Borowski Tadeusz - Wybór opowiadań.rtf

(547 KB) Pobierz
TADEUSZ BOROWSKI

Tadeusz Borowski

WYBÓR OPOWIADAŃ

SPIS TREŚCI

WSTĘP              3

MATURA NA TARGOWEJ              13

POŻEGNANIE Z MARIĄ              17

CHŁOPIEC Z BIBLIĄ              41

U NAS W AUSCHWITZU...              50

LUDZIE, KTÓRZY SZLI              78

DZIEŃ NA HARMENZACH              88

PROSZĘ PAŃSTWA DO GAZU              110

ŚMIERĆ POWSTAŃCA              126

BITWA POD GRUNWALDEM              138

OKREŚLENIA OŚWIĘCIMSKIE              171

WSTĘP

W literaturze polskiej czasu wojny i powojnia, bujnej i różnorodnej, Tadeusz Borowski był postacią wyjątkową. Choć żył zaledwie 29 lat i pozostawił po sobie dorobek ilościowo niewielki, nie dopełniony, nie pozbawiony wewnętrznych sprzeczności - trudno przecenić jego wartość i znaczenie.

Za życia był pisarzem czytywanym, frapującym, lecz przede wszystkim spornym. Prawie każdy jego utwór, każda książka wywoływały dyskusje i sprzeciwy. Krytykowano je, i często potępiano, z różnych stron i rozmaitych powodów. Skoro nie dawało się tej twórczości potraktować obojętnie, dość powszechnie doszukiwano się w niej wybujałego młodzieńczego nihilizmu. Borowski nie ułatwiał zrozumienia swych dróg: rozrzutnie szafował własnym pisarstwem, potępiał sam siebie, miotał się wśród sprzeczności swego czasu i swej psychiki. Trzeba było dopiero jego samobójczej śmierci, zebrania ocalałych utworów i wyświetlenia nieznanej biografii, aby z dość już odległej perspektywy czasu i nowych doświadczeń ogarnąć to wyjątkowe zjawisko i zrozumieć, czym jest dla polskiej literatury.

Borowski debiutował w środku okupacji, w końcu roku 1942. Miał lat dwadzieścia. Pracował jako magazynier w firmie budowlanej na Pradze i studiował polonistykę w tajnym uniwersytecie warszawskim. Wojna przyspieszyła dojrzewanie nowego pokolenia literackiego. Wśród jego kolegów uniwersyteckich znalazło się wielu młodych poetów: Krzysztof Kamil Baczyński, Wacław Bojarski, Tadeusz Gajcy, Andrzej Trzebiński, Zdzisław Stroiński, Stanisław Marczak-Oborski i inni. Tej młodzieży zawdzięczała Warszawa pierwsze przejawy życia literackiego pod okupacją. Ale nie było jej łatwo otrząsnąć się z klęski, zdobyć jakąś nową, własną orientację ideową. Większość z nich skupiła się wokół pisma „Sztuka i Naród”, związanego z prawicową organizacją „Konfederacja Narodu”, która w okupowanym kraju snuła dalej rojenia o polskiej mocarstwowości. Borowski, podobnie jak Baczyński, mocno sprzeciwiał się tej ideologii (na tym tle rozszedł się ze swym szkolnym i uniwersyteckim przyjacielem, Andrzejem Trzebińskim).

Wokół Borowskiego powstała grupa przyjacielska „esencjastów” stanowiąca w okupowanej Warszawie ośrodek lewicowej czy też lewicującej młodzieży artystycznej, konkurencyjny w stosunku do „Sztuki i Narodu”. Dla zabaw, dysput i poezji zbierali się przeważnie w baraku na Skaryszewskiej, gdzie pracował i mieszkał Borowski. Mimo grozy czasu, nie chcieli rezygnować z niczego „co ma młodości smak i poezji”. Ciężko pracując, Borowski żyje w tych strasznych latach jak w „złotym wieku”: oddaje się nauce, poezji, przyjaźni, miłości. Tym wiarom, sprzeciwom i uniesieniom poświęca swe pierwsze poezje. Ale gdy w końcu roku 1942 Borowski postanowił, w ślad za Wierszami wybranymi K. K. Baczyńskiego, wydać swój debiut i drukował go na powielaczu w składziku na Skaryszewskiej, obrał na ten cel utwór odmienny - cykl poetycki Gdziekolwiek ziemia... Nie był to debiut efektowny: ciemnymi, rozwichrzonymi „metafizycznymi heksametrami” opiewał dziejącą się Apokalipsę. W środku cyklu znalazła się jedyna jambem napisana Pieśń, zakończona wyrokiem:

Nad nami - noc. Goreją gwiazdy dławiący trupi nieba fiolet. Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń.

Na ogół wszyscy młodzi poeci pisywali wówczas katastroficzne wiersze, po części czerpane z przedwojennej poezji, a przede wszystkim z tego, co widzieli dokoła. Ale katastrofizm Borowskiego wyróżniał się wśród nich i znacznie szerszym widzeniem „czasów pogardy” (jak epokę tę ochrzcił tytułem swej powieści Andre Malraux), i poczuciem wielkości i tragizmu rozpoczynanej pieśni, i wreszcie tonem dojrzałego męskiego stoicyzmu, który - choć nie poddaje się przeciwnościom losu - widzi całą jego potęgę i grozę. Nic dziwnego, że Gdziekolwiek ziemia... a zwłaszcza Pieśń, nie znalazły zrozumienia u większości pierwszych czytelników, a rówieśnikom ze „Sztuki i Narodu” wydały się utworami małej wiary.

Poezji tej nie można pojąć nie znając losów poety. Dramat epoki stał się udziałem Borowskiego, zanim rozpoczęła się wojna. Urodzony w Żytomierzu na Ukrainie, we wczesnym dzieciństwie przeżył aresztowanie i zesłanie obydwojga rodziców. Pozostał sam, pod opieką dalszej rodziny. Dzięki wymianie przez władze polskie przebywającego w łagrze na dalekiej Północy ojca, w roku 1932, mając lat dziesięć, przyjeżdża wraz z bratem do kraju; w rok później wraca matka. Rodzina osiedla się w Warszawie. W ojczyźnie nie czekało ich lekkie życie: ojciec zostaje robotnikiem w fabryce Lilpopa, matka dorabia krawiectwem. Synów oddano do internatu oo. franciszkanów. We wrześniu 1939, podczas oblężenia Warszawy, spłonęła fabryczna kamieniczka i znów zostali bez dachu nad głową. Żeby żyć i żeby się uczyć, trzeba było szybko zabrać się do pracy. Wojna i okupacja nie były więc pierwszymi wtajemniczeniami Borowskiego w dramat „czasów pogardy”; nakładały się na nie przeżycia wcześniejsze, tworząc mroczny, jedyny w swoim rodzaju krajobraz Gdziekolwiek ziemia...

W parę miesięcy po debiucie, w lutym 1943 roku, Borowskiego aresztowało gestapo, gdy idąc śladem narzeczonej, na nic się nie oglądając, wpadł do „kotła”. Uwięziony został na Pawiaku. Wkrótce odtransportowano go do największego hitlerowskiego obozu koncentracyjnego, do Oświęcimia, pracującego pełną parą krematoriów. Na przedramieniu wytatuowano mu numer 119198. Po kilku miesiącach pracy na Budach i na Harmenzach, zapadł na ciężką chorobę i znalazł się w oświęcimskim szpitalu. Gdy go odratowano, przyjaciele pozostawili go w szpitalu w charakterze flegera (pielęgniarza).

Niedaleko stąd, za drutami, w jeszcze potworniej szych warunkach przebywała jego narzeczona. Stara się z nią porozumiewać (te listy, odtworzone przez autora, złożą się później na opowiadanie U nas, w Auschwitzu...), dostarczać jej lekarstw. Wkrótce dobrowolnie porzuci szpital, wstąpi do komanda dachdeckerów, obozowych dekarzy, żeby widywać się ze swą dziewczyną. W obliczu zbliżającego się frontu Niemcy zaczynają likwidować Oświęcim. W sierpniu 1944 r. Borowski dostaje się do transportu; wywożą go na jeszcze prawie rok do mniejszych obozów w głębi Rzeszy, wpierw do Dautmergen koło Stuttgartu, następnie do Dachau Allach.

Reakcja Borowskiego na uwięzienie i obozową marszrutę była dość dziwna. Jakby niczego innego nie oczekiwał, jakby był na to przygotowany. W obrocie własnego życia widzi jedynie spełnienie dobrze mu znanej prawidłowości ogólnego losu. Ani w więzieniu, ani w obozie nie przestaje pisać. Na Boże Narodzenie 1943 tworzy w Oświęcimiu Księgę wigilijną, cykl kolęd lagrowych; w obozie śpiewa się jego piosenkę o miłości, która „mocniejsza jest nad śmierć”. W wierszach i w listach pisanych do narzeczonej młody poeta, student warszawskiego uniwersytetu, stara się zgłębić tajemnice obozu, skonfrontować go ze swą wiedzą o człowieku, z pięknymi mitami europejskiej kultury:

l oto, chwalca człowieka, leżę na pryczy baraku i chwytam, jak ptaka lot, w palce legendę i mit, lecz próżno w oczy człowiecze patrzę szukając znaku. Już tylko łopata i ziemia, człowiek i zupy litr.

(Do narzeczonej)

Choć niewiele ocalało wierszy obozowych Borowskiego, nawet te nieliczne, niezwykłe świadectwa układają się w pejzaż piekielny („palą się ludzkie stosy jak kupy smolnych łuczyw”), w straszliwy epos „ciała wędrującego, bitego, ciała międzygranicznego”. Na tym tle, wśród pogromu wszelkich wartości i walki po prostu o życie, ogromnym blaskiem świeci Sionce Oświęcimia, jego nie pokonana liryka miłosna.

Wyzwolenie obozu Dachau Allach przez VII Armię Amerykańską, które nastąpiło l maja 1945, nie od razu przyniosło Borowskiemu wolność. W obawie przed konsekwencjami nagłego uwolnienia mas ludzkich, jakie Niemcy zegnali do Rzeszy, Amerykanie utworzyli przejściowo tzw. obozy dipisów (przesiedleńców), które stopniowo rozładowywali. Borowski znalazł się znów za drutami, w dawnych koszarach SS we Freimanie, na przedmieściu Monachium. Przypadek zdarzył, że wyszedł stamtąd stosunkowo szybko: wyreklamowano go, gdy w Monachium powstawało Biuro Poszukiwania Rodzin przy Komitecie PCK. Poszukuje wielu ludzi, przede wszystkim poszukuje swojej narzeczonej nie wiedząc, czy znajdzie ją żywą. Rozpisuje listy na wszystkie możliwe strony; wtóruje im poetyckim Wołaniem Marii. Wreszcie po paru miesiącach odnajduje ją - ciężko chorą - w Szwecji, dokąd jeszcze przed zakończeniem wojny przewieziono specjalnym transportem część kobiecego obozu Ravensbrück. Zdawało mu się, że łatwiej połączy się z nią, jeśli zostanie w Niemczech. Mimo szaleńczych starań, mimo interwencji nie okazało się to możliwe. Wyzwolona Europa nie była łaskawa nawet dla zakochanych.

Zarówno pobyt w obozie dipisów, jak roczny postój w Monachium były dla Borowskiego okresem niezwykle twórczym. Jeszcze w obozie, dzięki sławie poetyckiej, jaka mu tam towarzyszyła (nie zawsze ułatwiała mu życie!), otrzymał propozycję od współwięźnia, a przedwojennego wydawcy i świetnego grafika Anatola Girsa, wydania swych wierszy warszawskich i obozowych. Po latach Girs spełnił to przyrzeczenie. W znanej oficynie monachijskiej Bruckmanna ukazał się pięknie, po bibliofilsku wydany trzeci tom poetycki Borowskiego pt. Imiona nurtu (drugi, skromny zbiorek erotyków wydali w Warszawie przyjaciele, gdy był w Oświęcimiu). Ale przede wszystkim Borowski pisze nowe wiersze:

wiersze o wyzwoleniu i o nowym porządku europejskim, który obserwuje z niemieckiego pobojowiska. Po tym, co przeżyła Europa, po tym, czego doświadczył na własnej skórze, spodziewa się, że winnym zostanie w majestacie prawa wymierzona sprawiedliwość, a ocalała z przygody z faszyzmem Europa przywróci swe stare tradycje wolności i demokracji. Tymczasem na nic takiego się nie zanosiło. Zbrodnie uchodziły płazem, maskowane komedią sprawiedliwości, druga wojna kończyła się oczekiwaniem trzeciej, a zwycięzcy zaprowadzali w Europie swoje porządki. Poezja Borowskiego zieje goryczą i ironią. Nieobce są jej, podobnie jak masom dipisów, nastroje zemsty i odwetu, pokusy dochodzenia sprawiedliwości na własną rękę. Borowski jakby boi się tych niebezpiecznych odruchów: pragnie swe prawa przekazać w bardziej powołane ręce i powrócić do normalnego życia. Ale nie ma ucieczki od własnej wiedzy i własnej pamięci. Przychodzą na powrót spaleni, rozstrzelani, przychodzą towarzysze lagrowi. W pięknych wierszach Umarli poeci, Odejście poety i innych, poświęconych padłym w boju kolegom jego warszawskiej młodości, rodzi się, niezależnie od sporów, jakie go kiedyś z niektórymi z nich dzieliły, jakaś wielka z nimi wszystkimi śmiertelna wspólnota, przepowiadająca także jego własny los:

wabi trawiasta głąb, pachną podziemne łąki, dalej trzeba pod ziemię, głębiej i głębiej, aż do was wstąpię.

(Umarli poeci)

Wśród tych rozpamiętywań rodzi się w poezji Borowskiego poczucie winy wobec znanych i nieznanych umarłych - że przeżył! Poczucie winy obarczającej każdego, kto był uczestnikiem tej tragedii: A któż z was żywych śmierć widział - bez winy? To poczucie winy ocalonych, i swojej własnej, kojarzy się równocześnie z „mistyczną wiarą” w moralne odrodzenie ludzkości, które za ich sprawą musi mimo wszystko nastąpić. Wobec obojętności świata, w jakim żyje, zadanie to coraz bardziej wiąże się dla Borowskiego z Ziemią rozstrzelanych, z powrotem do kraju.

Czym jesteś ty, co nocą trwożysz widmem wapiennych jam i dołów i poprzez ląd, i poprzez morze bym wrócił, groźnie za mną wołasz?

Czym jesteś? Ugór czy ruina, najuporczywsza z moich muz! Czemuż mi ciągle wypominasz spalony mur, zatęchły gruz?

Czym jesteś? Oto walczę z tobą i krzyk twój duszę, i wołanie, i idę tam, ku wspólnym grobom do ciebie, ziemio rozstrzelanych.

Mimo że nie spełniło się to, na co czekał, mimo rozmaitych innych obaw, rozterek i rozdarć (co brzmi tak tragicznie w ostatnim utworze napisanym w Monachium: ani wiersz, ani proza / tylko kawał powroza...) najuporczywsza z jego muz zaprowadziła w końcu Borowskiego do ojczyzny. Po 3 latach i 3 miesiącach od chwili aresztowania, w czerwcu 1946, zamknęła się powrotem do Warszawy jego wielka wędrówka po zniewolonej Europie i zamknął zarazem jego wstrząsający pamiętnik poetycki.

Po powrocie do Polski, gdzie wreszcie połączyli się z narzeczoną i pobrali, Borowski nieoczekiwanie zarzucił poezję, nie wydawszy nawet swego nie znanego dorobku, zapowiadanej Rozmowy z przyjacielem (stosunkowo najszerszy wachlarz dochowanej poezji Borowskiego przedstawia wydany w 20-lecie jego śmierci tomik poetycki w serii „Biblioteka poetów”, Poezje, PIW). Pochłonęły go inne zamiary, które zresztą w jego poezji, tak teraz zlekceważonej, dojrzewały od dawna. Jeszcze w Monachium, za namową Girsa, trzej młodzi autorzy: Tadeusz Borowski, Krystyn Olszewski i Janusz Nel Siedlecki, napisali książkę-dokument pt. Byliśmy w Oświęcimiu. W książce tej, wydanej w Monachium w roku 1946, w całości opracowanej przez Borowskiego, zamieścił on swe pierwsze opowiadania. Do prozy nie przywiązywał większego znaczenia, lecz gdy przesłane do kraju i opublikowane w „Twórczości” opowiadania stały się głośnym wydarzeniem literackim i wywołały ogromny skandal - poeta zrozumiał, jakie jest jego właściwe powołanie. W półtora roku później, w roku 1948, Borowski wydał swój słynny tom opowiadań Pożegnanie z Marią.

Ze zrozumiałych powodów literatura polska wydała więcej świadectw poświęconych czasom wojny niż jakiekolwiek inne pisarstwo. Zaraz po wojnie powstały liczne relacje dokumentalne, mówiące o niemieckich zbrodniach i o martyrologii ludności polskiej (najgłośniejsze Dymy nad Birkenau S. Szmaglewskiej). Powstały też książki psychologiczne, zastanawiające się nad fenomenem zezwierzęcenia oprawców i bohaterstwa ofiar; bezmiar cierpień starano się często wyjaśnić w sposób mistyczny, np. w książce Z. Kossak-Szczuckiej Z otchłani. Pisarze wielkiej klasy (zarówno polscy, jak zagraniczni) widzieli w bezprzykładnej eksterminacji zaprzeczenie całej tradycji europejskiego humanizmu. Żadna jednak z tych różnorodnych książek, nawet najwybitniejszych, nie była w stanie sprostać pełnej prawdzie o wojnie totalnej, a zwłaszcza o jej kwintesencji - o Oświęcimiu.

Borowski nie pretendował także do powiedzenia pełnej prawdy o Oświęcimiu. Ale w swych opowiadaniach powiedział prawdę może najistotniejszą i najbardziej bolesną. Potrafił odsunąć na bok psychologię zarówno kata, jak i ofiary, potrafił wznieść się ponad cierpienia milionów i własną gehennę obozową - i spojrzał na lagry zimnym, bezlitosnym wzrokiem.

Dla Borowskiego lagry są konsekwencją rozkwitu i triumfów III Rzeszy, nowego ładu, jaki hitleryzm usiłował narzucić podbitej Europie. Żeby zrealizować plany panowania rasy germańskiej nad światem, hitlerowski faszyzm musiał wykorzystać także pokonane narody, przymusić ofiary do współdziałania w jego zbrodniczym procederze wytępienia ich samych. Obóz nie stanowił więc ani sabatu zbrodniczych natur, ani bezsensownej hekatomby ofiar, ani zemsty za grzechy ludzkości, lecz sprawnie zorganizowany system, celowo uformowaną społeczność, służące założonym przez hitlerowców celom. Nie stanowił więc - mówiąc słowami Alberta Camusa - zwykłej zbrodni namiętności, jaką ludzkość znała od wieków, lecz stadium wyższe - zbrodnię logiki, którą totalitarny system doprowadził do doskonałości, do skali niespotykanej w dziejach, do rozmiarów ludobójstwa. Obecnie, po wielu latach, mechanizm ten został zbadany dokładnie:

wiele instytutów naukowych na podstawie poszukiwań archiwalnych i badań rozmaitych dziedzin ukazało światu, jak hitlerowcy doszli do ustanowienia państwa stanu wyjątkowego, z jaką konsekwencją ów narodowy ład zaprowadzali, jak bliscy byli jego urzeczywistnienia. Tadeusz Borowski, bez pomocy archiwów i sztabów uczonych, obnażył ten system od pierwszego wejrzenia, własnym okiem, ukazując jego polityczne, ekonomiczne i socjologiczne mechanizmy.

Ale prócz walorów poznawczych, prócz przejrzenia logiki hitlerowskiej zbrodni, opowiadania Borowskiego dokonały czegoś więcej. Inaczej niż w całej prawie pozostałej literaturze sformułowały tragedię obozów. Przesunęły punkt jej ciężkości na stronę ofiar. Dla Borowskiego prawdziwa tragedia lagrów nie zawierała się w stosunku między katami i ofiarami: ci pierwsi - pozbawieni nawet względnych racji, posłuszni urzędnicy hitlerowskiej machiny eksploatacji i zbrodni - wprawdzie zasłużyli na stryczek, lecz nie mogli awansować do równorzędnych, godnych partnerów tragedii.

Najważniejszą tragedią lagrów, do jakiej doprowadziła hitlerowska zbrodnia świadoma, zbrodnia logiki, było zgwałcenie człowieczeństwa ofiar, przymuszenie ich za cenę życia do uległości, świadome i skalkulowane poszczucie brata na brata. To wydało się Borowskiemu najbardziej szatańską, prawdziwie tragiczną stroną lagrów. Przy tym Borowski nie zajął się w swych opowiadaniach ani częstymi przypadkami obozowych załamań czy patologii, ani nierzadkimi - bohaterskich wzlotów; zajął się „przeciętną przetrwania”. Zgodnie z tym założeniem, bohaterem swych opowiadań nie uczynił ani zbrodniarza, ani świętego obozowego, lecz człowieka, który chce przetrwać - obozowego vorarbeitera, więźnia czy to pełniącego podrzędną funkcję, czy też po prostu doświadczonego lagrowca, który poznał obóz, umiał się przystosować do rządzących nim praw. Przygody tego przeciętnego, bynajmniej nie złego z natury, lecz zlagrowanego człowieka są treścią istotną Dnia na Harmenzach, Proszę państwa do gazu, Śmierci powstańca...

W swej książce Borowski nie poprzestał na opowiadaniach z lagrów. Pisarz dokonał kroku następnego, jeszcze bardziej ryzykownego. W opowiadaniach spoza lagrów, z czasu okupacji (Pożegnanie z Marią) i z czasu wyzwolenia (Bitwa pod Grunwaldem), postawił sobie pytanie, co owego człowieka zlagrowanego w rzeczywistości wojennej zapowiadało i co na jego koncie pozostało, gdy wojna się skończyła. W ten sposób rozszerzył swą diagnozę upadku humanistycznych wartości, degradacji człowieka, także na sytuacje inne, na szerszy kontekst epoki.

Prowokacyjność opowiadań Borowskiego, tak bezwzględnych w ich czysto zewnętrznym, tzw. behawiorystycznym opisie, w stylistyce i języku (fachowy słownik oświęcimski, zestawiony przez pisarza w Byliśmy w Oświęcimiu, znaleźć można na końcu niniejszej książki), spotęgował jeszcze fakt, że poecie-vorarbeiterowi autor nadał własne imię. Choć, jak widać, cały cykl był przemyślnie i wysoko zorganizowaną konstrukcją literacką, Borowski-lagrowiec postąpił tak nie przypadkowo. Był to z jego strony świadomy akt moralny. Mimo że postać literacka nie miała z nim wiele wspólnego, chciał w jakiejś mierze - zgodnie z przekonaniem wyrażanym w poezji - wziąć również na siebie winę za to, co było udziałem zwykłego człowieka jego czasu. Tak rozumiał własne zadanie pisarskie, i tego w swych artykułach żądał od innych.

Pożegnanie z Marią przyniosło na wskroś oryginalną wizję „czasów pogardy” (może najbliższe jej były Medaliony Z. Nałkowskiej) i najdalej posuniętą, choć wolną od wszelkiego kaznodziejstwa, krytykę moralistyczną epoki. Ale książka ta nie mieściła się w ówczesnych kategoriach rozumienia literatury. Wywołała szok i - niemalże same nieporozumienia. Prymitywna część krytyki - utożsamiając postać bohatera z osobą autora - uznała, iż Borowski sam się zadenuncjował jako obozowy przestępca i powinien zasiąść na ławie oskarżonych. Inna część krytyki, która wzięła za dobrą monetę fałszywą świadomość bohatera, nie dostrzegła krytycznych założeń pisarza - przyjęła tę prozę jako mimowolne świadectwo „zarażenia śmiercią”, wyzbycia się wszelkich wartości, nihilizmu. Zwłaszcza oburzano się na opowiadania z czasów okupacji i końca wojny. W momencie ukazania się książki do wyjątków należeli ci, którzy zrozumieli jej artystyczną komplikację i dostrzegli w niej rzecz najistotniejszą: własny sposób podjęcia walki ze złem epoki.

W tymże 1948 roku ukazała się następna książka Borowskiego: cykl krótkich nowel pt. Kamienny świat. Cykl ten, który autor zwał „jednym opowiadaniem złożonym z dwudziestu samodzielnych części”, stanowił uzupełnienie wizji, jaką ze specyficznego punktu widzenia nakreśliło Pożegnanie z Marią. Był także obroną własnego stanowiska, mocno wówczas atakowanego. W porównaniu z książką poprzednią Kamienny świat, zachowujący ten sam styl i stosujący go do trudnej formy, krótkiej noweli, tzw. short story, wprowadzał wyraźne nowości: rezygnował z pośrednictwa „vorarbeitera Tadka”, odstępował do tamtejszej „przeciętnej przetrwania” na rzecz bardziej jaskrawych epizodów obozowych (Kolacja, Śmierć Schillingera), bardziej bezpośrednio czerpał z materiału autobiograficznego (Opowiadanie z prawdziwego życia, Podróż pulmanem). Borowski jakby chciał dowieść, iż Pożegnanie z Marią, które tak szokowało opinię, było zaledwie złagodzoną wersją tego, co działo się w lagrach i czego osobiście doświadczył. Połowa Kamiennego świata dotyczyła już świata wyzwolonego, lecz ściśle wiązała się z przeszłością lagrową. Powojenną codzienność Borowski konfrontuje tam z doświadczeniem obozowym lub jego następstwami, nie zawsze zresztą w sposób dość uzasadniony. Większość nowel Kamiennego świata zadedykowana została znanym współczesnym pisarzom, z których utworami czy postawami podejmowały one, w myśl intencji autora, pośrednią polemikę. Broniąc swego programu, Borowski w Kamiennym świecie uzasadniał go nowymi dodatkowymi utworami-argumentami i atakował współczesną literaturę, która - jego zdaniem - rozmijała się z najtrudniejszym i najistotniejszym spadkiem wojny.

Pracując nad Pożegnaniem z Marią i Kamiennym światem, pisarz coraz szerzej widział swoje przedsięwzięcie. Projektował i po części realizował nowe prace, które zarówno w cyklu dużych i średnich opowiadań, jak w cyklu krótkich nowel miały wypełnić zakreślone ramy, wzbogacić przygody intelektualne i moralne człowieka w „czasach pogardy”, dopisać do końca przeżyty rozdział moralnych dziejów człowieka.

Niestety, lata 1948/49 rozpoczynały okres mało przychylny dla pracy pisarza. Padły wówczas hasła realizmu socjalistycznego, dogmatyczne i uproszczone, żądające zarzucenia spraw wojennych, zwrotu ku współczesności i budownictwu socjalizmu, ku literaturze politycznej i dydaktycznej. Nie trafiały one do przekonania Borowskiemu; natomiast niezrozumienie, z jakim spotkały się obydwie jego książki, poważnie zachwiało jego pewnością co do obranych środków literackich i co do samej idei „rewolucji moralnej”, której miały służyć.

Borowski od dawna był zwolennikiem społecznych dążeń rewolucji, w roku 1948 wstąpił do PPR. Nowy, burzliwy etap polityczny i przeżywane przez pisarza zwątpienia rozdwoiły jakby jego uwagę. Przez czas jakiś Borowski uprawia literacką dwójpolówkę: próbuje już czegoś nowego, nie zarzucając swych dawnych poczynań - lecz niebawem opowiadaniem pt. Ofensywa styczniowa, które problematykę „czasów pogardy” przenosi z płaszczyzny moralistycznej na płaszczyznę historyczno-polityczną, zamyka ostatecznie swój wielki cykl, żeby po pewnym czasie odżegnać się od niego i stanowczo go potępić. Mimo że nie dokończony, pozostał on w literaturze najpoważniejszym dziełem tego rodzaju. „Wydaje się - pisał po latach Jarosław Iwaszkiewicz w przedmowie do Pożegnania z Marią (PIW, 1961) - że nikt poza Borowskim nie sięgnął tak głęboko w istotę hańbiącej ludzkość sprawy, nikt nie potrafił tak precyzyjnie narysować metod i skutków upodlenia człowieczeństwa. Nikt - to nie znaczy nikt u nas. Wydaje się, że nowele Borowskiego nie dadzą się porównać z żadną literaturą świata. Jest to szczytowe osiągnięcie w tego rodzaju piśmiennictwie”. Sąd ten potwierdza wzrastająca poczytność nowelistyki Borowskiego w świecie.

W roku 1949 - po trzech i pół latach nieobecności - Borowski powrócił do Niemiec. Podjął pracę referenta kulturalnego w Polskim Biurze Informacji Prasowej w Berlinie Wschodnim w czasach szalejącej „zimnej wojny”. Chce być użyteczny w dziele reedukacji narodu-winowajcy, której w myśl jego przekonań może dokonać jedynie socjalizm. Z zapałem oddaje się formowaniu ruchu kulturalnego powstałej właśnie NRD i pozostawi najlepszą pamięć w kręgu postępowych pisarzy niemieckich. Wraca stamtąd jako żarliwy zwolennik realizmu socjalistycznego. Przez ostatni rok życia oddaje się gorączkowej działalności politycznej i gwałtownej publicystyce (przede wszystkim na łamach tygodnika „Nowa Kultura”), nie przebierającej w środkach i argumentach i gubiącej się w zacietrzewieniu tego skomplikowanego czasu. Własne pisarstwo odchodzi na daleki plan: niektóre z jego ówczesnych utworów, wbrew założeniom propagowanym przez niego samego, zachowują dawny rozmach {Muzyka w Herzenburgu, Dzień plantatora) czy też usiłują zdobyć własny, nieschematyczny wyraz w nowej problematyce (Kłopoty pani Doroty). Nagła samobójcza śmierć pisarza stała się podówczas dla wszystkich zupełnym zaskoczeniem i pozostała tajemnicą do dziś. W jednym z monachijskich wierszy Borowski pisał:

świat jak labirynt splątany potwornie gmatwa się w linie, te tłoczą się w węzeł...

(Labirynt)

Labirynt świata, znów po wojnie kamiennego, nawet pisarzowi, który przedtem tylekroć i tak genialnie umiał się przezeń przebijać, tym razem wydał się bez wyjścia, a własny w nim udział - zdradą wobec dawnych świętości.

Tadeusz Borowski należał do tych rzadkich, wyjątkowych pisarzy, dla których życie i pieśń stanowią jedno. To decydowało, że osiągnął tak dużo - płacąc za to cenę najwyższą. Tak jak krwią pisał swoje utwory, jak nie chronił siebie przed światem, podobnie w swej twórczości obalał przegrodę między jednostką i światem, żądając od siebie i od każdego odpowiedzialności za drugiego człowieka, za jego dzieje, za wspólny świat. Może dlatego te kartki z dalekiej już przeszłości są nadal żywe, wciąż wstrząsają i niepokoją...

Tadeusz Drewnowski

MATURA NA TARGOWEJ

Całą zimę uczyłem się w małej przybudówce, którą zostawiła nam fabryka na gruzach zniszczonego podczas pierwszej bitwy o Warszawę - domu.

Przybudówka była wąska, niska i wilgotna, a przez wielkie okno, uchylające się na teren dawnych garaży, obecnie zarośnięty krzewami, wlewał się wieczorami księżyc i błyszczały światła z mostu. Uczyłem się wtedy późnym wieczorem. Płomień lampki, skonstruowanej z kałamarza (trzeba było oszczędzać nafty), chwiał się, poruszany oddechem. Wtedy olbrzymie cienie mojej głowy przesuwały się po ścianie bezgłośnie jak na filmie. Na zbitym z desek tapczanie spał ciężko ojciec, pracujący prawie dwanaście godzin w niemieckiej fabryce, matka, duży rasowy doberman, przyplątany do nas nie wiadomo skąd podczas oblężenia. Olbrzymi, poczciwy pies kręcił się przy rodzicach, kiedy po spaleniu domu biwakowali na pustym placu pod daszkiem z papy chroniącym od deszczu, uganiał się za wronami, poszczekiwał na obcych i tak już został. Tej samej zimy Andrzej jeździł na rikszy. Riksza jest to trzykołowy wózek rowerowy. Przewozi się na nim towary i ludzi. Jak w Japonii - za pomocą nóg. Andrzej, wysoki, smukły, o czarującym spojrzeniu chłopiec, razem ze mną kończył szkołę. Kiedy ja byłem zaczytany w Platonie i polskich filozofach okresu romantycznego, on sięgał do Ibsena i Przybyszewskiego, duchowego wodza Młodej Polski, do Kasprowicza, czołowego poety tego okresu. Sam pisywał wiersze jeszcze w szkole. Teraz zaś, w gorące dni okupacyjne, pisze pamiętnik. Arkadiusz był malarzem. Świetnie znał matematykę. W dyskusjach filozoficznych cytował nie znane nam nazwiska, nazywał prądy, o których nie wiedzieliśmy nic. Był blondynem, miał przenikliwe spojrzenie artysty. Utrzymywał się z rysowania karykatur przechodniom. Narysował ich ponad dziesięć tysięcy.

Wyprowadził się od bogatego ojca, znanego krawca warszawskiego, mieszkał samotnie, uczył się w akademii malarskiej, robił jednocześnie maturę i - pił.

Julek był wychowankiem jezuitów. Pracował systematycznie nad Tomaszem z Akwinu, nad Grekami i filozofią niemiecką. Zarabiał handlem dewiz.

Wszyscy zginęli mi z oczu.

Ale zanim rozrzucił nas los, zanim ja nie pojechałem do Oświęcimia, Andrzej nie zginął w ulicznej egzekucji i pod fałszywym zresztą nazwiskiem, Arkadiusza zanim nie przykryły gruzy barykady warszawskiej - tej zimy, pierwszej zimy wojennej, kiedy na Zachodzie, na linii Maginota, trwały przyjazne potyczki patroli, a samoloty angielskie zrzucały nad Niemcami paczki ulotek, rozwiązując starannie każdą z nich, żeby (jak żartowaliśmy) nie zabić przypadkowo Niemca - u nas, w ciemnej jak grób Warszawie, szczękały salwy plutonów egzekucyjnych, a w domach, o oknach zabitych deskami, kończyliśmy wtedy drugą licealną, przygotowywaliśmy się do matury, choć wiedzieliśmy, że wojna będzie trwała długie lata.

Uczyliśmy się w naszych prywatnych mieszkaniach, zimnych i ciasnych. Służyły nam one za klasy i za pracownie chemiczne. Niektórzy zresztą mieli bogate domy. Stąpało się tam po puszystych dywanach, oglądało się obrazy najsławniejszych mistrzów, dotykało się końcami palców grzbietów złoconych książek, a po komplecie, po lekcji matematyki, po wykładzie z literatury, ćwiczeniach fizycznych albo lekturze książki religijnej (bo i religia była wykładana przez poczciwego księdza) - co bywalsi siadali do brydża, przegrywając przy kartach zarobione nieraz na czarnej giełdzie pieniądze. Dym papierosów gęstniał w salonie, zwijał się u okna i rozpłaszczał pod sufitem.

Zima, choć ciężka i ciemna, minęła niepostrzeżenie. Wprawdzie Andrzej chorował niebezpiecznie na płuca i musiał rzucić swoją rikszę, wprawdzie Arkadiusz nie chciał iść do urzędu niemieckiego, aby wykupić świadectwo artystyczne, i był tropiony przez policjantów na ulicach, ale dorobek nasz był znaczny. Andrzej miał w teczce parę dobrych wierszy, ja trochę książek na zbitej z desek etażerce, które kupiłem za pieniądze ze sprzedaży piłowanego drzewa, Arkadiusz znalazł wreszcie mieszkanie i nie sypiał już po kolegach. Po tej koszmarnej, trupiej zimie pozostało jeszcze wspomnienie egzekucji w Wawrze, kiedy za pijanego żołnierza niemieckiego zakłutego w bójce przez swego własnego towarzysza gestapo wyciągnęło z mieszkań i rozstrzelało na pustym, zaśnieżonym polu dwustu mężczyzn. Już zapełniały się cele Pawiaka, wsławiała się już aleja Szucha, już mieliśmy w ręku pierwsze gazetki konspiracyjne, już roznosiliśmy je sami.

Wiosną, kiedy wojska niemieckie uderzyły na Danię i Norwegię, a zaraz potem jak nóż w ciało wbiły się we Francję, w Warszawie rozpoczęto pierwsze łapanki. Ogromne budy niemieckie, samochody ciężarowe pokryte brezentem, wyjeżdżały stadami na miasto. Żandarmi i gestapowcy obstawiali ulice, wygarniali wszystkich przechodniów na auta i wieźli do Rzeszy - na roboty, a zwykle bliżej - do Oświęcimia, na Majdanek, do Oranienburga, osławionych obozów koncentracyjnych. Ilu przeżyło z dwutysięcznego transportu, który w sierpniu 1940 roku przybył do Oświęcimia? Może pięciu ludzi. Ilu przeżyło z siedemnastu tysięcy ludzi wytransportowanych z ulic warszawskich w styczniu 1943 ? Dwustu? Trzystu? Nie więcej!

Wtedy też, w okresie tych pierwszych niemieckich łapanek, które robiły tak absurdalne wrażenie w stolicy wielkiego państwa, zamienionej nagle w dżunglę, w okresie, gdy Hitler fotografował się na wieży Eiffla, a olbrzymie polskie transporty więźniów szły do Oranienburga, właśnie wtedy my czterej, Andrzej, Arkadiusz, Julek i ja - my czterej zdawaliśmy maturę.

Nie my jedni. Żadne gimnazjum warszawskie nie pozostało w tyle. Wszędzie, u Batorego, u Czackiego, u Lelewela, u Mickiewicza, u Staszica, u Władysława Czwartego, w gimnazjach żeńskich: Plater, Królowej Jadwigi, Konopnickiej, Orzeszkowej, we wszystkich gimnazjach prywatnych, poczynając od tych najlepszych, jak św. Wojciecha i Zamoyskiego - wszędzie odbywały się egzaminy maturalne ostre, dokładne jak co roku, jak zawsze, odkąd nowoczesna szkoła istnieje.

Tysiącami młodzież zdawała maturę. Tysiące kończyły gimnazjum i szły do liceum. Wtedy gdy Europa leżała w gruzach, w Wielkopolsce, na Śląsku, na Pomorzu i w sercu Polski - w Warszawie, dzieci i młodzież ratowały wiarę w Europę i wiarę w dwumian Newtona, wiarę w rachunek całkowy i wiarę w wolność ludów. Kiedy Europa przegrywała swoją bitwę o Wolność, młodzież polska - i myślę, że czeska i norweska również - wygrywała swą bitwę o Wiedzę. Pamiętam, staliśmy we trzech na przystanku przy ogromnym gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, w Alejach Jerozolimskich. Nieustannie przez tę największą arterię przelotową stolicy przewalały się masy wojska niemieckiego, szły transporty na wschód i na zachód, czołgi, wozy pancerne, ciężarówki napęczniałe towarem. O kilka ulic dalej, na placu Trzech Krzyży, na którym stoją dziś już tylko ruiny pięknego kościoła Św. Aleksandra, łapano ludzi. Żandarmi obstawili wszystkie wyloty placu. Z warkotem motorów napchane ludźmi budy wlokły się ciężko na Pawiak.

Było to absurdalne widowisko. Nie wiem, dlaczego pobudzało do śmiechu. Niekiedy skala reagowania człowieka jest zbyt mała i gdy sięga tragicznego dna, wtedy wyzwala się w śmiechu. Wszyscy trzej byliśmy w świetnych humorach, że żyjemy, że jesteśmy w samym środku łapanki, że musimy jechać na drugą stronę Wisły, na ulicę Targową, zdawać maturę. I że tam pojedziemy, choćby się ziemia waliła.

I właśnie wtedy podeszła do nas stara, siwa pani. Zwróciła ku nam pomarszczoną twarz. W oczach jej odbijała się wyraźnie troska.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin