Lowell Elizabeth - Gorączka zmyslów.pdf

(556 KB) Pobierz
Elizabeth Lowell
Elizabeth Lowell
Gorączka zmysłów
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ryan McCall wyskoczył z poobijanego samochodu terenowego i od razu zaczął odpinać guziki
swojej "miejskiej" koszuli. Przyleciał prosto z Teksasu na małe, lokalne lotnisko w stanie Utah
samolotem, który kupił na swój prywatny użytek. Mógł dzięki niemu powracać do domu bez chwili
zwłoki. Była to jedyna luksusowa rzecz, którą posiadał. Droga z lotniska wiodła prymitywnym,
wyboistym szlakiem, ale Rye rozkoszował się tą jazdą, gdyż każdy kamień i koleina znaczyły, że jest
coraz dalej od ojca, którego kochał, ale z którym nie potrafił wytrzymać dłużej niż parę minut.
- Ale i tak ta podróż się opłaciła - powiedział do siebie głośno, przeciągając się i prostując silne
ramiona. - Właśnie takiego byka potrzebowałem dla mojego stada.
Niestety, aż dwa tygodnie Rye musiał przekonywać Edwarda McCalla II, że jego syn stanowczo
nie ożeni się z jakąś nic niewartą pięknością z Houston tylko po to, żeby zdobyć tego byka. Potem już
negocjacje potoczyły się bez kłopotów. .
Zwrócił twarz do słońca i uśmiechnął się, czując przyjemne ciepło. W Teksasie było gorąco. Za
gorąco. Bardziej odpowiadał mu klimat górzystego Utah, gdzie skały i wiatry, niosące ;zapach
dalekich sosen, łagodziły upał. Powietrze było suche, wspaniale czyste, zaś wijąca się przez jego
tereny rzeczka miała chłodny, połyskujący błękitem, wartki nurt.
Stał tak, z zamkniętymi oczami, w rozpiętej koszuli, i czekał, aż ogarnie go spokój, który zawsze
odczuwał będąc na swojej ziemi. Te dwa tygodnie bardzo się dłużyły. Ojciec właśnie skończył
sześćdziesiąt lat i fakt, że nie ma jeszcze wnuka, który nosiłby jego nazwisko, wyprowl:!dzał go z
równowagi - nawiązywał do tego mniej więcej sześć razy na godzinę. Nawet siostra, zazwyczaj
lojalny sprzymierzeniec Rye'a, oświadczyła mu, że ma zamiar zaprosić pewną wspaniałą dziewczynę
na zabawę taneczną, jaką co roku urządzał na swoim rancho na zakończenie lata. Mógł nie zwracać
uwagi na to, co mówi siostra, ale nie był w stanie udawać, że nie widzi tych oblizujących wargi
podlotków czy też sprytnych rozwódek, które drżały z niecierpliwości, by zanurzyć swe
wylakierowane szpony w jego portfelu. Uśmiechnął się drwiąco. Teraz już mógł sobie na to pozwolić
- był w domu, daleko od tych kobiet, i dziękował Bogu za każdą chwilę swojej wolności. Pogwizdując
cicho, wyciągnął koszulę ze spodni i z kocią zwinnością wskoczył na ganek, nie dotykając nawet
żadnego z trzech schodków.
W wieku dwudziestu jeden lat Rye odziedziczył małą posiadłość po matce i spędzał tam czas,
kopiąc doły na słupy ogrodzeniowe, ścinając drzewa i urządzając sobie konne przejażdżki. Skutki tej
fizycznej pracy rzucały się w oczy - giętkość i gra mięśni pod opaloną sk6rą przyciągały wiele
kobiecych spojrzeń. Rye jednak widział, jak jego ojciec i młodszy brat wielokrotnie padali ofiarą
chciwych kobiet, i był przekonany, że wszystkie interesują się wyłącznie wysokością bankowego
konta, czyli, innymi słowy, są nic niewarte.
Wszedł do domu i natychmiast zorientował się, że jest tam ktoś jeszcze. Zamiast słońcem świeżym
powietrzem pachniało perfumami, co raczej nie sprawiło mu przyjemności. Rozejrzał się i zobaczył
nieznajomą kobietę stojącą w jadalni. Otworzyła właśnie szufladę w kredensie i przyglądała się
zawartości z mieszaniną ciekawości i niedowierzania.
- Robisz inwentaryzację? - odezwał się chłodno. Kobieta wydała z siebie okrzyk zaskoczenia i od-
wróciła się. Jej czarne włosy lśniły w słońcu, a wielkie, ciemne oczy przyglądały mu się badawczo.
Rye'owi wystarczyło jedno szybkie spojrzenie, by zauważyć, że tym razem jego ojciec przeszedł
samego siebie. Nieznajoma miała kształty greckiej bogini, a jej krawiec najwidoczniej doskonale
wiedział, za co bierze pieniądze. Nawet najmniejsze zaokrąglenie nie pozostało nie podkreślone.
Bluzka była uszyta tak, że guziki ledwie wytrzymywały napór obfitego biustu. Rye automatycznie
zaszeregował ją do kategorii "doświadczona rozwódka" .
- Cześć - powiedziała z uśmiechem, wyciągając do niego rękę. - Nazywam się Cherry Larson.
- Do widzenia, Cherry. Powiedz tacie, że próbowałaś, ale aż się potłukłaś, bo tak brutalnie cię
wyrzuciłem z domu. Może zrobi mu się ciebie żal i kupi ci jakąś błyskotkę. - Słowa były równie zimne
Jak spojrzenie szarych oczu, którym przeszył. zaskoczoną kobietę.
- Tacie?
- Edward McCall II - wyjaśnił Rye, idąc do przedpokoju i zdejmując po drodze koszulę. - To ten
facet z Teksasu, który zapłacił ci, żebyś mnie uwiodła.
- Och. - Zaskoczyło ją to. - On ci powiedział?
- Nie musiał. To jemu podobają się przekwitłe brunetki; a nie mnie.
Trzasnął drzwiami sypialni, zostawiając Cherry samą, aby w spokoju mogła przejrzeć jego stalowe
sztućce. Gdy po kilku chwilach znów się pojawił, ubrany w dżinsy, roboczą koszulę i wysokie buty,
dziewczyna wciąż stała w tym samym miejscu. Rye minął ją, nie zaszczycając nawet jedynym
spojrzeniem.
- Wybieram się na przejażdżkę - powiedział, zdejmując kapelusz z kołka przy drzwiach
kuchennych. - Kiedy wrócę, ciebie ma tu nie być.
- Ale ... A jak się dostanę do miasta?
- Poszukaj kowboja z siwymi włosami. Nazywa się Lassiter. On uwielbia podwozić takie panienki
jak ty.
Rye szedł do stajni zamaszystym krokiem, wyładowując zł6Ść. Od razu zobaczył Devila, swojego
ulubionego wierzchowca. Wielki koń stał przywiązany do ogrodzenia zagrody i oganiał się od much
długim, czarnym ogonem. Był już osiodłany, co oznaczało, że któryś z jego pracowników wyczuł, jak
właściciel zareaguje na tę niespodziankę w domu. Przypuszczał, że tym domyślnym kowbojem jest
Jim, który, chociaż sam był szczęśliwym mężem, w pełni rozumiał zachowanie swego pracodawcy.
- Jim, zasłużyłeś sobie na nagrodę - mruknął Rye, odwiązując wodze i wskakując na konia.
Nie było nikogo w zasięgu wzroku, kiedy cwałował obok stajni. Przez chwilę dziwił się, dlaczego
żaden z jego ludzi nie wyszedł, żeby się przywitać, lecz zaraz uzmysłowił sobie, że wszyscy pewnie
gdzieś się pochowali i śmieją się, przewidując jego reakcję na widok dorodnej kusicielki, która
pojawiła się w jego pustelni. Powinni byli uprzedzić go o obecności Cherry, ale to popsułoby żart, a
kowboje kochają dobrą zabawę nade wszystko. Wbrew swoim chęciom, Rye musiał się uśmiechnąć, a
następnie roześmiał się w głos. Odwrócił się akurat w takim momencie, że przyłapał kilku mężczyzn
wyglądających ze stajni. Pomachał im swoim czarnym kapeluszem i puścił się galopem.
Kiedy już znalazł się na drodze prowadzącej na Łąkę McCalla, Rye znów mógł się odprężyć i
cieszyć swoją wolnością. Ta wysoko położona, mała łąka była jego ulubionym zakątkiem,
ostatecznym schronieniem przed frustracją, jaką sprawiało bycie Edwardem Ryanem McCallem III.
Zwykle zjawiał się tam zaraz po spłynięciu śniegów, ale w tym roku wiosna nadeszła bardzo późno.
Nie zdążył pojechać na łąkę przed wyjazdem do Houston, gdzie chciał odkupić od ojca jednego z jego
wystawowych byków.
Zanim Rye kupił rancho, górskich łąk używano jako letnich pastwisk dla bydła i owiec. Na
większości z nich wciąż zresztą wypasano bydło. Jedynie ten mały, wysoko położony skrawek ziemi,
który zaczął być nazywany Łąką McCalla, od dziesięciu lat leżał odłogiem. Argumenty profesora
Thompsona przekonały go, że powinien dać przykład innym właścicielom ziemi w okolicy i zgodzić
się, by niewielki kawałek jego terenu powrócił do tego stanu, w jakim znajdował się, zanim biały
człowiek przybył na Zachód. Zaś wyniki tego eksperymentu - rozwój pewnych gatunków roślin i
powrót dziko żyjących zwierząt - pozwolą pomóc innym krainom w rekultywacji pastwisk.
Rye'a nie trzeba było długo namawiać, by zgodził się na ten eksperyment. Chociaż pochodził z
miasta, nigdy nie lubił tam mieszkać. Najbardziej kochał tę dziką krainę, uwielbiał jeździć konno w
słońcu, wietrze i ciszy, ciesząc się widokiem gór, ze stokami pokrytymi wspaniałym płaszczem
wiecznie zielonych lasów iglastych i drżącej osiki, której listowie pod pieszczotą wiatru mieniło się
odcieniami zieleni i srebrzystej szarości. Ta ziemia przynosiła mu ukojenie.
I w przeciwieństwie do kobiety - jeżeli dba się o ziemię, to ona za to odpłaci.
Tego samego popołudnia Lisa Johansen siedziała przy górskim strumyku i leniwie poruszała
palcami w zimnej, czystej wodzie. Oblewające ją swoim blaskiem słońce było równie ciepłe i
zmysłowe jak jej marzenia. "On będzie jak te góry - silny, potężny, wytrwały. Spojrzy na mnie i
zobaczy nie włóczącą się po świecie dziewczynę, ale kobietę ze swoich snów. Uśmiechnie się i
wyciągnie do mnie ręce, a· potem weźmie mnie w ramiona i..."
Nieważne, czy spała, czy to działo się na jawie, marzenia zawsze kończyły się w tym miejscu. Lisa
musiała przyznać, że inaczej być nie mogło - teoretycznie wiedziała doskonale, co następuje potem,
ale jej osobiste doświadczenia w męskich ramionach były równe zeru. Przez całe dotychczasowe życie
podróżowała po słabo zaludnionych rejonach świata razem z zajmującymi się antropologią rodzicami,
co pociągało za sobą izolację od ludzi. Oczywiście, stykała się z mężczyznami, ale byli to prawie
wyłącznie członkowie prymitywnych plemion.
Lisa westchnęła, nabrała pełną dłoń wody i zaczęła pić, czując, jak chłód powoli przenika jej ciało.
Już minęły dwa tygodnie, a ona wciąż nie mogła nacieszyć się tą górską wodą - przejrzystą, słodką i
czystą, płynącą w dzień i w nocy, czarodziejskim płynem, który zawsze był w zasięgu ręki. Pochyliła
się, żeby znów się napić, i wtedy doszedł ją stłumiony stukot kopyt. Wyprostowała się i osłoniła ręką
oczy. U wylotu doliny widać było dwóch jeźdźców. Wstała szybko, wytarła ręce o znoszone dżinsy i
w myśli zrobiła przegląd swoich mizernych zapasów. Kiedy zdecydowała się na pracę na Łące
McCa1la przez całe to krótkie, gorące lato, nie zdawała sobie sprawy, że będzie musiała aż tyle wydać
na jedzenie ze skromnego budżetu, jakim dysponowała. Ale z drugiej strony nie przypuszczała, że
kowboje pracujący u McCalla będą tak częstymi gośćmi na jej łące. Od czasu kiedy spotkała ich po
raz pierwszy przed dziesięcioma dniami, przyjeżdżali niemal codziennie, zaklinając się, że u nikogo
nie jedli tak dobrego chleba ze smażonym bekonem jak u niej.
Niższy z kowbojów zdjął kapelusz i pomachał nim na powitanie. Lisa odpowiedziała na to
pozdrowienie, rozpoznając Lassitera, najważniejszego z pracowników Bossa Maca, jak nazywano
właściciela rancha. Jego towarzysz miał na imię Jim.
- Dzień dobry, panno Liso - powiedział Lassiter, zsiadając z konia. - Co tam słychać u nasion?
Jeszcze nie wydostały się przez ogrodzenie i nie uleciały w siną dal?
Lisa uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Od chwili kiedy powiedziała mu, że jej zadaniem jest
obserwacja, jak różne trawy wyrastają z nasion na tej wielkiej, ogrodzonej łące, dowcipkował na ten
temat bezustannie.
- Jeszcze nie zginęło mi nawet ziarenko - odpowiedziała z poważną miną. - Ale to może dlatego, że
byłam bardzo ostrożna, tak jak pan mi radził. Pilnowałam ich zwłaszcza w porach, kiedy księżyc był
w pełni. W takich chwilach różne dziwne rzeczy mają ochotę fruwać.
Lassiter słyszał w słowach Lisy dokładne echo swoich własnych, mówionych z kamienną twarzą
przestróg, i wiedział, że dziewczyna stroi sobie z niego żarty. Zaśmiał się i uderzył się kapeluszem po
udzie, wzbijając mały obłoczek kurzu prawie tak siwego jak jego włosy.
- Rzeczywiście tak bywa. Dobrze się pani spisała. Kiedy Boss Mac wróci z Houston, nie znajdzie ani
jednego zaginionego nasionka. Na razie jest wściekły jak diabli, bo przez tych parę tygodni jego tatuś
zadbał, żeby bez przerwy. oblegało go mnóstwo chciwych klaczek.
Lisa uśmiechnęła się smutno. Wiedziała, jak to jest, kiedy człowiek nie zgadza się ze swoimi
bliskimi w sprawie małżeństwa. Jej rodzice chcieli, żeby wyszła za mąż za kogoś takiego jak oni, za
naukowca z żyłką do szukania przygód. Dlatego właśnie wysłali ją do USA i poprosili starego
przyjaciela, profesora Thompsona, żeby znalazł dla niej odpowiedniego narzeczonego. Przyjechała
tutaj chętnie, ale nie po to, by znaleźć męża. Chciała zobaczyć, czy mogłaby zadomowić się w
Stanach, czy znalazłaby tutaj lekarstwo na niepokój, który tlił się w jej sercu i palił jak gorączka w
snach ..
- Akurat zbliża się pora obiadu - powiedziała. - Może napoicie wasze konie, a ja w tym czasie
rozpalę ogień.
Lassiter i Jim jak na komendę ruszyli do koni, ale zamiast odprowadzić je do strumyka, odwiązali
worki, które mieli przytroczone do siodeł.
- Żona mówi, że pani na pewno ma już dość tego chleba z bekonem i fasolą - odezwał się Jim,
wyciągając swój worek. - Dla odmiany przesyła pani trochę ciastek i innych rzeczy.
Zanim zdążyła się odezwać, Lassiter podał jej dwa wypchane worki.
- Kucharz powiedział, że nie da rady zużyć wszystkich zapasów, zanim się zepsują. Wyświadczy
nam pani przysługę, biorąc to ,od nas.
Zamrugała oczami, żeby pozbyć się czegoś piekącego pod powiekami, i podziękowała im.
Świadomość, że hojność spotyka się w każdym zakątku świata, była dla niej pokrzepiająca.
Mężczyźni poili konie, a Lisa tymczasem dorzuciła do ognia częsc swego kurczącego się już zapasu
drewna, szybko zagniotła ciasto i sprawdziła zawartość poczerniałego od sadzy czajnika, który służył
za dzbanek do kawy. Ku jej radości, w workach był też spory zapas kawy, a oprócz tego świeże i
suszone owoce, mąka, wołowina, ryż, sól, olej i inne rzeczy, którym nie zdążyła jeszcze się przyjrzeć.
To wszystko było dla niej prawdziwym skarbem, gdyż przybyła do Ameryki, nie mając prawie
pieniędzy. Rodzice zazwyczaj wydawali to, co pozostało z przeznaczonych na badania funduszy, na
pomoc dla rozpaczliwie biednych tubylców. Zaś praca na Łące McCalla dawała zaledwie dach nad .
głową, niewielką, ściśle określoną sumę na utrzymanie i wynagrodzenie tak małe, że właściwie
powinno być nazwane kieszonkowym.
Chatą, w której mieszkała, była bardzo stara.
Zajmujący ją w poprzednich latach studenci żartowali, że zbudowano ją zaraz po tym, gdy Pan Bóg
skończył stwarzać otaczające ją góry. Było w niej palenisko, ściany, podłoga, dach i niewiele więcej.
Lisie· nie przeszkadzał brak elektryczności, bieżącej wody czy innych udogodnień. Może tylko byłaby
zadowolona, mając parę tych pięknych dywanów, które wnoszą trochę wygody do surowego życia
Beduinów, ale i tak była szczęśliwa, że przebywa w krainie słońca, czystego powietrza, obfitości
wody i niemal zupełnego braku much. To znaczyło więcej niż jakikolwiek luksus.
A jeżeli zapragnęła dotyku czegoś miękkiego i wytwornego, wystarczyło, by otworzyła swoją walizkę
i mogła podziwiać pożegnalny prezent od rodziców - dwa zwoje lnu, ale tak cienkiego i delikatnego,
że wyglądał jak jedwab. Jeden kawałek, z którego miała być uszyta sukienka, miał lśniący, gołębio-
szary kolor, drugi zaś był dokładnie w takim samym ametystowym odcieniu jak jej oczy. On również
przeznaczony był na sukienkę.
Lisa nigdy nie interesowała się strojami. Oczekiwała od życia czegoś więcej niż tylko mężczyzny,
dla którego byłaby zarazem rodzicielką synów i zwierzęciem pociągowym. Kilka tubylczych
małżeństw, jakie widziała, wywołało w niej jedynie mieszany podziw dla kobiecej wytrzymałości.
Domyślała się, dlaczego dziewczęta w jej wieku, a nawet młodsze, przyglądały się mężczyznom
takimi pociemniałymi, pytającymi oczami, nie kryjąc wymownego uśmiechu. Ale u siebie nigdy nie
poczuła tej burzącej krew w żyłach gorączki, jaką widziała u innych dziewcząt i która sprawiała, że
zapominały o przykładach matek, babek, sióstr.
Gdzieś głęboko Lisa miała nadzieję, że właśnie to odnajdzie wędrując po świecie - gorączkę, która
pożera ciało i umysł, która wszystkimi drogami przepala się aż do samej duszy. Ale nigdy nie czuła
się dalej od tego niż w Ameryce, gdzie chłopcy w jej wieku wyglądali bardzo młodo - pełni śmiechu i
niedoświadczeni, nie znający głodu ani śmierci. Kiedy mieszkała u profesora Thompsona, czekając na
możliwość dostania się na Łąkę McCalla, spotykała wielu studentów, ale ani razu nie spojrzała na
mężczyznę z pradawną kobiecą ciekawością we wzroku i gorączką rosnącą we krwi.
Zaczynała już wątpić, czy kiedykolwiek to nastąpi.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Ale zapach! - powiedział Lassiter, podchodząc do gotującej Lisy. - Wie pani, po raz pierwszy nie
musimy uczyć kogoś ze studentów, jak się robi porządną kawę na kempingu.
- W Maroku kawa dopiero wtedy uważana jest za dobrą, jeżeli jest tak gęsta, że ledwo da się
nalewać - rzekła Lisa.
- Tak? Musi pani któregoś dnia zrobić mi taką.
- W takim razie proszę przynieść dużo skondensowanego mleka. I cukier.
Lassiter rozejrzał się dookoła, podziwiając porządek, jaki zaprowadziła Lisa. Obok paleniska, w
zasięgu ręki, leżały poukładane w stos gałązki do rozpalania, grubsze kawałki i kilka większych
klocków drewna. Podłoga była świeżo zamieciona zrobioną z gałązek miotłą. Na dużej kłodzie leżały
rzędem narzędzia, które przez całe lata używania przez studentów zostały połamane lub porozrzucane
po okolicy. Były tam przeróżne rzeczy, od cienkiego szydła po poobijany klin i młot, służące do
rozszczepiania dużych kłód. Wielka dwustronna siekiera nosiła ślady niedawnego ostrzenia, chociaż
Lassiter nie mógł sobie wyobrazić, jak Lisa była w stanie to zrobić. Ani też zresztą, że w ogóle mogła
używać tej siekiery - trzonek był długi na ponad metr, a ona sama miała chyba najwyżej sto
sześćdziesiąt centymetrów wzrostu.
Widok siekiery przypomniał Lassiterowi, że miał sprawdzić zapas drewna na opał. W
przeciwieństwie do pozostałych studentów, Lisa gotowała na palenisku, a nie na kuchence
turystycznej. Przypuszczał, że nawet nie miała czegoś takiego. Podejrzewał zresztą, że w ogóle nie
miała niczego poza ubraniem na sobie i matą do spania, wietrzącą się właśnie na krzaku. Jednak
mimo widocznego braku pieniędzy Lisa nigdy nie żałowała jedzenia ani jemu, ani żadnemu innemu
kowbojowi pracującemu u McCalla, niezależnie od tego, ilu ich przyszło i jak często się pokazywali.
Zawsze proponowała coś do zjedzenia, nieważne, jaka była pora dnia, tak jakby wiedziała, co to
znaczy głód i nie chciała, aby ktokolwiek opuścił obozowisko z pustym żołądkiem.
- Jim, może byśmy przyciągnęli tu parę pni - powiedział, . wkładając kapelusz. - Nie zdążymy ich
dzisiaj porąbać, ale chociaż będą przygotowane. Gałęzie są bardzo dobre na ognisko, ale porządne
gotowanie wymaga porządnego ognia.
- Wcale nie musicie ... - zaczęła Lisa.- Ja mogę ...
- Te cholerne kłody blokują szlak - przerwał jej Jim. Chwycił ciężką siekierę jedną ręką i ruszył
do swojego konia. - Boss Mac zedrze z nas skórę, jeżeli jakiś koń potknie się przez nie i okuleje.
- Pani tylko zrobi nam przysługę, gdy pani je spali - dodał Lassiter stanowczo, wkładając nogę w
strzemię.
- Dziękuję - powiedziała Lisa, patrząc kolejno na obu mężczyzn. - Trochę drzewa mi się przyda. -
Ale gdy zaczęli już się oddalać, coś sobie nagle przypomniała. - Tylko uważajcie, żeby nie brać
niczego z ogrodzonego terenu! - W końcu przecież po to tu była. Miała chronić wszystko, co
znajdowało się za ogrodzeniem, przed działalnością ludzką, aby łąka powoli mogła wracać do swego
pierwotnego stanu.
- Ma się rozumieć. - Lassiter podniósł rękę uspa kajającym gestem.
Nie potrzebowali oddalać się więcej niż kilkadziesiąt metrów, aby znaleźć pnie, których szukali -
niezbyt grube sosny, zwalone kiedyś i leżące tak od paru lat. Zaczęli szykować kłody do transportu, a
ich głosy słychać było wyraźnie w górskiej ciszy. Lisa gotowała, słuchając ich rozmowy, i uśmiechała
się od czasu do czasu, kiedy szczególnie oporny pień wywoływał barwne komentarze. Potem
głównym tematem stał się ów tajemniczy Boss Mac i Lisa zauważyła, że mimowolnie wstrzymuje
oddech, żeby nie uronić nawet jednego słowa. Wiedziała tylko dwie rzeczy o nieobecnym właścicielu
Łąki MqCalla -jedną było to, że jego ojciec usilnie pragnął, by syn ożenił się i miał syna, zaś drugą,
że ci ludzie poważali Bossa Maca bardziej niż kogokolwiek, z wyjątkiem Boga.
- I wtedy on powiedział tej rudej, że jak chce, żeby ją ktoś podwiózł, to powinna wyjść na drogę i
złapać okazję. - Lassiter roześmiał się i mówił dalej: - Była tak wściekła, że na chwilę ją zatkało.
Pewnie myślała, że kilka nocy z szefem zaprowadzi ją do ołtarza. - Przez chwilę słychać było tylko
stuk siekier odrąbujących gałęzie. - W końcu rudej wróciła mowa. Rany! W życiu nie słyszałem
takiego słownictwa.
- Widziałeś tę, co się teraz na niego zasadziła? - spytał Jim.
Stęknął z wysiłku, wbijając ciężką siekierę w kłodę i robiąc nacięcie, które przytrzyma linę, kiedy
będą ciągnęli pień do obozu. Lassiter umocował linę, a następnie wskoczył na siodło i okręcił ją kilka
razy wokół łęku. Lekko trącił konia piętami i ten ruszył powoli w stronę chatki.
- No jak, widziałeś ją? - powtórzył Jim, również dosiadając konia i zastanawiając się, jak też
wygląda ostatnia kandydatka do łóżka szefa.
- Jasne. - Lassiter zagwizdał na mak podziwu. - Wielkie czarne oczy jak u sarny. Czarne włosy do
bioder, a te biodra pełne i miękkie. O Jezu! Mówię ci, Jim, nie mam faceta, który nie chciałby się
wspiąć na to siodło.
- Diabła tam, nie znasz - burknął Jim. - A co z Bossem Macem?
- Och, nie mówię o tym, żeby się z taką żenić - odparł Lassiter. - Tatuś ci tego nie wytłumaczył?
Trzeba być głupim, żeby żenić się z koniem tylko dlatego, że przyjemnie jest pojeździć tam i z
powrotem. Spójrz na mnie.
- Właśnie patrzę i myślę, że większość kobiet wolałaby raczej konia.
Lisa nie mogła powstrzymać śmiechu, a oni zdali sobie sprawę, że tę rozmowę było świetnie
słychać w obozie. Kiedy pojawili się z powrotem, mieli wyraźnie zakłopotane miny.
- Przepraszamy, panno Liso - mruknął Jim. - Nie mówilibyśmy takich rzeczy, gdybyśmy wiedzieli,
że pani słucha.
- Nic się nie stało - powiedziała pośpiesznie. - Naprawdę. W Afryce często siadywaliśmy wokół
ogniska i rozmawialiśmy o Ibrahimie, jego czterech żonach i ośmiu nałożnicach. I nikt nie czuł się
zawstydzony.
- Cztery żony? - spytał Jim.
- Osiem nałożnic? - nie dowierzał Lassiter.
- Czyli razem dwanaście - dodała Lisa, śmiejąc się.
- Rany! Tam muszą być fest chłopy, prawda? - powiedział Lassiter tonem pełnym podziwu.
- Głupi - mruknął Jim. - Po prostu głupi.
- Bogaci - wyjaśniła Lisa wesoło. - Wy Wypasacie bydło, Ibrahim owce, ale tak naprawdę
wszędzie jest tak samo. Zawsze silny, głupi, bogaty mężczyzna może mieć tyle pięknych i głupich
kobiet, ile będzie mógł ich sobie kupić.
Lassiter odrzucił głowę do tyłu i śmiał się na całe gardło.
- Ale niech pani nie myśli, że szef jest głupi. O, nie!
- To święta prawda - dodał Jim z przekonaniem.
- Boss Mac wcale nie bierze się za te wszystkie
dziewczyny, które za nim łaźą. Założę się, że nie będzie nic robił z tą, która czeka na niego na rancho,
tylko da jej kopniaka w ten wynajmowany za dużą forsę tyłek. Przepraszam panią - dodał, oblewając
się rumieńcem. - Zapomniałem się. Ale to prawda, Boss Mac to dobry człowiek i byłby szczęśliwy,
gdyby jego tata przestał podsyłać mu te używane klaczki.
- Nie byłbym taki pewien, jeżeli chodzi o tę ostatnią - wtrącił Lassiter z trochę lubieżnym
uśmiechem. - Wcale nie będę zdziwiony, jeśli ją sobie zatrzyma. Jeżeli nie z innego powodu, to
chociażby dlatego, że potrzebuje jakiejś panny na tańce, w przeciwnym razie wszystkie dziewuchy w
promieniu trzystu kilometrów zlecą się do niego jak muchy do świeżego ... ee, miodu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin