.

- Wysłałam tę małą Wells do magazynku pościeli, Megan. Sprząta tam trochę - zameldowała. - I ciągłe płacze - dorzuciła po krótkiej pauzie.

- Nie dziw się, Jenny, musi jakoś odreagować to, co przeżyła. Niech lepiej posiedzi jeszcze trochę w tym magazynku, trzeba ją będzie tymczasem zastąpić na sali...

Jenny, prywatnie przyjaciółka, a w pracy zastępczyni, prawa ręka Megan, również zrobiła sobie herbaty i przysiadła z filiżanką w ręku.

- Wściekał się? - zapytała z ciekawością.

- Owszem, ale w bardzo kulturalny sposób - odparła Megan. - Przyśle kogoś od siebie, żeby mu zaniósł ten następny wycinek.

- No, to dzięki Bogu - westchnęła z ulgą Jenny. - A swoją drogą, trochę dziwny z niego facet, prawda? Nikt o nim nic nie wie. Małomówny, zamknięty w sobie. W dodatku Holender. Może zakochany? - Jenny, która wciąż się w kimś tam zakochiwała i odkochiwała, miała pełne zrozumienie dla wszelkich ludzkich dziwactw wynikających z niepokojów serca.

Megan spojrzała na koleżankę z trochę kpiarskim uśmiechem.

- Oj, Jenny, Jenny... Idę o zakład - odezwała się z przekonaniem - że nasz profesor van Belfeld to szczęśliwy holenderski małżonek i szacowny holenderski ojciec co najmniej szóstki młodych Holendrów płci obojga.

Jenny wzruszyła na znak niewiedzy ramionami i wyszła. Megan dokończyła papierkową robotę i zamyśliła się. Wieczorem czekało ją coś zupełnie szczególnego: pierwsze spotkanie z rodzicami Oscara. Zaręczyli się już sześć miesięcy temu i teraz, gdy perspektywa ślubu stawała się powoli coraz bardziej konkretna, miała wreszcie ich poznać. Oscar ukończył medycynę, w szpitalu Regent's odbywał swój lekarski staż. Miał opinię energicznego młodego człowieka o obiecującej przyszłości. Zwrócił na Megan uwagę mniej więcej przed rokiem, zaczęli się spotykać, nastąpiły oświadczyny, zostały przyjęte... Megan lubiła Oscara i w pełni doceniała jego niewątpliwe zalety. A ponieważ właśnie skończyła dwadzieścia osiem wiosen, to choć nie była zakochana po uszy, zgodziła się przyjąć rolę oficjalnej kandydatki na przyszłą panią Fielding. Mimo że wcześniej kilkakrotnie zdarzało jej się odmawiać ręki rozmaitym pretendentom właśnie z powodu niechęci do wiązania się bez wielkiego, szaleńczego uczucia. Zawsze chciała spotkać mężczyznę, który rozkochałby ją w sobie bez pamięci i nie pozostawił cienia wątpliwości, że życie bez niego nie byłoby możliwe. Lecz, jak dotąd, niestety nie spotkała. Usłuchała więc podszeptów zdrowego rozsądku. Uznała, że oczekuje zbyt wiele i że do małżeńskiego sukcesu powinno wystarczyć wzajemne przywiązanie, wsparte jaką taką zbieżnością zainteresowań i oczekiwań.

Zgodziwszy się zostać żoną Oscara Fieldinga, Megan podjęła wszelkie starania, by dopasować się do jego wyobrażeń na temat: „Jaka powinna być kobieta?". Przede wszystkim, nie nazbyt rozrzutna. Po co wydawać tyle pieniędzy na stroje, skoro większą część dnia i tak się spędza w służbowym uniformie? Czy naprawdę koniecznie trzeba nosić ekskluzywne i piekielnie drogie włoskie buciki, skoro w sprzedaży jest tyle innych, tańszych? Tego typu uwagi Oscar robił od czasu do czasu, mimochodem. Poza tym był zawsze dla niej bardzo miły i bynajmniej nie ujawniał cech skąpca. Nigdy nie pozwalał narzeczonej płacić za siebie, gdy wychodzili gdzieś razem. Nie nakłaniał jej do robienia oszczędności na wspólną przyszłość. Po prostu tylko... Cóż, Megan nie była tak do końca pewna, czy w pełni odpowiada jego ideałowi życiowej partnerki.

O piątej Megan przekazała pieczę nad oddziałem w ręce Jenny.

- Wychodzisz gdzieś?

- Tak, z Oscarem. Mam poznać jego rodzinkę.

- O, to poważna sprawa! Powodzenia...

W swoim pokoju w hotelu dla pielęgniarek Megan zaczęła się głowić, co powinna na ten wieczór włożyć. Oczywiście coś stosownego. Tylko jaki strój uznać za stosowny na spotkanie z przyszłymi teściami? Ostatecznie zdecydowała się na sukienkę z błękitnego jedwabiu, pod szyję i z długimi rękawami. Dobrała do niej najskromniejsze ze swych włoskich bucików. Jako okrycie narzuciła długi, obszerny ciemnoniebieski płaszcz ze znakomitej gatunkowo wełny, który kosztował majątek, lecz wart był tego ze względu na swą jakość i elegancję. Wzięła torebkę i rękawiczki. Wyszła...

Oscar czekał na nią w umówionym miejscu przy wejściu do szpitala, w towarzystwie... profesora van Belfelda, z którym prowadził jakąś najwyraźniej bardzo zajmującą dyskusję. Megan, nie pesząc się obecnością holenderskiego patologa, śmiało podeszła bliżej.

- Dobry wieczór, sir. Dobry wieczór, Oscarze.

Van Belfeld odpowiedział na pozdrowienie niewyraźnym mruknięciem, a Oscar, trochę onieśmielony sytuacją, odezwał się:

- Witaj, Megan. Znasz oczywiście pana profesora, prawda?

- Oczywiście, znam. - Megan z uśmiechem skinęła głową.

- No to nie pozwólcie, bym was tu dłużej zatrzymywał - w tonie głosu profesora zabrzmiała nieoczekiwanie jakaś dobroduszna, niemal ojcowska nutka. - Życzę wam bardzo miłego wieczoru.

- Dziękujemy, sir. Jestem pewien, że będzie miło - rozpromienił się Oscar. - Megan spotyka się dziś po raz pierwszy z moimi rodzicami.

- Ach, tak! To wspaniale. - Wypowiedziane przez profesora entuzjastyczne słowa ostro kontrastowały ze znów po dawnemu chłodnym tonem jego głosu i obojętnym wyrazem twarzy.

Zerknął na zaręczynowy pierścionek z brylantem, jaki Megan nosiła na palcu. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, gdy wsiadała do dość sfatygowanego samochodu Oscara, a potem odwrócił się na pięcie i odszedł w głąb szpitalnego budynku.

Rodzice Oscara, którzy mieszkali na stałe w Essex, mieli zwyczaj raz w roku przyjeżdżać na kilka dni do Londynu. Zatrzymywali się w jakimś skromnym hotelu, szli na koncert, do teatru... I oczywiście spotykali się z synem. Tym razem mieli się spotkać także z przyszłą synową.

Megan była bardzo zdenerwowana. Co będzie, jeśli nie spodoba się państwu Fieldingom? A co będzie, jeśli oni jej się nie spodobają? W drodze próbowała podzielić się swymi wątpliwościami i rozterkami z Oscarem. On jednak tylko się roześmiał i odrzekł:

- Dziewczyno, nie martw się na zapas! Na pewno się nawzajem polubicie. Bo niby czemu nie?

Prawda, czemu nie... Jednak już od pierwszego momentu, kiedy spotkali się w czwórkę w na wpół opustoszałym hotelowym barze, Megan nabrała przekonania, że ona i matka Oscara mają niewiele szans na wzajemną sympatię. Były wprawdzie zwyczajowe cmoknięcia w policzek, a raczej w powietrze tuż obok, było zgodne stwierdzenie, że bardzo miło się poznać, była nad wyraz uprzejma wymiana uwag o pogodzie, ale... Jedyną pociechę w całej sytuacji stanowił fakt, że pan Fielding, mężczyzna niewysoki, z drobnym wąsikiem i miną typu „przepraszam, że żyję", wydał się Megan znacznie sympatyczniejszy od swej połowicy.

Po prezentacji i przywitaniu zajęto miejsca przy stoliku. Zamówiono drinka, gin z tonikiem, za którym Megan akurat nie przepadała, podjęto dalszą rozmowę. Ściśle biorąc, Oscar zaczął rozmawiać z ojcem, a Megan dostała się w krzyżowy ogień pytań pani Fielding. O dotychczasowe życie, o rodzinę, o szkołę, o wiek, o to, czy jest domatorką i lubi domowe zajęcia...

- Bo widzisz, moje dziecko - perorowała przyszła teściowa - kobieta powinna być przede wszystkim strażniczką domowego ogniska. Nie można zawracać sobie głowy żadną tam karierą, gdy ma się już męża, o którego należy się troszczyć, no a potem, ma się rozumieć, również dzieci.

Słuchając tych słów Megan zaczęła się trochę uważniej przyglądać swej rozmówczyni. Pani Fielding była niska i korpulentna, miała ostry nosek i cokolwiek świdrujące spojrzenie. Jej ubiór dawało się określić jako... w każdym razie skompletowany zgodnie z wymogami gospodarności i oszczędności. Fryzurę, niestety, już tylko jako straszliwą. Oscar zapewniał Megan, że jego rodzicom nieźle się powodzi; nie miała podstaw, by wątpić w prawdziwość jego słów. Pewnie więc tylko nie lubią być rozrzutni. To przypuszczenie jednoznacznie potwierdziło się w chwili, gdy przyszło do zamawiania posiłku. Pani Fielding autorytatywnie stwierdziła, że najlepiej zadysponować gotowy zestaw potraw, ten z rabatem.

- Na pewno będzie wszystkim smakowało - orzekła tonem nie dopuszczającym najmniejszego sprzeciwu z czyjejkolwiek strony. - Dodatkowo weźmiemy po lampce wina i kwita!

Megan nie wypadało robić żadnych uwag, Oscar najwyraźniej nie chciał się sprzeciwiać matce. Skwapliwie zgodził się z jej zdaniem i w kwestii menu, i na przykład odnośnie tego, że kiedy on i Megan się pobiorą, będą mogli urządzić mieszkanie meblami, których wystarczająco dużo państwo Fieldingowie zgromadzili na strychu.

- A jakie to meble? - spytała nieco zaszokowana Megan.

- Och, najrozmaitsze, moje dziecko, wszystkie w bardzo dobrym stanie: stoły, krzesła, ogromny kredens. Jest też kilka bardzo porządnych dywanów, jeszcze po moich rodzicach. I coś tam po rodzicach męża. Bardzo praktyczne komody, fikuśna etażerka...

Megan, nie mając całkowitej pewności, co pani Fielding rozumie pod pojęciem rzeczy porządnych, praktycznych, w dobrym stanie, a zwłaszcza fikuśnych, wolała nie kontynuować rozmowy na temat mebli ze strychu. Pomyślała, że przy sposobności omówi tę kwestię z samym Oscarem. I spróbuje go przekonać, że wolałaby jednak zdecydować o wyglądzie ich wspólnego domu tylko z nim, we dwoje.

Wspólny dom... A właściwie, gdzie miałby on być? Jakoś do tej pory nie znaleźli okazji do porozmawiania na ten temat.

- Oscar, co ty właściwie chciałbyś robić po stażu w Regent's? - zapytała Megan, gdy narzeczony, już po spotkaniu, odwoził ją z powrotem do pielęgniarskiego hotelu.

- Ja? Najchętniej bym tu został, ma się rozumieć pod warunkiem awansu. A jakby nie było etatu? Mhm, tyle jest szpitali w Londynie...

- A co ze mną?

- Z tobą? No, jakbym dostał etat z mieszkaniem służbowym, to byśmy byli od samego początku razem na stałe. A jakby nie? Myślę, że mogłabyś pomieszkać jakiś czas u moich staruszków. To przecież nie tak daleko, tylko parę godzin jazdy samochodem. Wpadałbym na wszystkie weekendy i inne wolne dni.

- Oscar, nie mówisz poważnie, prawda?

- Jak to nie! Całkiem poważnie. Po co tracić forsę na wynajmowanie mieszkania czy nawet pokoju, jak można się wygodnie na parę lat zakotwiczyć tylko za cenę papu? Każda rozsądna dziewczyna...

Przerwał nie kończąc zdania i roześmiał się.

- No, nic się nie martw, głowa do góry, wszystko będzie dobrze!

Megan spojrzała na niego uważnie. Miał sympatyczną twarz i dobroduszną, trochę rozbrajającą minę. W ciągu kilku lat powinien wyrobić sobie solidną pozycję w zawodzie, podjąć samodzielną praktykę i nieźle prosperować. Twierdził, że bardzo ją lubi, chociaż czasem robił wrażenie, jakby naprawdę uwielbiał wyłącznie swoją pracę. Ogólny bilans - mimo wszystko niezły. A że nie był w stanie rozkochać jej w sobie na zabój? Ten problem już dawno uznała za mało istotny. Chociaż, może było jej jednak trochę żal tej wymarzonej, wielkiej, szaleńczej miłości?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin