Rozmowa z Januszem Szewczakiem, Joanną Najfeld, Romanem Giertychem.doc

(113 KB) Pobierz
Przeczytaj i pomysl, co czeka Ciebie i Twoja rodzine

Przeczytaj i pomyśl, co czeka Ciebie i Twoją rodzinę

 

Z Januszem Szewczakiem, analitykiem ekonomicznym, który pierwszy

przewidział kryzys w Polsce, laureatem nagrody "Gazety Finansowej" dla

analityka najtrafniej oceniającego wydarzenia na rynku finansowym w 2008

roku, rozmawia Leszek Misiak.

 

Tydzień temu zakończył się szczyt brukselski dotyczący kryzysu

finansowego w Europie. Premier Tusk wrócił rozpromieniony sukcesem

polskiej delegacji.

 

To nie sukces, lecz porażka. Co prawda TVN24 i red. Monika Olejnik

podali, że prezydent Sarkozy tak się podobno przestraszył uwag polskiej

delegacji, że nie będzie stosował protekcjonizmu wobec francuskich

przedsiębiorstw, które chciały przenieść się do Europy

Środkowo-Wschodniej, by zmniejszyć koszty produkcji, ale to propaganda i zaklinanie rzeczywistości. Sarkozy na pewno się nie przestraszył.

 

Zachowanie polskiej delegacji na szczycie w Brukseli to kompromitacja.

Polski rząd zablokował inicjatywę Węgrów, którzy wnioskowali, by UE

wyasygnowała 190 mld euro dla całego regionu wschodniego państw

Wspólnoty. Węgry już są dotknięte paraliżem gospodarczym, czego my

doświadczymy niebawem. Premier Węgier Ferenc Gyurcsany już we wrześniu 2006 r. przeprosił społeczeństwo za to, że rząd je okłamywał,

zapewniając, że sytuacja gospodarcza jest dobra, podczas gdy już wówczas była tragiczna.

 

To bezprecedensowe wyznanie zbulwersowało Węgrów.

 

Ale dziś spójrzmy na nie z innej perspektywy - lepiej przyznać się, choć

to kompromitujące i bolesne, niż trwać w zakłamaniu, co doprowadziłoby

gospodarkę i walutę do jeszcze większej katastrofy.

 

Nasz premier twierdzi, że Polakom niepotrzebne jest takie wsparcie jak

Węgrom.

 

Sytuacja Polski, jeśli chodzi o wskaźniki ekonomiczne, nie różni się

wiele od węgierskiej, a za dwa miesiące będzie gorsza. Deficyt obrotów

płatniczych mamy taki sam jak Węgry, tj. około 9 proc. - jeśli w naszym

deficycie wynoszącym 6 proc. uwzględnimy tzw. saldo błędów i opuszczeń

(saldo to jest rejestrem wypływu waluty z kraju), czyli dodatkowe 3,7 proc.

 

Sądzi pan, że premier Tusk wzorem premiera Węgier będzie musiał

przyznać: okłamywaliśmy was, rodacy, przepraszamy?

 

Myślę, że nieuchronnie, w przyspieszonym tempie zbliżamy się do takiej

sytuacji, choć mam wątpliwości, czy Donald Tusk się na to zdobędzie.

Musi jednak mieć świadomość, że chęć ratowania własnej twarzy poprzez opowiadanie bajek o silnych fundamentach polskiej gospodarki doprowadzi kraj do katastrofy. Spójrzmy, jakie są te silne fundamenty: 600 mld zł - dług publiczny skarbu państwa; 300 mld zł - zadłużenie gospodarstw domowych; blisko 200 mld zł długu z tytułu kredytów hipotecznych, z czego prawie 70 proc. denominowane w walutach obcych; zadłużenie spółek skarbu państwa i przedsiębiorstw polskich za granicą - około 100 mld euro; zadłużenie banków zagranicznych działających w Polsce w innych bankach poza granicami Polski - 40 mld euro; zadłużenie ludności na kartach kredytowych - 12 mld zł; niespłacone długi obywateli i firm pod koniec 2008 r. - 63 mld zł, z tego dług wobec banków - 35 mld zł, długi z tytułu kredytów gotówkowych - 15 mld zł; zaległości wobec skarbu państwa - 21 mld zł, wobec gmin - 10 mld zł. Poza tym w 2009 r. Suma tzw. zapadalnych długów polskich wobec zagranicy, które trzeba będzie refinansować, plus obsługa zadłużenia zagranicznego ok. 5 mld euro to dodatkowo około 25 mld zł, które bezwzględnie trzeba będzie oddać w tym roku. Czego nie dotknąć - ogromne zadłużenie. Polska tonie w długach.

 

Kryzys powoli dosięga wszystkich, więc sprawa pomocy dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, której nie poparł w Brukseli rząd Tuska, być może i tak wróci. I to szybciej, niż się niektórym wydaje. Nawet jeśli nie zwróci się o nią polski rząd, częściowo wymuszą to kraje, które mają banki w Polsce - Austria, Włochy, Belgia, Holandia. Jeśli Austria zainwestowała w banki w Polsce około 290 mld dol., Niemcy i Włosi po 200 mld dol., nie dopuszczą do tego, by ich finanse były zagrożone z powodu upadku tych banków. Zrobią wszystko, by otrzymały pomoc.

 

Ale do Ukrainy nam daleko.

 

Byłbym ostrożny w takich sformułowaniach. Na Ukrainie jest duża sfera

gospodarki i biedy nieobjęta systemem bankowym - tzw. szara strefa. U

nas ponad 50 proc. ludności ma rachunki bankowe. Nasza sytuacja jest

korzystniejsza niż Ukrainy, ponieważ mamy większe oszczędności ludności,

dość duży rynek wewnętrzny i duży popyt wewnętrzny. Są one naszym

głównym atutem, gdyż podtrzymują koniunkturę. Bo na eksport nie mamy co

liczyć - załamie się on w tym roku. Renomowane zachodnie instytucje

finansowe twierdzą, że skala zagrożenia bankructwem, niewypłacalnością

państw Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski, jest bardzo duża.

 

Za Gierka, gdy mówiło się o ogromnym zadłużeniu kraju za granicą,

wynosiło ono ponad 20 mld zł, ale mieliśmy majątek narodowy -

przedsiębiorstwa, fabryki, nieruchomości.

 

Dzisiaj mamy około 170 mld euro długu za granicą, a majątek w większości

sprzedany. Można zadać pytanie: pożyczyliśmy prawie 600 mld zł, bo tyle

wynosi dług publiczny skarbu państwa, majątku nie mamy, więc gdzie są

pieniądze? Powinniśmy opływać w luksusy.

 

No właśnie, gdzie?

 

Wyjechały z Polski. Nie ma innego wytłumaczenia. Bo gdyby zbudowano w

ciągu tych 20 lat od upadku PRL sieć autostrad, szybkie linie kolejowe

itp. duże inwestycje państwowe, można by powiedzieć - na to wydaliśmy

pieniądze. Tymczasem dużych inwestycji nie było, zadłużone są szpitale,

ludzie, firmy.

 

Przez 20 lat od upadku PRL społeczeństwo w Polsce nie dostrzegało, że

krok po kroku układ III RP pogrąża kraj?

 

To niestety tragedia, że polskiemu społeczeństwu brakuje nawet podstaw

edukacji ekonomicznej. To, co można usłyszeć w TVN24, TVN CNBC,

przeczytać w `Gazecie Wyborczej' albo w `Wall Street Journal' - dodatku

do `Dziennika', to - dosadnie ujmując - informacje dla uczniów na

poziomie szkoły specjalnej. Przecież te właśnie media, opierając się na

swoich analitykach bankowych, twierdziły jeszcze jesienią, że żadnego

deficytu ani kryzysu nie będzie, że wzrost gospodarczy wyniesie 4,8

proc., a złotówka będzie się umacniać. Tak właśnie prognozowali

lansowani w tych mediach tacy specjaliści, jak Marek Zuber, Piotr

Kuczyński, Alfred Adamiec, Ryszard Petru, Witold Orłowski. Twierdzili,

że kurs euro będzie w końcu 2008 r. na poziomie 3,20 zł, do 4,10 zł na

początku tego roku. We wrześniu ub.r. prognozowałem 4,70 zł i wtedy

określano mnie jako niepoprawnego pesymistę. Okazało się, że i tak

zaniżyłem prognozę, bo mieliśmy już 4,80 zł.

 

Na czym w takim razie polegało ustalanie tych prognoz - na wróżeniu z

fusów?

 

Wygląda na to, że właśnie tak było. Albo świadomie próbowano wprowadzić

polską opinię publiczną w błąd. Ale skoro dziś specjalistami od

gospodarki w Polsce są, jak widzimy w mediach, Janusz Palikot, Paweł

Poncyliusz, Stefan Niesiołowski, nawet Monika Olejnik, która

stwierdziła, że Donald Tusk osiągnął w Brukseli wielki sukces, ponieważ

pożyczył 4 mld euro od Europejskiego Banku Inwestycyjnego, to czego

możemy oczekiwać? Dzień przed wyjazdem do Brukseli rząd wydał

oświadczenie, że zadłużanie kraju nie jest metodą na rozwiązywanie

kryzysu, po czym pojechał do Brukseli i  pożyczył 4 mld euro.

 

Dziś nawet ci, którzy niedawno mówili, że kryzysu nie będzie, nie

kwestionują, że dotarł do Polski.

 

To dopiero początek zamieszania, nadchodzi tajfun Vincent

Vincent?

 

Tak go nazwałem, bo Jan Vincent-Rostowski, obecny minister finansów,

jest jednym z architektów pogłębiającego się kryzysu. To nasz

Kaszpirowski od finansów - takie porównanie nasuwa mi się. To, co

opowiada, woła o pomstę do nieba. Twierdzi niezmiennie, że nasz kraj ma

mocne fundamenty ekonomiczne, stabilny system bankowy, że kryzys nas w

znaczącym stopniu nie dotknie. Tymczasem większość zagranicznych banków

komercyjnych w Polsce ma już straty za IV kwartał wynoszące średnio 40

proc., a jest dopiero początek marca. Rok 2009 będzie dla nich

dramatycznie ciężki, a to oznacza brak kredytów, drogie usługi bankowe,

wysokie marże, niskie oprocentowanie depozytów i lokat oraz wyciąganie

ręki do NBP i rządu po nowe środki.

 

Może na wyniki tych banków wpłynęło błędne informowanie opinii

publicznej o umacnianiu się złotówki?

 

Oczywiście. Dlatego powinno się wymienić nie tylko analityków

ekonomicznych, ale także całą kadrę zarządzającą niektórych banków,

funduszy inwestycyjnych (właśnie pierwszy fundusz DWS Polska TFI ogłosił

wstrzymanie wypłat), funduszy emerytalnych. Jeśli OFE miały w ub.r.

stratę 25 mld zł, a w tym za styczeń i luty mają już 10 mld, to na

koniec roku szykują się straty rzędu 35-40 mld zł. Pamiętajmy, że OFE

obracają pieniędzmi przyszłych emerytów.

 

A co będzie z bankami? Czy w obecnej trudnej sytuacji wszystkie się

utrzymają?

 

Czeka nas bardzo duże zamieszanie, które będzie polegało na przejmowaniu

niektórych banków przez instytucje mocniejsze finansowo. Część zniknie z

rynku. Właściciel banku Zachodniego WBK - irlandzki AIB - ma ogromne

problemy w Irlandii, być może zostanie znacjonalizowany, a bank BZ WBK w

Polsce udzielił kredytów ogółem na 36 mld zł, w tym 13 mld zł to kredyty

dla deweloperów, którzy teraz prawie nie sprzedają mieszkań. W podobnej

sytuacji jest bank Millennium, którego spółka-matka BCP w Portugalii ma

olbrzymie problemy. Bank City Group w Ameryce prawdopodobnie zostanie

znacjonalizowany, więc w Polsce City Handlowy pewnie będzie sprzedany.

Każdy z tych banków miał 100, a niektóre nawet 1000 klientów na opcje,

musiały więc odpisać olbrzymie rezerwy bankowe, nawet po kilkaset

milionów złotych na każde przedsiębiorstwo. Tymczasem minister finansów

mówi, że system bankowy w Polsce jest stabilny.

 

Co oznacza takie zamieszanie na rynku bankowym?

 

Że nie będzie kredytów dla przedsiębiorstw. Grozi nam krach, a rząd

opowiada w Brukseli, że nie jest źle, że damy sobie radę. To kompletnie

niezrozumiałe i nieodpowiedzialne. Ale czego możemy oczekiwać, skoro

premier Tusk i minister Rostowski wciąż korzystają z rad osób, które

jeszcze trzy miesiące temu twierdziły, że nie będzie w Polsce żadnego

kryzysu, np. Ryszarda Petru, prof. Witolda Orłowskiego czy Marka Zubera.

W ostatnich latach establishment polskiej gospodarki składał się w dużej

mierze z ludzi niekompetentnych, oszustów, `przyjaciół królika', pupili

Leszka Balcerowicza i ludzi ze służb specjalnych, którzy chcieli się

łatwo i szybko wzbogacić. Tych specjalistów powinien zmieść tajfun Vincent.

 

To musiałoby oznaczać przyznanie się do totalnej klęski całego układu

powiązań polityczno-biznesowych III RP i spowodowałoby wymianę elit. A w

przyszłości - rozliczenia.

 

Z pewnością. Jeśli rozliczają byłego szefa Rezerwy Federalnej USA Alana

Greenspana, który przyznał, że mylił się w swoich ocenach i decyzjach

dotyczących rynku finansowego, Bernarda Madoffa, który oszukał wiele

renomowanych instytucji finansowych, czy prezesów czołowych angielskich

banków, dlaczego u nas są sami niewinni?

 

Układ nie podetnie gałęzi, na której siedzi. To wymusić może tylko jakaś

siła z zewnątrz. Ulica?

 

Nie wykluczałbym tego. Natomiast bankowców winnych spekulacji na

złotówce i wytransferowania z Polski miliardów złotych za granicę

powinna rozliczyć Komisja Nadzoru Finansowego. Ale KNF jest na garnuszku

zagranicznych banków komercyjnych. W budżecie KNF na 2009 r. 137 mln zł

pochodzi właśnie od banków, 23 mln z rynku kapitałowego, 21 mln od firm

ubezpieczeniowych, 13,7 mln od OFE. Niektórzy pracownicy KNF wywodzą się

z sektora bankowego, np. dyrektorem pionu nadzoru bankowego jest Andrzej

Stopczyński, który wcześniej pracował w Kredyt Banku. Teraz w imieniu

państwa polskiego, bo KNF podlega bezpośrednio premierowi, kontrolują

nasz system bankowy. Szef KNF Stanisław Kluza w grudniu ub.r.

powiedział: `w oparciu o naszą wiedzę możemy potwierdzić, że sytuacja

polskiego sektora finansowego jest bezpieczna i stabilna'. Ta wypowiedź

kompromituje go jako szefa KNF. Komisja nie dostrzegła w porę problemu

opcji walutowych i transferu walut za granice Polski oraz groźby

bankructwa niektórych TFI.

 

Niedawno powiedział pan `GP', że ogromny wpływ na skutki kryzysu miała

wyprzedaż niemal całego sektora bankowego w Polsce.

 

Kto ma banki, ten ma realną władzę nad państwem. Za skandaliczne

prywatyzowanie polskiego sektora bankowego dzisiaj płacimy rachunek.

Niektórzy analitycy 20 lat temu ostrzegali, że nie tędy droga. Wówczas

określano nas oszołomami, ignorantami. Kryzys najbardziej dotknął kraje,

które w największym stopniu wyprzedały swój sektor bankowy - Litwę,

Łotwę, Estonię, Polskę, Węgry.

 

Najbogatsi czmychną. Ryszard Krauze prawdopodobnie dawno wyczuł

zbliżający się krach i wycofuje się z Polski. Ale `szara masa' zostanie.

Jak skończy się dla nas kryzys?

 

Na razie huragan Vincent jeszcze nie nabrał prędkości. Stanie się

piekłem, gdy osiągniemy trzymilionowe bezrobocie, co według mnie może

nastąpić już w końcu tego roku. Oznaczać to będzie pogłębienie zapaści

budżetowej o około 20 mld zł, gdyż przybędzie 1,2-1,5 mln bezrobotnych

(teraz jest 1,6 mln), a to spowoduje zwiększenie wypłat z budżetu na

świadczenia socjalne, fundusz pracy, fundusz gwarantowanych świadczeń

pracowniczych, fundusz alimentacyjny  Nie wystarczy nawet na zasiłki dla

bezrobotnych. Na razie nie przygniotły nas całkiem długi, ale niebawem

je odczujemy, jeśli euro osiągnie wartość 5 zł, a potem może być 5,5, a

nawet 6 zł, co zmusi NBP do interwencji. Z powodu szkodliwej dla państwa

polityki kolejnych rządów III RP prawdopodobnie opóźniliśmy nasz marsz

do nowoczesności i dobrobytu o 10, a nawet 20 lat. Wielu z nas już tego

nie doczeka, zwłaszcza emeryci, którzy uwierzyli w OFE i tzw. II filar.

 

Co powinien zrobić rząd, by zmniejszyć skutki tej katastrofy?

 

Mam wątpliwości, czy zachowanie rządu się zmieni. Ale jeśli, załóżmy,

tak by się stało, powinien w pierwszej kolejności pozbyć się

Kaszpirowskiego polskich finansów, czyli ministra Rostowskiego,

najgorszego ministra finansów od 20 lat. Po drugie, powołać sztab

antykryzysowy, który składałby się z osób wiarygodnych, a więc nie

takich jak Ryszard Petru czy prof. Witold Orłowski. Tacy ludzie u boku

premiera to recepta na murowany krach. Po trzecie, zwrócić się o pomoc

do Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Po czwarte, trzeba zrobić wszystko, by utrzymać miejsca pracy, a nawet tworzyć nowe. Sytuacja jest poważna, ponieważ grozi nam utrata najlepszych przedsiębiorstw, które decydują o bezpieczeństwie państwa polskiego.

 

Orlen ma dzisiaj 13 mld zł długu, 3 mld strat za 2008 r. i wiele

miliardów dolarów kredytów. Nie lepiej jest w PGNiG, w Lotosie, a LOT

jest praktycznie bankrutem. Trzeba by znacząco dofinansować Bank

Gospodarstwa Krajowego, ale nie kwotą 2 mld, lecz 20 mld zł, podnieść

wynagrodzenia dobrym pracownikom, a nie je obniżać, stworzyć ułatwienia, a nie utrudnienia w dostępie przedsiębiorstw do środków pomocowych w Unii, zwiększyć nakłady na inwestycje, zwłaszcza infrastrukturalne. Trzeba zrobić dokładnie odwrotnie, niż radzi prof. Leszek Balcerowicz.

 

 

 

 

 

Rozmowa z Joanną Najfeld.

 

- Media chętnie posługują się nośnymi hasłami, jak wolność, feminizm, "kobieta wyzwolona", używając ich jako słowa-klucze w prowadzeniu zręcznej manipulacji opinią publiczną. Stała się Pani celem ataku w gruncie rzeczy za to, że reprezentuje Pani konserwatywny feminizm pro-life. Czym on jest?

 

- Feminizm pro-life to w zasadzie takie masło maślane. To niby oczywiste, że jak ktoś działa dla dobra kobiet, to zwalcza aborcję - najgorszą formę gwałtu, do którego kobieta jest przymuszana. Pierwsze feministki były zdecydowanie pro-life. Mówiły otwarcie, że aborcja niszczy kobietę, że jest opresją, jakiej doświadczamy ze strony mężczyzn. Do dziś wśród zwolenników i wykonawców aborcji dominują mężczyźni. Sprzeciw wobec aborcji to naturalna prokobieca postawa. Feministyczna, w pierwotnym znaczeniu tego słowa. Konserwatywny feminizm wraca do tych korzeni.

 

- Jednak współcześnie ruch feministyczny kojarzy się z poparciem aborcji, a feministka pro-life musi tłumaczyć się z pozornie dziwnej etykiety...

 

- Agresywne ruchy lewicowe "ukradły" feminizm i uzurpują sobie wyłączność na bycie głosem kobiet. Dysponują wielkimi pieniędzmi, które pozyskują z lewicowo zorientowanych międzynarodowych instytucji czy biznesu antynatalistycznego, czyli aborcyjnego i antykoncepcyjnego. Chociaż poglądy proaborcyjnych feministek podziela niewielki margines społeczeństwa, to w mediach stanowią one jakby obowiązkowy element każdej dyskusji o kobietach, życiu, rodzinie..., a normalne kobiety po drugiej stronie telewizora odnoszą błędne wrażenie, że są w jakiejś zacofanej mniejszości.

 

- Feminizm konserwatywny jest ofertą dla tej pomijanej większości?

 

- Przede wszystkim jest potrzebny, żeby ratować kobiety przed dramatami, jakie sprzedają im w ładnym opakowaniu lewicowi ekstremiści. Ale też po to, żeby normalne kobiety zrozumiały, że są ignorowaną, spychaną w niebyt większością. To jest niewiarygodne! Miliony normalnych kobiet w tym kraju daje się na to nabrać. Dostaję często listy podobnej treści - kobieta pisze, że zgadza się z moimi poglądami. "Myślałam, że tylko ja tak myślę. Cieszę się, że jest nas dwie". Kochane panie, jest nas o wiele więcej niż dwie. Policzmy się!

 

Feminizm - dąży do uzyskania przez kobiety równorzędnej lub decydującej roli w poszczególnych dziedzinach życia społecznego, także w życiu Kościoła (Encyklopedia katolicka).
 

Feminizm (z łacińskiego femina - kobieta), ruch społeczno--polityczny, którego celem jest walka o pełne równouprawnienie kobiet.
 

Początki feminizmu sięgają rewolucji francuskiej (1789). W 1791 r. de Gonger opublikowała Deklarację praw kobiety i obywatelki, zwracającą uwagę na potrzebę rozwiązania problemu społecznej i prawnej nierówności płci (Słownik Encyklopedyczny Edukacja Obywatelska).

 

- Czym Pani podpadła feministkom radykalnie proaborcyjnym, że spotyka panią taka krytyka tego środowiska?

 

- One są w stanie zagryźć każdego, kto podnosi rękę na ich monopol medialny. Najchętniej udawałyby wobec opinii publicznej niezależnego eksperta, głos wszystkich kobiet, w opozycji do cichych, łatwych do zakrzyczenia, przestraszonych "katoli". Kobiety, które przełamują tabu i mówią głośno o aborcji jako krzywdzie kobiet, powołując się na ideały feministyczne, a nie religijne, są dla lewicowych ekstremistek solą w oku. Dostają szału i zaczynają niszczyć. Proszę zwrócić uwagę, jak bezczelnie promotorki aborcji atakują akcję parytety.pl - społeczną kampanię sprzeciwu wobec absurdalnego pomysłu parytetów. Kobiety nauki, biznesu, kultury, sportu, sztuki - te, które odniosły sukces dzięki własnym osiągnięciom, a nie ideologicznemu awanturnictwu - sprzeciwiają się parytetom, wykazując, że to pomysł niesprawiedliwy i obraźliwy dla kobiet, służący wyłącznie karierom działaczek lewicowych. Parytety.pl to nie rozdmuchana propaganda, ale głos prawdziwych kobiet, które pokazują czerwoną kartkę feministycznym uzurpatorkom. A te boją się zdemaskowania i utraty wpływów, więc bezczelnie niszczą kobiety zaangażowane w sprzeciw parytetom.

 

- Ma Pani proces za to, że odważyła się Pani wskazać na powiązania biznesu aborcyjnego z "działaczkami kobiecymi". Prawie w tym samym czasie proces wytoczono ks. Markowi Garncarczykowi za nazwanie aborcji zabójstwem. Tomasz Terlikowski uważa, że tego typu procesy są "częścią komunistycznego układu" i "nie mają nic wspólnego z prawdą, sprawiedliwością i prawem", a ich głównym celem jest "nękanie przeciwnika" i jego zniechęcenie. Jakie widzi pani związki między tymi dwoma procesami?

 

- Procesów jest więcej. Tomasz Terlikowski niedawno się dowiedział o swoim... Jak spojrzymy poza Polskę, dostrzeżemy, że to uniwersalna taktyka awanturniczej lewicy. Nie da się w demokratyczny sposób przekonać społeczeństwa do marksistowskich pomysłów, więc lewica próbuje społeczeństwa zmusić. Jak? Przez medialną propagandę, ale też przemocą prawną. Pozywanie do sądu konserwatystów, najczęściej chrześcijan za poglądy, ma za zadanie sabotować działalność pozwanych i zastraszać ludzi myślących normalnie. Tylko tak lewica potrafi zyskiwać przewagę - terroryzując i kneblując wolność słowa. Proszę zwrócić uwagę, że nigdzie na świecie drastyczne eksperymenty społeczne, takie jak nadanie przywilejów małżeńskich parom homo-seksualnym, nie odbywają się zgodnie z wolą demokratycznej większości. Wszędzie są narzucane: przez lobbing polityczny, czy przez precedensy sądowe, które wymuszają legalizację, a potem akceptację danej patologii. Do dziś w Unii Europejskiej zdecydowana większość ludzi jest przeciwna "homoseksualnym małżeństwom", a tym bardziej adopcji dzieci przez takie pary. No i co z tego, skoro marginalny ruch lewicowy tak sterroryzował społeczeństwo, że za krytykę ruchu gejowskiego można iść do więzienia, stracić pracę, czy dostać wilczy bilet na jakiekolwiek funkcje publiczne, a jak okazuje się, że szefem kolejnej siatki pedofilskiej jest znany działacz gejowski, to media dyskretnie pomijają słowo "homoseksualista", żeby się źle z pedofilią nie kojarzyło. Takie czasy, zniewolenia umysłów i dusz.

 

- W ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin