Kres Feliks - Władcy śniegu.pdf

(406 KB) Pobierz
155203090 UNPDF
Prezentujemy Autora, którego przedstawiać nie trzeba.
Copyright © by Feliks W. Kres, 1998
Feliks W. Kres
Władcy śniegu
1
Kiedyś były tu potężne fortyfikacje. Stały się zbędne i wchłonęło je rozrastające się
miasto. Baszty, których nie wyburzono, popadły w ruinę. Potem miasto umarło w
mroźnych okowach lodu, okryte całunem śniegu. I nie powstało z martwych, gdy lód i
śnieg odeszły.
Szedłem spiesznie wzdłuż poszczerbionego muru, u stóp którego pleniło się
zielsko, skrywające pokruszone cegły. Po drugiej stronie ulicy stały domy, straszące
czeluściami wybitych okien. Ogarnęły mię setki wspomnień - złych i dobrych,
rozkosznych i straszliwych. Z coraz większym trudem odpędzałem myśli o
przeszłości. Próżny wysiłek i daremna walka. Re Alide, martwa stolica przeklętej
prowincji Valaquet, zajęła przecież w mym życiu nazbyt dużo miejsca. Tu
przyszedłem na świat. Tu kochałem, zdradzałem, a na koniec sam zostałem
zdradzony. Odżegnawszy się od przeszłości czynem i słowem - żadną miarą nie
umiałem wyrzucić jej z pamięci. Bo i jakim sposobem? Bóg nie zsyła, na każde
życzenie, daru zapomnienia.
Lecz oto byłem u celu i wspomnienia uciekły. Zwolniwszy kroku, spoglądałem na
stary oktogon. Kilka połamanych płyt kamiennych tworzyło kiedyś stopnie, wiodące
do ostrołukowych drzwi. Teraz owe stopnie stanowiły ledwie kupę gruzu. Lecz
nabijane ćwiekami odrzwia wciąż trwały, solidne i mocne...
Cofnąłem się mimo woli. Wierzeje pokrywał szron.
Oparłem dłoń na rękojeści rapiera, nie spuszczając wzroku z owych drzwi.
Cofnąłem się jeszcze o krok, bo zdało mi się, żem stanął przed górą lodową: z
wnętrza oktogonu bił przeraźliwy chłód; prawiem widział, jak kamienne ściany
przebijają sztylety mrozu.
"Dalejże, spiesz się!" - napłynęło ponaglenie z oddali.
Pani Dorota Atheves, niegdyś dama dworu i przyjaciółka mojej matki. Oskarżona
o zdradę stanu, wypędzona... Kimże teraz była ta kobieta? Wstrętna wiedźma, jawnie
i nieomal ostentacyjnie praktykująca swe magiczne sztuczki w królestwie, gdzie za
czary płonęło się na stosie... Lecz pomagałem jej w dobrej wierze - i właśnie
zaczynałem rozumieć, że oto po raz kolejny sprowadzono mię do roli bezwolnego
pionka na szachownicy.
Ten oktogon! Uniósłszy dłoń, dotknąłem zroszonego potem czoła.
- Nie postąpię nawet pół kroku dalej, mości czarownico - rzekłem cokolwiek
ochryple. - Postradałem honor tak dawno, że po jedno mi, czy spełnię dziś swoje
zadanie, czy też znowu złamię dane słowo. Nie pójdę tam.
Owiał mię nowy lodowaty podmuch, idący od drzwi wieży. Zdjąwszy kapelusz,
osuszyłem czoło sztywnym mankietem kaftana.
- Co tam jest? Chcę wiedzieć, co tam jest.
Przez chwilę nie było odpowiedzi. Powtórzyłem pytanie; przecież dziwna ta
rozmowa na odległość nie toczyła się bynajmniej tak gładko, jakem to ukazał. Pełna
przerw i niejasności, przywodziła na myśl, wypisz wymaluj, dialog dwojga
przygłuchych... Brzydziłem się wszelkimi czarami i magią - bom miał po temu
powody, na honor. Wiedząc o tym, pani Atheves uciekła się do podstępu, częstując
mię winem, po którym do tej pory szumiało mi w głowie. Ów napitek sprawił, żem
mógł słyszeć jej wypowiedziane myśli. Ale i na odwrót... Chciała mię kontrolować.
Intrygantka, przed którą pilnie należało mieć się na baczności.
A najgorsze... owe czarcie sztuczki.
- Co jest za tymi drzwiami? - rzekłem po raz trzeci. - Czy pani słyszy, co do niej
mówię?
Falujący głos zdał mi się wyraźniejszy.
"To po co przyszedłeś - posłała. - Wypełnij swoją misję, a ja ze swojej strony
dotrzymam warunków umowy."
- Dotrzyma pani warunków?
"Bądź pan pewien."
- Jak mogę być pewien widząc, że okłamała mnie pani? Nie znajdę tu przecież
nic, co mogłoby skompromitować księżnę Se Potres i zachwiać jej pozycją. Zamiast
tego znajdę pewien klejnot, czy tak?
Milczenie.
- Odpowiadaj, do diabła!
"Tak, to prawda. Obawiałam się, że nie zechce pan..."
- Posłuchaj mnie, podstępna kobieto - przerwałem brutalnie i gniewnie. - Tysiąc
grzechów ciąży na moim sumieniu i pragnąłem udzielić ci wsparcia, by odkupić jakąś
ich część. Ale teraz widzę, żem popełnił najstraszliwszy błąd. Jesteś pani piekłem i
szatanem, wszystkim co najgorsze. Dobrze wiesz, co jest za tymi drzwiami. Na
wszystko co święte! - zawołałem. - Jak mogłaś mi uczynić coś takiego!?
Chwyciłem się za głowę.
- Jakże byłem naiwny, żem nie pojął od razu... Ale jakim cudem, wielki Boże, ten
diament trafił w to miejsce? Jakim cudem!? I w jaki sposób dowiedziałaś się pani, że
tu jest?
"Przecież musi być tam, gdzie osoba, do której należał."
Najpierw nie pojąłem, co rzekła.
- Osoba?... Co chcesz pani przez to powiedzieć?
"Ona jest martwa, hrabio, martwa od lat. Stanąłeś pan u celu, przedarłeś się do
serca Re Alide. Czy po to, by wrócić z niczym? Zważ o jaką stawkę toczy się nasza
gra. Jeśli zawiedziesz... - groziła i prosiła na przemian. - Ty jeden możesz wykonać
to zadanie, zupełnie niemożliwe dla innych. Tak, to prawda, na szczycie tej wieży
znajdziesz komnatę, będącą jej grobowcem... Więc cóż, uciekniesz przed trupem?
Ta kobieta jest martwa od dwóch lat!"
- Nie kobieta, bo była potworem z lodowego piekła. I nie martwa, bo mróz nie
umiera. Możesz pani o tym nie wiedzieć, albo chociaż udawać, że nie wiesz. Ale
zechciej pamiętać, kim jestem.
Znów zacząłem cofać się bezwiednie. Przenikliwy chłód wciąż był tak samo
dojmujący - i dopiero ściana domu za plecami powiedziała mi, żem odstępował w tył
krok po kroku. Nie zdejmując rękawicy, przetarłem oczy i twarz.
- Byłem jej mężem przez pięć lat. Pięć potwornych lat, wypełnionych samą tylko
nienawiścią, wstrętem i zdradą. Nie chciałaś o tym pamiętać, wysyłając mię tutaj po
swój diament. Ale co mówię? Przecież po jej diament, po mój diament, na Boga!
Milczała.
- Mam więc przynieść pani ślubną kolię... przeklętą kolię hrabiny Se Rhame Sar,
mojej żony.
Bez odpowiedzi.
- Tego chcesz? - nalegałem ze ściśniętym gardłem.
"Tak..."
- W nic już nie wierzę - rzekłem.
* * *
Wnętrze oktogonu pobrzmiewało ciszą - tą szczególną, rozedrganą ciszą,
podszytą rykiem śnieżnej zawiei, zawodzeniem potężnym, ale tak odległym, że
niemal niesłyszalnym. Znałem ten rodzaj ciszy.
Pokryte szadzią stopnie krętych schodów wtapiały się w ciemność. Szedłem po
omacku; tylko czasem przecinały mrok wstęgi szarego światła, wpływające przez
wąskie okienka. Kłębił się w tych wstęgach mój oddech, przemieniony w parę.
Wyjąłem zza pasa pistolet i odwiodłem kurek. To dziwne zaiste, jak bardzo krzepi
mężczyznę choćby sam dotyk broni. Wiedziałem przecie, że rapier czy pistolet nie
zdadzą się tu na nic. Przeszłości niepodobna unicestwić żadną kulą - obojętne:
zwykłą ołowianą, czy też poświęconą, albo srebrną nacinaną w znak krzyża.
Ale szedłem. Bo i cóż mogłem zrobić innego? Zawrócić, uciec... Przyszedłbym
znowu, skoro wreszcie pokazano mi jej grób. O, doprawdy, przewrotna pani Atheves
doskonale wiedziała, kogo posłać do tych zimnych ruin! Kogóż, jeśli nie mordercę,
który musiał choć raz w życiu ujrzeć mogiłę ofiary (nie wierzyłem kiedyś w tę prawdę)
- i tak samo musiał oprzeć się pokusie podniesienia z grobu upiora.
Bo nieprawda, że tylko ja jeden mogłem wykonać zadanie. Owszem, byłem
jedynym na całym świecie człowiekiem, którego żaden mróz nie śmiał dotknąć i
którego płuca bez obawy mogły wdychać zatrute powietrze lodowego piekła. Lecz w
ruinach Re Alide dawno już nie było mrozu ani śniegu i choć powszechnie uważano
to miejsce za przeklęte, to jednak łatwo znalazłby się najemnik, gotów za pieniądze
dokonać takiego czynu.
Ale każdy mógł ulec pokusie, zdradzić. Wskrzesić okrutną i piękną, potworną
królową śniegu, zwiedziony ułudą bogactwa, może potęgi i władzy. Każdy mógł
oddać odebrane życie. Każdy - oprócz mordercy.
Spowity chłodem i mrokiem, przebyłem może pół drogi.
W kamiennej ścianie ziała wyrwa. Ujrzałem ulicę w dole, fragmenty martwych
murów, które naraz przestały być groźne i wstrętne. W zamian ogarnął mię smutek.
Opuszczone, umarłe, niepotrzebne miasto. Nic więcej.
Lecz czy naprawdę nic więcej?...
Powoli ruszyłem dalej.
Żelazne okucia na masywnych drzwiach rozpoznałem dotykiem. Namacałem
wielki pierścień i szarpnąłem. Drzwi ustąpiły z jękiem. Z czarnej czeluści buchnęły,
uniesione wirem powietrza, drobniutkie igiełki lodu. Stopnie wiodły dalej. Pokonałem
ich dziesięć czy piętnaście, by znów natknąć się na drzwi. Te także nie stawiły oporu.
Z uniesionym pistoletem przekroczyłem próg małej izby, rozświetlonej takimi
samymi smugami światła, jak na schodach. Smugi owe krzyżowały się w środku
pomieszczenia, pokazując spoczywające na wysokim krześle, za stołem, drobne
ciało, przyodziane w biało-czarną suknię.
Upuściłem pistolet pod nogi i stałem, opierając plecy o ścianę. Znowu zdjąwszy z
głowy kapelusz, uniosłem dłoń do oczu, które poczęły mię piec. Szron na wąsach i
brodzie usztywnił moją twarz - więc może pozostała nieruchoma i bez wszelkiego
wyrazu...
Stałem patrząc. Byłem w środku przeszłości; czułem ją każdym skrawkiem
roztrzęsionego ciała i struchlałej duszy. Bo hrabina Se Rhame Sar tak właśnie
została wydana w ręce śmierci. Tak umarła, a raczej - tak zaczęła umierać, jeszcze o
tym nie wiedząc, uśmiechając się i rozmawiając, pijąc wino... Na tym krześle i w tej
samej sukni.
Otrułem ją. A potem patrzyłem, jak skręca się z bólu, żebrząc o litość i ratunek.
Stałem i patrzyłem, a na koniec uciekłem. Jak tchórz.
W komnacie, podobnie jak na schodach, wszędzie srebrzył się szron, okryty
zastygłym w powietrzu, słabym mrozem. Na blacie stołu, obok sztućców i pustych
naczyń, pokryte tym szronem leżały drobne przedmioty, noszone bądź używane na
codzień: trochę klejnotów, wachlarz, puderniczka z masy perłowej, aksamitna czarna
wstążka i grzebień... Batystowa chusteczka z inicjałami w rogu - zamarznięta
szmatka bez wartości, której nigdy już nie dotkną smukłe palce właścicielki.
Nie widziałem, jak umarła. Widziałem tylko, jak - umierała...
Okłamałem panią Atheves, bo choć Helena hrabina Se Rhame Sar była lodowym
potworem, to była także kobietą. Prawdziwą, ciepłą kobietą. Mróz miała dla innych,
nigdy dla mnie.
- Znowu... - powiedziałem, nie panując nad głosem. - Znowu i zawsze...
Nie wiedziałem co mówię, ani po co. Postąpiłem dwa kroki naprzód, pochyliłem
się i podniosłem kolię, a także ową sztywną, niepotrzebną chustkę, której widok
sprawił mi szczególny ból. Cofnąłem się poznając narzędzie mojej zbrodni -
kryształowy pucharek, w którym po raz ostatni umoczyła usta. Ale potem
wykrzywiona w strasznej męce twarz zamordowanej, skurczone wargi na których
zamarzła krwawa piana a wyżej błękitne, zeszklone, szeroko otwarte oczy,
odrzucona w tył głowa - wszystko to przykuło moją uwagę... Stałem i patrzyłem,
oddychając z coraz większym trudem. Przed chwilą z nią rozmawiałem; przed minutą
zachęcała mię, bym jadł, ja zaś nie umiałem przełknąć pożywienia, obracałem tylko
kęs w ustach, nie mając wcale śliny. Przed godziną... przed kwadransem... przed
minutą... Ale nie przed dwoma laty, niemożliwe.
Mała izba kamienna poczęła wirować, rozmazywać się coraz bardziej,
rozpływać... Ze zdławionym gardłem, płacząc, pochyliłem się i objąwszy ręką
sztywną szyję żony opierałem czoło na jej czole, wreszcie dotknąłem ustami
posiwiałych od szronu, twardych włosów. Potem odwróciłem się i biegłem w dół po
schodach, na których tajał niepotrzebny już szron; biegłem uciekając od tej chwili
pragnienia, by przeklęta kolia rozbłysła na staniku starej sukni, przenosząc
przeszłość do teraźniejszości.
II
Wydostawszy się z oktogonu, najpierw począłem błądzić po ulicach, bezmyślnie i
rozpaczliwie, głuchy na wezwania okrutnicy, która zrobiła ze mnie swe narzędzie,
ślepy na obrazy ruin, nieczuły. Obojętne mi było, co nastąpi - chciałem myśleć tylko o
przeszłości. Raz jeszcze dźwignąłem swój krzyż; raz jeszcze strącono mię do piekieł.
Wspomnienia, tak długo tłumione na wszelkie możliwe sposoby, zwyciężyły,
przedarły się do jawy, odsunęły ją i uczyniły mało ważną. Cienie ponurej historii
Valaquet ożywały w tle krwawych dziejów mej rodziny.
Valaquet! Ach, zdradzona ziemia, z której uczyniono jedną wielką mogiłę!
Plemiona i całe narody wytępiono tu z imieniem Zbawiciela na ustach, pod pozorem
krzewienia wiary. Ale stare kulty, zdeptane i pokonane, pomięszały się, splotły,
tworząc ohydną, uśpioną czarną magię. Przez dwa wieki, i już nawet dłużej, Damy i
Kawalerowie Bractwa Rycerskiego z woli króla zarządzali przeklętą przez Boga i
ludzi prowincją; potomkowie tych, którzy kiedyś przynieśli pogańskim ludom krzyż,
mieli pokutować za grzechy swoich ojców. Ja sam, moja matka, moje cztery siostry -
wszyscy byliśmy spadkobiercami wstrętnych zbrodni. Przeklętnicy, nawiedzani w
snach przez demony - nie chcieliśmy ich przebłagać, ani obłaskawić. Aż nadszedł
dzień kary: nieświadom straszliwego błędu poślubiłem kobietę, w której duszy zbiegły
się wszystkie nici starej magii. Diamentowa kolia, będąca rodzinną jej pamiątką i
relikwią, otwierała drzwi do świata wiecznego lodu i śniegu, przywoływała mróz, od
którego pękały kamienie. Walcząc z niechcianym dziedzictwem pradawnej potęgi,
Helena wyglądała mej pomocy. Ja zaś, pełen wstrętu i odrazy, przerażony, nie
umiałem uczynić nic. Owszem, pogłębiłem przepaść, dopuszczając się zdrady
małżeńskiej, i to zdrady grzesznej podwójnie - kazirodczej. Związek z młodszą moją
siostrą zaowocował trzyletnim wygnaniem, na które musiałem się udać. Gdym wrócił
- Valaquet stało w pożodze wojny domowej, wojny najstraszliwszej, w której matka
walczyła z pierworodną swą córką, nie potrafiąc dzielić z nią władzy. Chciałem
zapobiegać, ratować i nawracać - lecz daremnie. Intrygi i przemoc zebrały krwawe
żniwo, pogrążyły kraj w chaosie, z którego już nikt nie mógł go wydobyć. Jedna tylko
istota podała mi wtedy rękę, wzgardziwszy władzą, uchylając się od walki i rzezi,
pragnąc jedynie uczucia. Śnieżne monstrum, lodowa bestia Valaquet - była zarazem
kobietą. Odepchniętą i wzgardzoną, samotną, lecz wciąż i stale kochającą... Jakże
bardzo zgrzeszyłem przed laty, nie umiejąc tego docenić! To ja wyzwoliłem potwora.
A potem było za późno. Hrabina Se Rhame Sar mogła już tylko niszczyć. Wbrew
swej woli i chęciom, wbrew staraniom, sprowadzała śmierć samym istnieniem,
samymi spojrzeniami, oddechem, samym życiem. Byłem świadkiem niesłychanych
cierpień, widywałem nieszczęśników, co straciwszy wszystkich swoich bliskich, sami
przychodzili na próg mego domu, prosząc by im także zabrać życie. Przeklinany
przez obcych, opuszczony przez bliskich, przestałem w końcu wychodzić do ludzi. A
wreszcie - do kogóż by? W moich dobrach krążyły upiory żywiące się śniegiem,
oddychające mrozem, z lodowatą wodą w żyłach zamiast krwi. Posiwiały w wieku lat
dwudziestu sześciu, półobłąkany, ujrzałem jeszcze zagładę stolicy Valaquet -
wielkiego, tętniącego życiem miasta i wszystkich jego mieszkańców. Zamordowałem
Helenę, bom rozumiał, że staję w obronie innych miast Valaquet; bom był za uczynki
prawowitej mojej żony tak jak ona odpowiedzialny i bałem się dalej obciążać
sumienie śmiercią tysięcy ludzi.
Lecz osiągnąłem tylko, żem do starych występków dołożył prawdziwą zbrodnię.
Najohydniejszą ze wszystkich. To nie stara magia była przekleństwem tej prowincji.
Przekleństwem była moja rodzina i ja sam. Od pokoleń, bo od chwili przecie, gdy
pierwszy z Kawalerów Świeckiego Zakonu Rycerskiego postawił swą stopę na tej
ziemi - spotykały ją same nieszczęścia. Śmierć hrabiny Se Rhame Sar - demona,
którego sam obudziłem - nie mogła odwołać klątwy.
Wszelako nie było odwrotu...
Nie umiejąc palnąć sobie w łeb z pistoletu, oddałem się pod rozkazy Wanesy
księżnej Se Potres, przeklętej mojej siostry, współwinnej rozpętania domowej wojny
w Valaquet. Uczyniłem to, mając w sercu przygotowany spisek i zdradę - bo w istocie
zaoferowałem swe usługi pani Dorocie Atheves, kobiecie napiętnowanej przez moją
matkę haniebnym zarzutem zdrady. Atheves wspierała Wanesę - nawet więcej, bo w
istocie kierowała nią. Nie nosiła w żyłach naszej krwi, nie była spokrewniona z
Rodziną. Wróciła z wygnania, gdy wybuchła wojna w Valaquet, myśląc tylko o
zemście za doznane krzywdy. Był to powód najzupełniej dostateczny - dla każdego,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin