Lynn Erickson - Paradoks.pdf

(901 KB) Pobierz
Paradox
107306686.002.png
L YNN E RICKSON
PARADOKS
ROZDZIAŁ 1
Powinni byli o tym porozmawiać. Emily Jacoby, jadąc pociągiem
Amtrak, który zbliżał się właśnie do tunelu Moffat, nie miała co do
tego wątpliwości: o tym, czy mieć dzieci, czy nie, powinni byli
porozmawiać z Billem, jak tylko ich wzajemne stosunki nabrały
poważnego charakteru.
Odłożyła przewodnik, który kupiła wczoraj wieczorem w Denver, i
zaczęła wyglądać przez okno, podziwiając biały bezmiar dzikiego
krajobrazu Gór Skalistych Kolorado. Wagon pasażerski przechylił się
nieco, kiedy pociąg wspinał się na wzniesienie liczące trzy tysiące
trzysta pięćdziesiąt trzy metry, gdzie czekał go odcinek drogi w tunelu
biegnącym pod wysokimi poszarpanymi szczytami.
Siedząca obok Emily młoda kobieta spojrzała w okno i powiedziała:
- Pięknie tu, prawda?
- Przepięknie - zgodziła się z nią Emily.
- To pani pierwsza podróż do Kolorado? Emily uśmiechnęła się.
- To widać?
- Ależ nie - odpowiedziała kobieta. - Nie o to chodzi. Po prostu
odkąd wyjechaliśmy z Denver, bez przerwy patrzy pani w okno.
- Straszny ze mnie mieszczuch - odparła Emily. -Urodziłam się i
wychowałam na Wschodzie i, tak na dobrą sprawę, nigdy nie
widziałam prawdziwej wsi.
- Podróż pociągiem jest najlepszą po temu okazją - odparła kobieta,
pogrążając się w lekturze magazynu poświęconego nartom.
Rzeczywiście, jazda pociągiem to przygoda i Emily o tym
wiedziała. Mogła przecież do swego nowego domu w Seattle polecieć
samolotem z Filadelfii, ale w ten sposób miała przynajmniej okazję
coś zobaczyć, spojrzeć na świat innymi oczyma. A może po prostu
sprawiły to rewelacje, z jakimi wystąpił Bill?
- Szkoda, Emily, że nie porozmawialiśmy o tym wcześniej -
powiedział trzy miesiące temu w Dzień Dziękczynienia. - Ale
107306686.003.png
sądziłem, że jesteśmy w tej sprawie jednomyślni. Ostatecznie ty masz
swoją pracę, ja swoją...
- Nigdy nie zamierzałam przez całe życie być urzędniczką bankową
- odparła Emily. - Mnie naprawdę zależy na dzieciach, Bill. Mam
dwadzieścia siedem lat i mój zegar biologiczny nie stoi. Kiedy
rozmawialiśmy o małżeństwie, uważałam, że ta sprawa jest jasna.
Emily nie zapomni tego święta. Przebywali właśnie z wizytą u jej
rodziny w Bryn Mawr, eleganckim przedmieściu Filadelfii, kiedy
nagle stało się jasne jak słońce: nie będzie żadnego ślubu z Billem. A
zaraz potem Emily ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że odczuła
prawdziwą ulgę na myśl o tym, że ślub nie dojdzie do skutku. Miała
może nawet lekkie poczucie winy, ale zarazem i ulgi, jakby jej ciężar
spadł z serca. A wszystko to dlatego - Emily coraz bardziej zagłębiała
się w swoją duszę
- że miała już serdecznie dość swego dotychczasowego życia. Dość
codziennej rutyny, pracy od dziewiątej do piątej, dość miasta z jego
zatrutym środowiskiem, dość przyzwoitego samochodu, drogich
ubrań, świateł ulicznych, ryczących klaksonów i syren karetek
pogotowia przejeżdżających codziennie pod jej oknami. Dość kolacji
we dwoje za dwieście dolarów i wysokich obcasów - udręki dla nóg -
dość mówienia zawsze właściwych rzeczy, oglądania właściwych
filmów, czytania właściwych książek i zamawiania czerwonego wina,
kiedy tak naprawdę miałaby ochotę na coca-colę.
Marzył jej się przytulny dom z porozrzucanymi po kątach
dziecinnymi zabawkami. I wielkie psisko, którego kudły
znajdowałaby na meblach. Mogłaby nosić kapcie choćby i cały dzień,
gdyby miała na to ochotę. I prowadzić półciężarówkę. A jeśli nawet
nie zdążyłaby się uczesać, to co z tego? Wywiadówki w szkołach.
Kosze żywności, która znikałaby w ciągu jednego dnia, dosłownie
pożerana przez gromadkę dzieciaków i głodnego męża. A mąż - no
cóż, w weekendy kosiłby trawniki i, trzymając nogi na stoliku,
oglądałby w telewizji futbol.
Emily dosłownie marzyła o tym, żeby być potrzebna.
A za oknem przemykał górski krajobraz. Ostry lutowy wiatr
porywał z wierzchołków gór białe pióropusze śniegu, unosząc je aż do
czystego nieba Kolorado. Siedząc w pociągu Emily czuła się dziwnie
ożywiona -ożywiona i po raz pierwszy w życiu dojmująco świadoma
tego, kim jest i czego chce.
107306686.004.png
Kiedy koleżanka z uniwersytetu zadzwoniła do niej w Boże
Narodzenie z Seattle, Emily potraktowała to jak zrządzenie losu.
- Nie masz pojęcia, Em, jak mi się tutaj podoba, tu jest zupełnie
inaczej - powiedziała Judy. - Świeżo, czysto. No i coś się dzieje. Nie
wyobrażasz sobie nawet, jaka jest różnica między starą, zatłoczoną,
duszną Filadelfią a Seattle. To miasto żyje.
Emily zadzwoniła do niej w Nowy Rok.
- A jak tam z pracą?
- O, w porządku. Może nie zostaniesz z miejsca wyższym
urzędnikiem w dziale pożyczek banku, ale tu się ciągle coś nowego
otwiera. Emily, Seattle się rozwija. Spróbuj, mówię ci, tu się stale coś
dzieje.
- A jak mężczyźni? - zapytała Emily półżartem.
- Super. Możesz mi wierzyć. Fajni faceci, nie jakieś nadęte bubki. A
co, jesteś wolna?
- No, można by tak to nazwać. - I opowiedziała Judy o tym, że Bill
nie chce mieć dzieci i o swojej nagłej potrzebie ustatkowania się, o
tym wreszcie, że pragnie być komuś potrzebna, nie tylko z powodu
pożyczki bankowej.
Tak więc podjęła decyzję. Wyjedzie na Zachód. Ostatecznie co ma
do stracenia? Jest wolna, wszelkie wątpliwości zostawiła za sobą, w
Filadelfii. Spróbuje wreszcie odpowiedzieć sobie na pytanie, kim
właściwie jest; sięgnie po nowe, ważne cele.
Koła wagonu odmierzały rytm, kiedy pociąg jechał przez tunel
Moffat i wzdłuż zbocza stromej góry. Na twarzy Emily pojawił się
uśmiech. W dole rozciągała się rozległa dolina, na którą sypał
oślepiająco biały, czysty śnieg. Niebo było błękitne, aż bolały oczy. W
Filadelfii dojeżdżałaby do pracy zatłoczonym pociągiem albo
autobusem, przepychając się w ścisku pod pochmurnym zimowym
niebem. A tu, na Zachodzie, czekało ją to, czego najbardziej było jej
teraz potrzeba: nowe widoki i odgłosy, nowe zapachy i nowi
przyjaciele, wśród których będzie mogła być sobą. Zaczynała
wszystko od nowa, gotowa stawić czoło najtrudniejszym wyzwaniom.
Ostatnio, przygotowując się do wyjazdu, zadawała sobie od czasu do
czasu pytanie: czy ona temu wszystkiemu podoła? Ale teraz nie miała
już wątpliwości, że tak — chciała tego nowego życia. Do licha, jeżeli
pionierzy mogli porzucać wygodne, bezpieczne życie na Wschodzie i
ruszać na Zachód, to może i ona. A jeśli do tego wszystkiego czekają
107306686.005.png
tam ktoś bardzo, ale to bardzo drogi...?
- Zbliżamy się do kanionu Glenwood - powiedziała sąsiadka Emily
- tu będzie na co popatrzyć.
I rzeczywiście. Żłobione przez rzekę Kolorado w ciągu milionów lat
skalne ściany wąskiego kanionu wznosiły się na setki metrów w górę,
sięgając nieba. Na dnie doliny, ciężka od zimowej kry wiła się leniwie
ciemna rzeka. Górskie kozice lawirowały niebezpiecznie na
pionowych niemal ścianach. Emily zafascynowana wyglądała oknem
myśląc o tym, jak wielkim niebezpieczeństwom musieli stawiać czoło
pionierzy, gdy wykuwali sobie drogę na Zachód przez groźne góry i
kaniony, łub też ciągnęli przez rozległe równiny i prerie tego
górzystego kraju. Wzięła do ręki przewodnik, rozłożyła mapę i
znalazła na niej i kanion, i miasto Glenwood Springs.
Kiedy pociąg przystaną! i Emily wysiadła, żeby rozprostować nogi,
poczuła zapach siarki bijący ze znanych na cały świat leczniczych
źródeł. W Glenwood Springs było zimno; wzdrygnęła się. Od kanionu
na zachód wiał mroźny wiatr, a nad wyższymi szczytami gór zbierały
się czarne chmury. Może, zanim dotrze do wyżynnego Utah i Idaho,
przeżyje prawdziwą zamieć śnieżną w westernowym stylu?
Zamówiła sobie kawę w hotelu Glenwood Hot Springs i zaczęła się
przechadzać po hotelowym holu utrzymanym w stylu z końca
ubiegłego wieku. Na ścianach wisiały obrazki przedstawiające sceny z
czasów znacznie spokojniejszych i odznaczających się większą
prostotą. Były tam zdjęcia samego hotelu, eleganckich powozów
stojących wzdłuż półkolistego podjazdu, basenu z wodą z gorących
źródeł i - w dali - tętniącego życiem miasta. Wśród nich były
dagerotypy przedstawiające dawnych górników i zaprzęgi mułów na
tle gołych zboczy górskich, wśród świeżo ściętych pni drzew, które
miały służyć do budowy szybów. A do tego jeszcze - dobry Boże! -
niesławny Doc Holliday* 1 stojący przed miejscowym saloonem: rok
około 1800. Po szerokich ulicach przechadzały się elegancko ubrane
damy, a przed Składem Handlowym - pogrążeni w rozmowie
mężczyźni w stetsonach i szelkach. Jedno ze zdjęć przedstawiało
Indian z plemienia Ute, w białych koszulach i w kamizelkach, w
wysokich kapeluszach w stylu Abe Lincolna i z długimi fajkami.
Podpis pod zdjęciem wyjaśniał, że zanim biali przybyli w Góry
1 * John Henry „Doc" Holliday (1852-1887) - rewolwerowiec i amerykański bohater ludowy. (Przyp. tłum.)
107306686.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin