Valerio Evangelisti - Eymerich 07 - Zamek Emerycha.rtf

(984 KB) Pobierz

 

VALERIO

EVANGELISTI

 

 

 

 

Zamek Eymericha

 

przekład

Joanna Wajs

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo Znak

Kraków 2007

 


Tytuł oryginału

Il castello di Eymerich

 

Copyright © 2001 Arnoldo Mondadori Editore SpA, Milano

 

Projekt okładki

Vavoq (Wojciech Wawoczny)

 

Elementy graficzne na pierwszej stronie okładki

Copyright © Kirsty Pargeter, www.stockxpert.com

Copyright © Steve Knight, www.sxc.hu

 

 

Opieka redakcyjna

Dariusz Żukowski

 

Adiustacja

Urszula Horecka

 

Korekta

Barbara Gąsiorowska

Dobromira Lenczowska

 

Opracowanie typograficzne

Daniel Malak

 

Łamanie

Piotr Poniedziałek

 

Copyright © for the translation by Joanna Wajs

ISBN 978-83-240-0763-9

 

 

 

Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Bezpłatna infolinia: 0 800 130 082

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl

 

 


PIĘCIU Z GERONY(1)

 

Według obituarium, rejestru zgonów zakonu świętego Dominika w Geronie, ojciec Dalmau Moner oddał ducha 24 września 1341 roku. Tymczasem osiem lat później wciąż jeszcze był wśród żywych, choć nie mógł wiedzieć o tym nikt spoza klasztornych murów. Jedynie najstarsi bracia znali tajemnicę, ale wszyscy złożyli przyrzeczenie, że zachowają prawdę dla siebie. To samo uczynił prowincjał dominikanów, a nawet inkwizytor generalny prowincji katalońskiej Bernat de Puigcercós.

Co się zaś tyczy nowicjuszy, wciąż zadawali sobie pytanie, kim jest ten stary, utykający, chudy zakonnik w kapturze zasłaniającym całą twarz, dłuższym, niż zezwala reguła. Rzadko widywali go w krużgankach; mogli wtedy, przez dwa otwory w tkaninie, dostrzec jasnoniebieskie oczy, chłodne i zamyślone. Nikomu nie było wolno się do niego odzywać ani doń podchodzić. Uznano zatem, że cierpi na trąd albo też dopuścił się tak ciężkiego przewinienia, iż został skazany na wieczne milczenie i odosobnienie.

Jedynym z młodych, któremu pozwalano zbliżać się do człowieka w kapturze, był brat Nicolas Eymerich. Jednak Eymerich już dawno opuścił Geronę, aby dokończyć studia w Paryżu i Tuluzie. Wedle ostatnich wieści, jakie od niego nadeszły, zatrzymała go w drodze powrotnej epidemia dżumy szalejącej od roku w Europie. Tak czy inaczej, Eymerich miał usposobienie tak nieprzystępne i gwałtowne, że żaden nowicjusz nie odważyłby się zapytać go o tajemniczego mnicha, z którym był w zażyłości.

Zdarzyło się jednak, że pewnego słonecznego dnia, latem roku 1349, ujrzano brata furtiana, jak w pośpiechu przemierza krużganki.

- Przybyli goście! - zawołał do przeora i wikariusza pogrążonych w rozmowie wśród kwitnących krzewów, z dala od braci zakonnych spacerujących pod kolumnadą. - Ważne osobistości, z naszego zakonu! Mają list od papieża Klemensa!

W owej chwili Dalmau Moner odpoczywał przy małym okienku swojej celi wychodzącym na górne krużganki. Usłyszał wołanie i starał się wypatrzyć coś przez okno, ale właśnie przed jego celą zapalono jedno z ognisk, którymi usiłowano odegnać epidemię, jak gdyby chodziło o zwykłą zarazę, nie zaś o jeden z niezliczonych żydowskich czarów. Nie zdołał nic zobaczyć, ale domyślił się, o co chodzi. Nadeszła chwila, na którą czekał siedem lat. Westchnął, narzucił kaptur na głowę, tak że otwory w tkaninie znalazły się na oczach, potem wziął laskę. Kulejąc, podszedł do drzwi.

Ojciec Dalmau miał pięćdziesiąt osiem lat, ale czuł się bardzo stary. Wiele razy widział na twarzy swojego ukochanego ucznia Nicolasa Eymericha lekki grymas wzgardy zmieszanej z nie mniej obraźliwą pobłażliwością. Wychowanek nawet nie podejrzewał, jak ciężkie on, Dalmau, wziął na siebie brzemię. Zresztą przecież sam, w szczęśliwszych czasach, wpoił temu chłopcu najżarliwszą pogardę dla wszelkiej słabości, także dla choroby.

Opuścił celę i zszedł, ciężko oddychając, po schodach. Starał się trzymać z dala od kadzielnic, z których unosiły się przedziwne wyziewy, niekiedy miłe dla powonienia, innym razem cuchnące, powstrzymujące, jak uważano, zarazę. W krużgankach dostrzegł przeora rozmawiającego z czterema postaciami odzianymi w dominikańskie habity. Domyślił się ich imion, trudnych do wymówienia tak samo jak jego. Ostatnie tajne poselstwo z Awinionu, które otrzymał prawie rok wcześniej, nakazywało nadać im przezwiska od narodowości. Byli to więc Francuz, Niemiec, Katalończyk i Kastylijczyk. On miał zwać się natomiast Włochem, choć w rzeczywistości przyszedł na świat w Katalonii. W papieskich dokumentach jego imię i nazwisko często pojawiało się po włosku: Dalmazio Moneri. Stąd to nieporozumienie.

Przeor, trzymając w dłoni pergamin ciężki od pieczęci, raz po raz kłaniał się nisko.

- Bądźcie pozdrowieni, drodzy bracia! Jakiż to dla mnie honor! Nie wiem, niestety, czy ten, którego szukacie, zechce was przyjąć. - W entuzjastycznym tonie przeora dało się usłyszeć nutę ubolewania. - Trudno sprawić, by chociaż wyszedł ze swojej celi. Mogę jednak spróbować.

- Spróbujcie, ojcze, a przekonacie się, że przyjdzie. - Ten, który to powiedział, był posuniętym w latach dominikaninem. Wbrew zakonnej regule, grzywa białych włosów opadała mu aż na plecy. Także jego broda była bardzo bujna i niemal sięgała mu pasa. Musiał otrzymać specjalną dyspensę, być może z uwagi na wiek.

Dalmau wywnioskował z akcentu, że musi to być Francuz. Wyszedł z cienia kolumnady na sam środek dziedzińca. Nie było tu żadnych studni; zakonnicy czerpali wodę z cysterny, która górowała nad klasztorem, ukryta w jednej z wież obronnych strzegących dostępu do miasta. Na blankach i murach płonęły ogniska mające trzymać z dala zarazę; ogień podsycano i dniem, i nocą. Po zachodzie słońca widowisko stawało się zarazem malownicze i niepokojące.

Francuz zauważył Monera i skłonił się lekko. Najwyraźniej nie zaniepokoił go kaptur zasłaniający twarz zakonnika.

- Oto i on - powiedział do przeora dość szorstkim tonem. - Nie musicie się już o nic troszczyć. Możecie wrócić na wasze pokoje i pozostać tam tak długo, aż pozwolimy wam wyjść.

Przeor osłupiał.

- Bracie - zaprotestował. - Już i tak uczyniliśmy dla was wyjątek, wpuszczając was tutaj w czasach zarazy! Jeżeli...

- Każcie się także rozejść tym wszystkim nowicjuszom, którzy podglądają nas z podcieni - dorzucił drugi z gości, prawdopodobnie Kastylijczyk.

- Pragniemy zostać zupełnie sami.

Przeor poszukał wzrokiem wikariusza, też zdumionego, chociaż mniej rozdrażnionego. Po chwili wahania westchnął:

- Jak sobie życzycie. Zostawiam z wami człowieka, które go chcieliście widzieć.

Oddalił się spiesznie. Przechodząc obok Monera, rzucił mu pełne wyrzutu spojrzenie, ale nie odważył się otworzyć ust. Chwilę potem dało się słyszeć głos wikariusza, który nakazywał braciom i nowicjuszom opuszczenie krużganków.

Dalmau oparł się na lasce i podszedł do zakonników, jakby znał ich od zawsze, choć widział ich po raz pierwszy w życiu. Poza wychudzonymi twarzami łączyło wszystkich posępne spojrzenie, widomy znak ponurej tajemnicy, jaką dzielili. Wspólnie nieśli to brzemię, toteż wstępy były niepotrzebne.

- Czekałem na was - powiedział Dalmau. - Jesteście tu, a więc już czas. Musicie jednak wiedzieć, że przez lata zachowywałem milczenie i mówienie sprawia mi trudność. Żywię nadzieję, że będziemy oszczędni w słowach.

Najmłodszy dominikanin zrobił krok naprzód.

- Bardzo oszczędni - zapewnił go, przemawiając nienagannym katalońskim. - Ci, z którymi walczymy, weszli w posiadanie całej twierdzy. Istnieje zagrożenie, że forteca stanie się ich bastionem na naszej ziemi, takim, jakim Grenada stała się dla Saracenów. Papież postanowił uciec się do naszej wiedzy.

- Oznacza to, oczywiście, że weźmiemy na siebie grzech śmiertelny - dodał z powagą Francuz. - I nie jest bynajmniej pewne, że otrzymamy odpuszczenie. Lecz jeśli Kościół nakazuje, musimy posłuchać, nawet za cenę zgubienia naszych dusz.

Katalończyk przytaknął.

- Walczymy o zbawienie powszechne, nie o własne. Dalmau przez chwilę myślał.

- Mamy wyruszyć natychmiast? - zapytał. Każde wypowiadane przez niego słowo wywoływało ból gardła i napad kaszlu.

- Nie. Musimy najpierw podzielić się tym, co każdy z nas wie, i osiągnąć doskonałe porozumienie, konieczne dla powodzenia misji. To może potrwać lata.

- Lata? Ja tu jestem najstarszy i nie wiem, ile jeszcze zostało mi czasu. Papież także może się zmienić, a wraz z nim rozkazy.

Ostatni dominikanin, który dotąd zachował milczenie, z pewnością Niemiec, potrząsnął głową.

- Ojcze Włochu, już od ośmiu lat uchodzicie, zgodnie z nakazem, za zmarłego. Po Benedykcie XII nastał Klemens VI i nie odwołał rozkazu. Bez wyraźnego polecenia nie możemy ustać w naszym dziele. Wszyscy jesteśmy starzy - westchnął. - Jeśli któryś z nas umrze, pozostali przejmą jego zadania.

Dalmau dał znak, że się zgadza.

- Jestem gotów. Dokąd mamy się udać? - Mocno zacisnął dłoń na lasce, jak gdyby miał zaraz wyruszyć w drogę.

- Klasztor mógłby być naszą bazą - odparł Niemiec. - Sądzicie, że te mury utrzymają tajemnicę?

- W moim wypadku tak się stało. Ale jeśli będzie nas pięciu, nie mogę nic obiecać.

- Trzeba przynajmniej spróbować. Ostrzeżemy przeora, że każdy, kto nas zdradzi, zostanie obłożony klątwą. I powiemy mu, że jest wśród nas biskup, nie wyjaśniając, oczywiście, o kogo chodzi.

Rozmawiali tak, ściszonymi głosami, do późnego wieczora, a zaciekawieni zakonnicy przyglądali im się z okien. Mrok gęstniał, aż pochłonął gasnące światło. Gdy opuszczali krużganki, ciemność rozpraszały tylko ogniska mające zatrzymać zarazę i blada poświata księżyca.

 

I

Montiel

 

Eymerich potknął się po raz trzeci czy czwarty. Światło księżyca, i tak już słabe, znikło za obłokami, które szybko płynęły, gnane podmuchami gwałtownego wichru. Powinien uczynić jak ojciec Gallus, który lewą ręką podtrzymywał dominikański habit, odsłaniając chude nogi, a prawą dłoń opierał na lasce. Ale Eymerich uważał, że to nie przystoi mężczyźnie i że uwłaczałoby jego godności. Wolał zatem dalej potykać się o ostre kamienie wzgórza, chociaż jego stopy stały się już jedną wielką raną.

- Wkrótce natkniemy się na wartowników Piotra Okrutnego - powiedział półgłosem, także po to by przezwyciężyć niepokój. - Pozwólcie, bym to ja mówił.

- Straże Henryka nawet nas nie zauważyły - sapnął ojciec Gallus, który z trudem dotrzymywał kroku towarzyszowi. - Jak na oblężenie, wydaje mi się dość niemrawe.

- Nie łudźcie się. Żołnierze Henryka uważają, że już zwyciężyli. To dlatego nie zachowują ostrożności. Zobaczycie, że ludzie Piotra będą się mieć na baczności o wiele bardziej.

Jak na potwierdzenie jego słów, z mroku dobiegł oschły, groźny głos.

- Stójcie! Na środek drogi! Pokażcie wasze twarze! Eymerich wzdrygnął się, choć oczekiwał tego spotkania.

Wraz z towarzyszem dał się oświetlić promieniom księżyca i odpowiedział płynnym kastylijskim:

- Jak widzicie, jesteśmy braćmi z zakonu kaznodziejów. Ja jestem Nicolas Eymerich z Gerony, a to ojciec Gallus z Neuhaus, czeski dominikanin.

Nieprzyjazny głos docierający z ciemności nie stał się łagodniejszy.

- W tych stronach ludzie duchowni nie są mile widziani. Księża z Montiel wiedzą to doskonale. Zanim ta chmura za słoni księżyc, musicie dać mi dobre wytłumaczenie waszej tu obecności albo zostaniecie potraktowani jak szpiedzy, który mi zapewne jesteście.

Trzeba było właśnie butnego i zaczepnego tonu, aby Eymerich okazał dumę i wyniosłość. Wyprostował się, a wiatr rozwiał mu poły płaszcza.

- Wiedz, żołnierzu, że masz przed sobą dwóch wysokich rangą przedstawicieli świętej inkwizycji. I wiedz również, że jesteśmy tu, ponieważ twój król, Piotr Kastylijski, błagał nas, abyśmy się zjawili. Jeśli przeszkodzisz w naszej misji, jego gniew niechybnie na ciebie spadnie.

Po długiej ciszy głos zabrzmiał ostrożniej.

- Nie dostałem żadnych rozkazów. Mimo to chodźcie za mną. W zamku będą wiedzieć, czy mówicie prawdę.

Gdy przeszli kilka kroków, z bukowego lasku wynurzyło się czterech żołnierzy. Ciemności nie pozwalały dostrzec ich twarzy, w połowie ukrytych pod hełmami, ale widać było niewyraźnie prostackie rysy i ogromne czarne kędzierzawe brody. Mieli na sobie kurtki z żółto-czerwonym herbem, uwalane ziemią, aby mniej rzucać się w oczy. Wszyscy nosili u boku miecze, poza jednym, uzbrojonym w kuszę, z kołczanem zatkniętym za pas.

- Inkwizytorzy, co? - Najniższy ze zbrojnych, ten sam, który przedtem mówił, okrążył dominikanów, przyglądając im się podejrzliwie. - No dobrze, idźcie za nami.

Wzgórze smagał mroźny, siekący wiatr. Eymerich skulił się w swoim habicie i wraz z ojcem Gallusem, który podążał za nim, poszedł za żołnierzami, starając się iść po ich śladach. Przeklinał w duchu sandały, zupełnie niezdatne do takiej przeprawy. Buty ze skórzanymi zelówkami, najlepiej wysokie, pozwoliłyby mu iść o wiele szybciej. Mogłyby jednak wzbudzić nieufność zbrojnych Henryka, gdyby ich napotkali, i sprawić, że zostaliby wzięci za szpiegów.

W pewnym miejscu porzucili główną drogę i wspięli się po ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin