średnia ocena: 9.222 ilość głosów: 90
W czasach bardzo odległych, tak odległych, że nawet chrześcijaństwo ich nie pamięta, w nizinnej, nadrzecznej krainie powstała osada. Jej mieszkańcy żyli spokojnie, w zgodzie z prawami natury, trudniąc się głównie metalurgią i rzemiosłem. Nie czynili oni krzywdy żywym stworzeniom i mieli wielki szacunek dla przyrody, którą uważali za matkę wszelkiego stworzenia. Wierzyli, że po śmierci dusza człowieka odbywa bardzo długą drogę, dlatego też wcześniej spalone, szczątki ludzkie składali do grobów razem z misami pełnymi jedzenia oraz bronią i dobytkiem zmarłego. Niektórzy twierdzą, iż ten lud około trzynastu wieków przed Chrystusem zamieszkujący okolice dzisiejszego Dolnego Śląska, szczególną opieką obdarzał płomykówki-białe sowy o głębokich, przenikliwych oczach, gdyż to właśnie one miały być wolnymi duszami zmarłych. Osada łużycka, (bo o niej właśnie mowa) została niestety, zniszczona przez najeźdźców z północy, którzy w poszukiwaniu terenów o żyznych glebach podbijali coraz to nowe krainy podporządkowując sobie ich mieszkańców.
Wiele lat później, na szczątkach wspaniałej osady, powstało miasto, prawdopodobnie od imienia swego właściciela (lub założyciela) – Namysła, nazwane Namysłowem. I właśnie w tym, śląskim wówczas, mieście urodził się Jakub.
Zaraz po Wielkiej Nocy, w dzień świętej Katarzyny anno domini 1566, około szóstej nad ranem, ciszę oblegającą stary, drewniany młyn rozdarł przeraźliwy krzyk młodej kobiety. Nawet, jeśli ktokolwiek go usłyszał, na pewno nie domyślał się, że był to ostatni dźwięk, jaki wydobył się z gardła dwudziestoletniej Jutty Hassarth. I nikt zapewne nie pomyślałby wcześniej, że młoda żona młynarza, Jana Hassartha tak szybko dokona swego ziemskiego żywota i to w tak niegodziwych warunkach.
Młynarzowa bowiem, chcąc dać przykład pracownikom męża, pracowała za dwoje, nawet w ósmym miesiącu ciąży. Nie wiedzieć, czemu-czy to z przepracowania, czy też niedożywienia spowodowanego brakiem żywności na przednówku, dzień rozwiązania przyszedł dla niej o cały miesiąc za wcześnie i nieszczęśliwy traf sprawił, że zastał ją akurat przy karmieniu świń.
Właśnie takim oto sposobem żona tak zamożnego mieszkańca Namysłowa, jakim niewątpliwie był Jan Hassarth, urodziła swego pierworodnego, i zarazem jedynego, syna w chlewiku. Niezdolna o własnych siłach dojść do domu, zmęczona ciężką pracą Jutta musiała sama zmagać się z trudami porodu, bowiem jej mąż wyjechał, aby kupić zboże do wyrobu nowej mąki, a służba i pomocnicy dawno już leżeli w łóżkach zmorzeni głębokim, twardym snem i nawet głośne krzyki dochodzące z chlewu nie były w stanie ich obudzić.
Po długim, ciężkim porodzie, kobieta zdążyła ledwie raz spojrzeć na małego synka. Później straciła przytomność.
Znaleziono ją około południa. Martwą. Leżała na wznak z otwartymi oczami, a do jej zimnej, martwej piersi tuliło się przemarznięte, ciche dziecko.
Jan Hassarth na wieść o śmierci małżonki najpierw wpadł w szał, później ogarnęła go wielka melancholia, która wreszcie przemieniła jego serce w głaz, niezdolny do żadnych uczuć. Nie umiał cieszyć się zdrowym synem, miał żal do malca, twierdził, że to właśnie przez niego stracił ukochaną żonę. Dlatego też, opieką i wychowaniem małego Jakuba zajęła się jego babka, Emilia Miarowa, matka nieżyjącej Jutty.
Z czasem jak chłopiec dorastał, wytworzyła się między nim a Emilią niesamowita więź i to właśnie babka wprowadzała go w świat. Często zabierała go na wyprawy do lasu i opowiadała niesamowite historie o przodkach, którzy zasiedlali te ziemie jeszcze długo przed narodzeniem Chrystusa…
Czasami Emilia i młody Kuba chodzili po lesie jeszcze długo po zapadnięciu zmroku i wtedy chłopiec miał wrażenie, że jego babcia rozmawia z sowami latającymi nisko nad ziemią, bowiem gdy zaczynała śpiewać piosenkę w języku, którego Jakub nie rozumiał, krążyły one nad jej głową i pohukiwały cicho jakby same znały słowa piosenki.
Jan Hassarth bardzo się denerwował, gdy chłopca nie było tak długo w domu, ponieważ nie miał mu, kto pomagać we młynie i często malec słyszał, jak po ich późnym powrocie ojciec krzyczał na babcię wyzywając ją od czarownic i heretyczek. Chłopczyk jednak kochał Emilię najbardziej na świecie i nie wyobrażał sobie życia bez wspaniałej babci, która tak wiele ciepła i dobroci okazywała mu każdego dnia. Nie dane mu jednak było cieszyć się długo obecnością wspaniałej opiekunki.
W 1575 roku, gdy Jakub miał zaledwie dziewięć lat, Namysłowskie pola dotknęła straszna susza, która spowodowała ogromny wzrost cen zboża, przez co młynarz, Jan Hassarth stracił bardzo wiele pieniędzy. I wtedy doszła do głosu jego prawdziwa, mroczna natura.
Aby zaoszczędzić na żywności postanowił wyrzucić Emilię z domu, oskarżając ją o herezję i czary. Jakub był już na tyle duży, że babka do opieki nad chłopcem przestała być Hassarthowi potrzebna, a jej poglądy i zwyczaje przeszkadzały mu już od dawna.
Publicznie ogłosił, iż jego teściowa para się czarną magią oraz, aby go otruć, sporządza trucizny z nieznanych mu roślin, które zbiera podczas długich wypraw do lasu, przy czym demoralizuje dziecko i nastawia je przeciwko ojcu. Gdy Jakub próbował bronić babki młynarz uderzył go w twarz, podbijając mu oko i krzycząc, że nie jest wart więcej niż świnie mieszkające w chlewie, w którym sam się urodził, zamknął go w starej szopie na cały dzień i całą noc.
Z braku dowodów na swą heretycką, nikczemną działalność Emilia Miarowa uniknęła wyroku śmierci i publicznej egzekucji, ale nie miała gdzie się zatrzymać, wszyscy bali się podstępnej trucicielki, więc błąkała się po obrzeżach miasta wybierając resztki jedzenia z rynsztoków. Czasami chodziła do lasu, by potajemnie spotkać się z wnukiem, który bardzo za nią tęsknił i często przynosił jej jedzenie w tajemnicy zabrane z domu.
Niestety, po upalnym i suchym lecie nadeszła sroga, mroźna zima i stara kobieta nie mogła dać sobie sama rady. Pewnego styczniowego wieczoru zapukała do bram kościoła parafialnego, aby prosić o schronienie, została jednak odprawiona, gdyż w kościele nie chciano udzielić pomocy kobiecie oskarżonej o czary. Tego wieczoru Jakub zobaczył ją po raz ostatni. Przechodząc obok figury świętego Jana Nepomucena stojącej na placu kościelnym, zobaczył starą kobietę, ze sterczącymi niczym pióra włosami, zasłaniającą twarz brudną chustą. Od razu rozpoznał babcię. Kiedy dowiedział się, że nie chcą jej wpuścić nawet do kościoła, postanowił zaprowadzić Emilię w miejsce, gdzie zawsze chował się przed ojcem lub chłopcami, którzy wyzywali go i mówili, że jest maminsynkiem, bo cały czas spędza z babcią i nie chce się z nimi bawić. Tym miejscem była wieża kościoła-miała osobne, zewnętrzne wejście i nawet stary kościelny rzadko na nią wchodził.
Jakub pomógł babci pokonać długie schody i byli już niemal na samym szczycie, gdy Emilia potknęła się zrzucając ze schodów blaszany garnek, który nie wiadomo, dlaczego, ani po co, ktoś nieuważnie postawił na najwyższym stopniu. Garnek spadał po schodach bardzo długo, z każdym stopniem czyniąc coraz więcej hałasu i wreszcie rumor stał się tak wielki, że nawet przygłuchy kościelny go usłyszał i udał się na wieżę w celu wygonienia „wrednych smarkaczy, którzy uczynili sobie z niej miejsce do zabawy”. Gdy otworzył drzwi na szczycie wieży, nie zobaczył gromadki kilkunastoletnich chłopców, lecz starą, schorowaną kobietę i dziecko tulące się do jej spódnicy. Początkowe wzruszenie szybko go jednak opuściło, kiedy poznał ową kobietę-w jego mniemaniu-trucicielkę i czarownicę. Kopniakami wypędził ją na dwór i zaryglował drzwi wieży od wewnątrz.
Wyczerpana Emilia siedziała na śniegu pod drzewem i ocierała skostniałe palce. Mały Kuba tulił się do niej i cicho płakał. Kiedy kobieta poczuła, że to już jej ostatnie chwile na tym świecie powiedziała spokojnie:
– Nie płacz Kubusiu, tobie nie wolno płakać, przodkowie nie byliby z tego zadowoleni. Oni już na mnie czekają, ale nie martw się, ludzie wygonili nas z kościoła nie wiedząc, że mnie się tak łatwo nie pozbędą, jeszcze sobie na tej wieży pomieszkam…– Babciu, babciu-cicho płakał chłopiec – nie zostawiaj mnie, co ja zrobię bez ciebie? Nie chcę zostać sam!– Spokojnie dziecinko, wszystko będzie dobrze, znów będziemy razem, szybciej niż ci się wydaje…Tylko obiecaj mi coś, dobrze?– Co takiego?– Nie rozpaczaj za mną i wpadnij czasem na wieżę kościelną odwiedzić sowę.– Jaką sowę? Przecież tam nie ma żadnej sowy…
Ale babcia już nie odpowiedziała. Uśmiechała się teraz spokojnie i nie czuła już zimna. Odeszła. Odfrunęła.
I właśnie wtedy pękł wielki dzwon na wieży kościoła parafialnego.
Następnego dnia miasto obudziła wrzeszcząca praczka, przerażona widokiem „śmiejącego się” ludzkiego trupa, no i jeszcze ten dzwon, to niechybnie wróży nieszczęście, tylko patrzeć jak znowu dżuma nawiedzi miasto, musim do spowiedzi…
Dwa dni później mały, zagubiony, niespełna dziesięcioletni chłopiec cicho, ale z mocą uderzył wielkim kamieniem w drzwi na wieży kościelnej rozbijając tym samym rygiel, blokujący je od wewnątrz i bezszelestnie wśliznął się do środka. Ku swojemu zaskoczeniu na szczycie wielkiego dzwonu ujrzał białą, dużą sowę wpatrującą się w wielką, długą szczelinę, która ciągnęła się od samego brzegu dzwonu, aż po miejsce, w którym umocowana była lina podtrzymująca jego ciężar. Jakub zdziwił się widząc ptaka, ale sowa nie wyglądała na zaskoczoną. Powoli sfrunęła ze szczytu wieży i siadła na ramieniu chłopca. Pohukiwała cicho i przez chwilę Kubie wydawało się, że słyszy starą piosenkę, tę samą, którą we wczesnym dzieciństwie śpiewała mu babcia. Roześmiał się wesoło. Ale i tym razem nie mógł się nacieszyć towarzystwem dziwnego przyjaciela. Stary kościelny, mrucząc pod nosem wgramolił się na szczyt schodów prowadzących do wieży, aby sprawdzić jak duże jest pęknięcie i oszacować koszty ewentualnej naprawy lub kupna nowego dzwonu. Usłyszawszy śmiech dziecka dochodzący z wieży przyspieszył kroku i w ciągu jednego piania koguta mały chłopiec pędził ile sił w nogach, osłaniając głowę przed silnymi ciosami wierzbowej witki wymierzanymi przez pomarszczoną rękę kościelnego. –Ja ci dam, bachorze jeden, nauczę cię moresu, rozwydrzony chuliganie! W ferworze wrzasków i zawrotnej prędkości narzucanej przez, wydawałoby się wcześniej, schorowanego starca Kuba nie zauważył garnka leżącego od kilku dni na ostatnim stopniu schodów i potknąwszy się o niego, z całym swym impetem runął jak długi na bruk, który utwardzał ziemię placu kościelnego.
Babcia miała rację. Nie czekała na niego długo. Chłopiec upadając złamał nogę w kostce i cierpiąc okropnie, zmarł trzy tygodnie później na skutek krwotoku wewnętrznego, który doprowadził do ogólnego zakażenia krwi.
Jakże wielkie było zdziwienie kościelnego, gdy tydzień po śmierci młodego Jakuba Hassartha ponownie wbiegł na wieżę kościoła, aby wypędzić z niej dzieci, po raz kolejny, bowiem usłyszał wesoły śmiech, niosący się echem po całym placu. Otworzył drzwi z takim impetem, że wypadły z zawiasów, ale miast człowieka ujrzał dwie sowy siedzące na szczycie dzwonu, wesoło pohukujące, jakby śpiewały piosenkę. Jedna była wielka, z nastroszonymi piórami, druga-malutka, a jej piórka były lekko szarawe. Złapał wielką miotłę na długim kiju i jął czym prędzej wypędzać je na dwór.-Sio, wstrętne ptaszyska! Wynocha!
Ale sowy, nie zwracając uwagi na jego krzyki, niespiesznie sfrunęły na dół, obleciały wąskie pomieszczenie i usiadły na belce podporowej pod samym dachem. Starzec, widząc, że nic nie osiągnie, rzucił w ich stronę jeszcze parę niewybrednych przekleństw, po czym powoli zszedł po wysokich schodach.
Młynarza Hassartha zaledwie sześć lat później zabiła chciwość-zginął podczas wielkiej burzy, która nawiedziła Namysłów w 1582 roku. Próbując uratować zboże przed przemoczeniem pośliznął się na mokrej trawie, uderzył głową o framugę drzwi i stracił przytomność. Utonął w kałuży, której głębokość nie przekroczyła dziesięciu centymetrów.
Praczka, która znalazła martwą Emilię Miarową nie do końca miała rację-epidemia dżumy nawiedziła miasto, ale dopiero dziewięć lat po pęknięciu dzwonu, anno domini 1585, a owa nieszczęsna kobieta była jej czterysta trzydziestą ofiarą. Zarazem ostatnią.
Najdłużej żył niemiły, zawzięty kościelny. Umarł w swoim domu w wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat. Do końca życia usiłował wypędzić sowy z wieży kościelnej. Ku swej rozpaczy z marnym skutkiem.
Na wieży kościoła pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła płomykówki mieszkają do dziś, ale nikt już ich stamtąd nie wygania. Tylko czasami, o szóstej nad ranem spływając na dół w porannej mgle, po placu kościelnym niesie się wesoły śmiech małego chłopca i śpiew starej kobiety, ale do tej pory nikt jeszcze nie był w stanie zrozumieć słów tej dziwnej piosenki.
* Informacje na temat kultury łużyckiej oraz nieszczęść i kataklizmów nawiedzających Namysłów w XVI wieku (susza w 1575, pęknięcie wielkiego dzwonu na wieży kościoła parafialnego w 1576, epidemia dżumy w roku 1585) znaleźć można w książce pt. „Namysłów. Z dziejów miasta i okolic.” pod redakcją Mateusza Solińskiego, Elżbiety Kościk i Jana Kęsika.
ANEKS
Kościół św. Apostołów Piotra i Pawła w Namysłowie. Został wzniesiony w drugiej połowie XIII wieku. Pierwotna konstrukcja była drewniana. Konstrukcja murowana została wzniesiona w XV wieku.W wieży tego kościoła w 1576 roku pękł wielki dzwon. Do dziś nie ustalono przyczyny jego uszkodzenia.
kwiatek_1998