Flewelling Lynn - Księżyc zdrajcy 14 korekta.doc

(35 KB) Pobierz

14. Tajemnice

              Thero zazdrościł Bece bólu głowy, dzięki któremu mogła wyrwać się od obowiązków. W miarę trwania negocjacji stawał się coraz bardziej niespokojny. Większość przemówień była tylko pustymi słowami, mającymi zyskać przychylność to jednej, to drugiej strony. Odgrzebano i znów od nowa roztrząsano stare sprawy i wzajemne żale. Najwyraźniej też drzemka w trakcie tych kłótni nie przynosiła nikomu ujmy. Z galeryjek, na których siedzieli widzowie, wyraźnie dało się słyszeć odgłosy chrapania.

Tuż po wybiciu południa burza wzięła miasto w swe posiadanie. Komnatę obrad Iia'sidra oświetlało więc teraz światło lamp, które na uczestnikach wywoływało przygnębiające wrażenie. Przez okna wdarł się do środka chłodny wiatr, niosąc ze sobą deszcz i liście. Raz na jakiś czas grom tłumił głosy mówiących.

Thero siedział z brodą wspartą na dłoni i podziwiał, jak na zewnątrz błyskawice oświetlają białym blaskiem falujące zasłony deszczu. Widok przywoływał wspomnienie dni, jakie spędził w wieży Nysandra jako jego uczeń. Wtedy to, letnimi wieczorami, siadywał na parapecie okna swojej komnaty i obserwował, jak postrzępione, oślepiająco białe igły piorunów wbijają się w rozciągający się w dole port. Marzył, by własnymi rękami pochwycić tę moc i zapanować nad nią. Kontrola czegoś, co mogło go zniszczyć w ułamku sekundy... Już sama myśl o tym sprawiała, że jego puls przyspieszał. Kiedyś powiedział o tym pomyśle Nysandrowi, pytając, czy to w ogóle możliwe. Starszy czarodziej popatrzył tylko z pobłażliwością w oczach i spytał:

- Czy gdybyś mógł ją pochwycić, to wciąż byłaby taka piękna?

Ze smutkiem pomyślał, że wtedy ta odpowiedź wydała mu się niedorzeczna.

W tym momencie niebo przecięła wyjątkowo długotrwała i jasna błyskawica, zmieniając okno, w które patrzył w prostokąt, wypełniony dziwnym, niebiesko-białym blaskiem. Thero zobaczył w nim zarys kobiecej sylwetki, stojącej tam jak w przejściu. Gdy okno znów sczerniało, budynkiem wstrząsnął huk gromu, a do środka wdarł się nowy podmuch wiatru. Jednak sylwetka, którą dostrzegł, nie była złudzeniem. Stała tam młoda rhui'auros, opierając delikatnie dłoń na kamiennej framudze i patrząc na niego przez całą szerokość komnaty. Jej usta poruszyły się, a on w głębi umysłu usłyszał jej szept: Mój bracie, kiedy to się skończy, przyjdź do nas. Nadszedł czas.

Zanim Thero zdążył chociażby skinąć głową, zniknęła w niewyraźnej feerii barw.

Na szczęście, tego dnia Rada odroczyła swe obrady dość wcześnie. Czarodziej wątpił, czy ktokolwiek uwierzyłby w to, co dzisiaj widział, dlatego też postanowił milczeć na ten temat. Wychodząc w nawałnicę w ślad za Klią i pozostałymi, dostrzegł dziewczynę. Czekała na niego koło jego wierzchowca. Była młodziutka, a jej zielonoszare oczy widoczne spod śmiesznego kapelusza wydawały się zbyt duże. Przemoczona szata przywarła do smukłego ciała niczym druga, pełna zmarszczek skóra, a cienkie pasma włosów, posłuszne gwałtownym podmuchom wiatru, uderzały o jej policzki. Powinna drżeć z zimna, ale nie drżała.

Klia spojrzała na nią zaskoczona.

- Jeśli pozwolisz, pani, chciałbym odwiedzić rhui'auros - wyjaśnił jej.

- W taką pogodę? - spytała, po czym wzruszyła ramionami. - Uważaj na siebie. Będę cię potrzebować jutro z samego rana.

Tajemnicza towarzyszka Thera nie odezwała się słowem, gdy wyruszali, nie przyjęła zaoferowanego jej płaszcza ani propozycji, by wsiadła na jego konia. Wkrótce jednak rad był, że ma przewodnika. W taką pogodę jedna opuszczona ulica nie różniła się niczym od pozostałych.

Kiedy dotarli do Nha'mahat, gestem rozkazała mu zsiąść z konia i mocno wydeptaną ścieżką poprowadziła do jaskini pod wieżą. Z niskiego wejścia wydobywały się chmury jakiś oparów, wijąc się tuż przy ziemi, by w końcu zniknąć porwane przez wiatr. Skały pokryte były mineralnymi sekrecjami, biel i żółć przeplatała się z wąskimi pasmami czerni. Dno jaskini przemierzyły niezliczone pary stóp, wydeptując gładki szlak. Nagły przypływ zachwytu ścisnął mu gardło, gdy wszedł do ogromnej groty znajdującej się w głębi. Jeśli Nysander miał rację, to miejsce było kolebką wszelkich tajemnic, źródłem magii, którą jego własny lud posiadł dzięki krwi faie płynącej w ich żyłach.

Jaskinia była wilgotna i prymitywna, surowa skała nie nosiła żadnego znaku obróbki, z wyjątkiem z rzadka zawieszonych lamp i szerokiej klatki schodowej. Umieszczona na środku komnaty, przypominała barani róg, a jej misterne zdobnictwo wydawało się nie na miejscu w takim otoczeniu. Z jakiejś komnaty, znajdującej się na górze, oświetlał ich słaby blask. Gdy mijali konstrukcję, Thero wyczuł nieprzyjemnie słodki zapach kadzidła. Tu, na dole, nigdzie nie widać było dekoracji czy rytualnych przedmiotów. Ze znaczących podłoże pęknięć i małych jeziorek unosiły się skłębione białe opary. Pośród cieni, cicho jak duchy, poruszali się faie i rhui'auros. Nie miał jednak czasu, by przyjrzeć się dokładniej, gdyż dziewczyna poprowadziła go ku jednemu z kilku wychodzących z głównej komnaty korytarzy. Nie było tu lamp, a ona nie rozjaśniła przejścia. Na szczęście, ciemności nie stanowiły problemu również dla podążającego za nią człowieka. Kiedy zawiódł go wzrok, wyostrzyły się pozostałe zmysły, ukazując mu czarno-szary zarys otoczenia. Zastanawiał się, czy nie był to swego rodzaju test? Czy po prostu uważała, że czarodziej, z którym dzieliła przecież tę samą magię, widzi w ciemności równie dobrze jak ona sama?

W miarę jak posuwali się dalej, powietrze stawało się coraz bardziej gorące. Czarodziej czuł, że nachylone pod kątem podłoże nieustannie prowadzi ich coraz niżej. Po drodze mijali dziwne, podobne do uli konstrukcje, wystarczająco duże, by pomieścić jedną lub dwie osoby. Mijając jedną z nich, przesunął czubkami palców po powierzchni. Gruba, mokra wełna. Wycięte małe wejście i dziurę na czubku przykryto skórzanymi klapkami.

- Dhima, miejsce medytacji - wyjaśniła w końcu przewodniczka. - Możesz korzystać z nich, kiedy tylko zechcesz.

Najwyraźniej jednak to nie był cel ich wędrówki. Tunel skręcał ostro w prawo, stał się o wiele węższy i stromy. Powietrze ochłodziło się gwałtownie. Tu nie było już żadnych dhima. Czasami skała nad nimi była tak nisko, że musieli schylać głowy. Gdzie indziej znów za pomocą grubych lin zwisających z metalowych klamer wbitych w skałę przenosili się ponad wąskimi szczelinami w podłodze.

W ciemnościach zatracił poczucie czasu, jednak z każdym krokiem coraz lepiej wyczuwał obecność magii. W końcu znów stanęli na poziomie ziemi i Thero usłyszał dźwięk podobny do wiatru hulającego wśród gałęzi drzew.

Kilka jardów dalej napotkali kolejny zakręt. Znienacka oślepił go czysty blask księżycowej poświaty. Rozglądając się z zaskoczeniem, zdał sobie sprawę, że stoją na skraju leśnej polany. Nad nimi było jasne, nocne niebo. Grunt łagodnie opadał ku krawędzi jeziora, którego gładka jak lustro powierzchnia była czarna. Na nieruchomej wodzie odbijał się sierp księżyca, jego spokoju nie mąciła nawet jedna zmarszczka.

Gdy tak stał, światło stawało się coraz jaśniejsze. Rozglądając się dookoła, czarodziej nie dostrzegł nawet śladu po swojej niedawnej przewodniczce, jednak nad brzegiem jeziora stał tłum postaci. Ci, których widział wyraźniej, nosili szaty i czapki charakterystyczne dla rhui'auros. Wokół ramion czuł wibracje powietrza i wiedział, że przynajmniej część z nich to duchy. Mimo to każdy z nich wyglądał równie realnie jak pozostali, nawet ci z kręconymi, czarnymi włosami i ciemną skórą Bash'wai. Dalej za nimi, w mrocznej gęstwinie lasu poruszały się jakieś stworzenia. Było ich wiele. I były dość duże.

- Witaj Thero, synu Nysandra, czarodzieju Trzeciej Orёski - głęboki głos powiedział z ciemności. - Czy wiesz, gdzie się znajdujesz?

Thero, zmylony przez nieprawidłowe imię, potrzebował chwili, by zastanowić się nad pytaniem. Jednak gdy tylko nad nim pomyślał, znał już prawidłową odpowiedź.

- To jezioro Vhadasoori, Uhonorowany - odparł pełnym szacunku szeptem. Nawet dla niego było tajemnicą, skąd to wiedział. Nie było śladu ani posągów, ani miasta, jednak magii promieniującej z czarnej wody nie dało się pomylić z niczym innym.

- Patrzysz oczami rhui'auros, synu Nysandra.

Z tłumu wyszła jego przewodniczka i podała mu kielich uformowany z pustego wewnątrz kła. Był długi jak jego przedramię, oplatała go zawiła siateczka z cienkich, skórzanych rzemieni, które po obu stronach tworzyły uchwyty. Przyjmując naczynie, młodzieniec zamknął oczy i pił do dna. Wyczuwał jak kielich drżał pod dotykiem tysiąca dłoni.

Kiedy otworzył oczy, znów był tylko ze swoją przewodniczką. Pozostali zniknęli. Jednak dziewczyna nie wyglądała już tak młodo, a jej oczy były płaskimi dyskami ze złota.

- Tworzymy Pierwszą Orёskę. Czarodzieju, my jesteśmy twoimi przodkami, twoją historią. W tobie widzimy naszą przyszłość, tak samo jak ty dostrzegasz w nas swoją przeszłość. Taniec trwa nadal, a twoja rasa zostanie dopełniona.

- Nie rozumiem.

- Taka jest wola Aury, synu Nysandra, syna Arkoniela, syna Iya'i, córki Agazhara z linii Aury.

Delikatne, niewidzialne dłonie poluźniły rzemyki jego ubrania, które zaraz opadło w dół. Zniknęły też buty. Posłuszny naciskowi czyjejś woli podszedł do krawędzi wody i szedł dalej, póki nie zanurzył się po szyję. Woda była lodowato zimna, aż zaparło mu dech w piersiach, a skóra zaczęła płonąć. Odwrócił się w stronę brzegu i z zaskoczeniem spostrzegł siebie wciąż stojącego za kobietą. Wtedy coś wciągnęło go pod wodę.

Woda otoczyła go ze wszystkich stron, wdarła się do oczu, nosa i ust, dosięgła płuc. Mimo to nie czuł żadnego strachu, najlżejszego nawet ukłucia bólu. Unosił się w bezkształtnej ciemności, czekając. I przypominał sobie.

Tej nocy, kiedy spali u brzegów smoczego jeziora na ziemiach Akhendi, śnił o tym miejscu, śniło mu się, że tonął. Od tamtej chwili sen zdążył zamazać się w jego pamięci, pozostawiając tylko niewielkie fragmenty, mimo to Thero odczuwał tę samą pewność, która pozwoliła mu zidentyfikować to miejsce jako Vhadasoori.

- Jaki jest cel magii, Thero, synu Nysandra? - spytał ten sam, głęboki głos.

- Służyć, wiedzieć... - Nie był pewien, czy wymawia słowa na głos, czy tylko w swojej głowie, niemniej jednak tamten słyszał go doskonale.

- Mylisz się, mały bracie. Jaki jest cel magii, synu Nysandra?

- Tworzyć?

- Źle, mały bracie. Jaki jest cel magii, synu Nysandra?

Ciemność napierała na niego. Czuł jej nacisk w płucach, dusiła go. Wtedy po raz pierwszy poczuł zimne ukłucie strachu, zmusił się jednak do spokoju.

- Nie wiem - odparł pokornie.

- Ależ wiesz, synu Nysandra.

Synu Nysandra... Przed niewidzącymi niczego oczami tańczyły iskierki światła, czarodziej jednak kurczowo trzymał się wizerunku swego pierwszego mentora. Zwyczajny mężczyzna z dużym poczuciem humoru, którego tak często nie doceniał. Z poczuciem winy przypomniał sobie własną arogancję, która nie pozwalała mu dostrzec mądrości tamtego do momentu, kiedy było już za późno, by ją docenić. Gorycz, gdy Nysander nie pozwalał mu uczyć się zaklęć, których mógł się wyuczyć umysłem i zdolnościami, ale których nie potrafiłoby mądrze wykorzystać jego puste serce. W tym momencie usłyszał głos starego nauczyciela, tłumaczącego mu cierpliwie: „Magia nie ma zastąpić ludzkich starań i wysiłku, lecz jedynie je wspomagać”. Ile razy, na przestrzeni tych lat, powtarzał te słowa? I ile razy Thero ignorował ich wagę?

Jego oczom ukazał się sierp księżyca, który gdzieś daleko tańczył lekko po powierzchni wody. Czarodziej, wciąż pogrążony w ciemności, czuł wkradającą się weń jego moc. Usta maga rozciągnęły się w szerokim uśmiechu radości.

- Równowaga! - wykrzyknął w jego stronę.

- Tak - odparł głos z aprobatą. - Nysander, lepiej niż jakikolwiek Tir, rozumiał rolę darów Aury. Czekaliśmy na jego przybycie, jednak to miało nigdy się nie zdarzyć. Tak więc zadanie spadło na twoje barki.

Jakie zadanie? - zastanawiał się, drżąc z podniecenia.

- Równowaga między twoim i naszym ludem zniknęła bardzo dawno temu. Równowaga między Tir i Światłością. Światłość równoważy ciemność. Cisza równoważy dźwięki, życie zaś śmierć. Aurenfaie wciąż przestrzegają starych metod, twoja rasa zaś, na jakiś czas pozostawiona sama w tym tańcu, stworzyła nowe.

 

 

Thero wyciągnął niematerialną nogę i bez problemu trafił nią na mocny grunt pod spodem. Z trudem brnął przez wodę w kierunku stojącej na brzegu samotnej postaci, czekającej nań pradawnej Bash'wai. W blasku księżyca jej skóra lśniła czernią, włosy zaś srebrem.

Czarodziej uklęknął przed nią.

- Czy to dlatego Klii pozwolono na przyjazd tutaj? Zwłaszcza w czasie takim jak teraz? Czy to ty sprawiłaś?

- Sprawiłam? - zaśmiała się lekko. Głos miała głęboki, wydawał się zbyt potężny jak na tak małe ciało. Podrapała się po głowie jak dziecko. - Nie, mały bracie, my tylko tańczymy nasz taniec, stawiając wszystkie kroki, które postawić możemy.

Zmieszany przesunął dłonią po oczach, po czym ponownie spojrzał w górę.

- Powiedziałaś, że czarodzieje Skali zostaną dopełnieni... Co miałaś na myśli?

Ale Bash'wai zniknęła. W miejscu, gdzie stała, siedział teraz duży smoczek. Jego oczy miały złoty kolor. Thero ledwo co zdał sobie sprawę z jego obecności, a już stwór błyskawicznie wdarł się między jego nagie uda i ugryzł go w mosznę. Zerwawszy się z pełnym paniki okrzykiem, poczuł, jak jego głowa uderza w coś twardego, a Księżyc wiruje jak spadający pierścień.

Kiedy się ocknął, leżał wyciągnięty na całą długość, twarzą w dół i kompletnie ubrany. Znajdował się u wylotu tunelu, wychodzącego z głównej groty pod Nha'mahat.

Wizja! - pomyślał zdumiony, wciąż jeszcze lekko otumaniony. Wstał, natychmiast jednak wrócił do pozycji leżącej, zaciskając oczy pod wpływem szponów ognistego bólu zaciskających się wokół jąder. Z gardła wyrwał mu się jęk na wspomnienie pogryzionego ucha Aleca, które spuchło i urosło niemal trzykrotnie. Nie wyglądało wtedy zbyt dobrze.

Nagły ruch w pobliżu sprawił, że otworzył oczy. Przez mgłę bólu dostrzegł siedzącą postać, która wyłoniwszy się z mroku, okazała się jego młodą przewodniczką.

- Lissik - pokazała mu płaską buteleczkę i zniknęła gdzieś za nim.

Nazywają te ugryzienia honorowymi! - pomyślał bezradnie i skorzystał z zaoferowanego leku. - Jeśli tylko będę żył wystarczająco długo, by się wyleczyć, jak niby mam pokazać ten znak?

Ludzie wchodzili i wychodzili, mijając go. Nawet jeśli widok skalańskiego czarodzieja śmiejącego się histerycznie, siedzącego na ziemi, z szatą podciągniętą aż nad talię zadziwił ich, to nikt nie był na tyle nieuprzejmy, by mówić o tym w zasięgu jego słuchu.

 

 

 

 

 

3

Zgłoś jeśli naruszono regulamin