Smok I Jerzy 4 - Smok na Wojnie.pdf

(1392 KB) Pobierz
24680462 UNPDF
GORDON R. DICKSON
SMOK NA WOJNIE
Rozdział 1
Miedziany imbryk do herbaty mknął pełną, nadanąmu magicznie szybkością poprzez leśny
trakt. Wypolerował już sobie spód, ocierając się na przemian to o darń, to znowu o gołą ziemię.
Jego właściciel - mag klasy AAA+ S. Carolinus, kiedyś, wiele lat temu, rozkazał, aby zawsze w
dwóch trzecich wypełnionybył bliską zagotowania wodą na herbatę. Bez względuna wykonywaną
misję, zawsze stosował się do tego polecenia.
"Bliska zagotowania" według Carolinusa oznaczało, żewoda w imbryku znajdowała się tuż
poniżej temperatury wrzenia. Mag mógł więc napić się herbaty o każdej porze dnia i nocy, gdy
tylko miał na to ochotę.
Tak więc teraz imbryk gnał nie zatrzymując się, a wodaniemal w nim wrzała. Od czasu do
czasu, gdy kolebał się na nierównościach gruntu, chlapała wysoko na gorące ścianki i w postaci
pary wydobywała się przez dziobek.
Kiedy to następowało, wydawał ostry, krótki gwizd. Nie miał na to żadnego wpływu,
podobnie jak na gotującą sięw nim wodę i wyprawę, mającą na celu ratunek Carolinusa, w której
teraz uczestniczył. Był tylko imbrykiem. Gdyby jednak, jak podejrzewali niektórzy ludzie,
przedmioty pochodzące z domu Maga posiadały osobowość, imbrykwkładałby w obecne zadanie
całe swe gorące serce.
Mknął więcprzez las z największą szybkością, jaką nadał mu Carolinus, czasami wydając
ostry gwizd, a stworzenia zamieszkujące knieje reagowały na to zdziwieniem lub strachem.
Gdy mijał jedzącego niedźwiedzia, podniósł się on nagle na tylne łapy, mrucząc
zaskoczony. Aragh - angielski wilk, który nie obawiał się niczego, lecz gdy chodziło o nieznane
rzeczy, wykazywał typową wilczą ostrożność - skoczył w mgnieniu oka za drzewo, aby z
bezpiecznej pozycji obserwować to dziwo. Napotkany dalej dzik, któryzwykł atakować wszystko
w zasięgu wzroku, zamrugał oczyma na ten widok, a jego zakrzywione szable zalśniły w słońcu.
Zawsze gotów do szarży, tym razem zawahał się1 zrezygnował.
Wycofał się ze ścieżki i przepuścił mały imbryk.
Dalej działo się podobnie. Jeleń uciekł przed nim, a wszystkie małe stworzenia, żyjące w
ziemi, skryły sięw swych norach. Wszędzie tam, gdzie się pojawił, wywoływał konsternację. Był
to jednak tylko początek, przygrywka do tego, co nastąpiło, gdy wreszcie wydostał się z lasu na
otwartą przestrzeń, otaczającą zamek de Bois de Malencontri, należący do sławnego Smoczego
Rycerza - Barona Sir Jamesa Eckerta de Bois de Malencontri et Riveroak, chwilowo zresztą
nieobecnego w swej rezydencji.
Imbryk pognał przez pole, przekroczył most nad fosąi przemknął przez otwartą, ogromną
bramę w murze zamku. Stał przy niej na posterunku strażnik. Nie zauważył jednak imbryka do
czasu, aż zaczął on pobrzękiwać nanierównościach belek, z których zbudowany był most. Gdy w
końcu ujrzał to dziwo, omal nie upuścił włóczni. Jak każdy czternastowieczny strażnik strzegący
głównej bramy zamkowej, miał rozkaz, aby nigdy, pod żadnym pozorem, nie opuszczać swego
posterunku. W tym jednak przypadku pobiegł ile sił w nogach na dziedziniec, wrzeszcząc
wniebogłosy.
- Oszalał! Zawsze mówiłem, że tak się stanie! - wymamrotał zamkowy kowal, spoglądając
spod wiaty swej kuźni, z obawy przed pożarem oddalonej od innychzabudowań.
Ponownie opuścił wzrok na kowadło, a gdy imbryk mijał go, towarzyszący temu dźwięk
uznał za dzwonienie w uszach.
W tym czasie strażnik wpadł już przez otwarte drzwi zamku do Wielkiej Sieni, wciąż nie
przestając krzyczeć: - Czarodziejski imbryk! Czarodziejski imbryk! Ratunku!
Jego głos odbijał się od ścian i rozlegał w całym zamku,aż zaczęła zlatywać się służba.
- Goni mnie! Pomocy! Ratunku!
Wrzawa dotarła nawet do zamkowej kuchni, gdzie Lady Angela de Bois de Malencontri et
Riveroak po raz setny powtarzała kucharce, że po powrocie z wychodka musi umyć ręce, zanim
zabierze się do dzielenia mięsa.
Lady Angela wyglądała niezwykle pociągająco w srebrzystoniebieskiej sukni i z wyrazem
zniecierpliwienia na twarzy. Usłyszawszy tumult, zaniechała dalszego strofowania, zakasała
spódnicę i energicznie skierowała się w tęstronę, skąd dochodziły krzyki.
Kiedy dotarła do Wielkiej Sieni, jej złość zmieniła się w zdumienie na widok zbrojnych i
służby skupionych pod ścianami. W oczach wszystkich czaił się lęk. Mały imbrykzdołał w jakiś
sposób dostać się na wysoki stół i przycupnąćna jego środku. Gwizdał teraz bez przerwy, jakby to
był czas na herbatę nie tylko dla Carolinusa, ale dla każdego,kto znajdował się w pobliżu.
- Pani! Pani! - wymamrotał strażnik, gdy mijała go, i! I trzymającego się kurczowo jednej z
kolumn. - To czarodziejski imbryk! Proszę uważać i nie zbliżać się! To czarodziejski imbryk...
- Nonsens - stwierdziła Lady Angela, pochodzącaprzecież z innego, dwudziestowiecznego
świata, gdzie niewierzono już w takie rzeczy.
Energicznym krokiem podeszła do wysokiego stołu.
Rozdział 2
W tym samym czasie Smoczy Rycerz Sir James Eckert - Baron i w imieniu króla pan
ziem le Bois de Malencontri et Riveroak (choć położenie tego ostatniegoznał tylko on i Lady
Angela), znajdował się o półtora kilometra od zamku.
Riveroak była to nazwa niewielkiego, dwudziestowiecznego miasteczka z college'em.
Oboje pracowali w nim jako asystenci, zanim wylądowali tutaj, w innym wymiarze, w
czternastowiecznym świecie ze smokami, olbrzymami, piaszczomrokami i innymi podobnie
interesującymi istotami.
Dla wszystkich żyjących tu Riveroak było tajemniczymmiejscem, gdzieś daleko, daleko za
morzem, na zachodzie.
W tej chwili Sir James, lennik króla, słynący z łagodności w stosunku do swych poddanych,
zajęty był zbieraniem kwiatów.
Znajdował się w drodze powrotnej z długiego pobytu napółnocy, na granicy między Anglią
a Szkocją. Zatrzymał się, mając nadzieję, że wręczony żonie bukiet przynajmniej częściowo
ułagodzi jej irytację, wywołaną tym, iż się spóźnił z powrotem.
Miejsce, gdzie rosły kwiaty, wskazał mu sąsiad i najbliższy przyjaciel, a jednocześnie
wspaniały rycerz - Sir Brian Neville-Smythe. Był on niestety tylko zwykłym rycerzem,
posiadaczem zniszczonego zamku, który z trudnością utrzymywał w stanie nadającym się do
zamieszkania. Imięjego było jednak znane. Zasłynął nie tylko jako towarzysz Smoczego Rycerza,
ale także jako mistrz kopii, zdobywając sławę w wielu turniejach rozgrywanych na angielskiej
ziemi.
Stęskniony Sir Brian znajdował się teraz o dobre sześć kilometrów od tego miejsca, w
drodze do swej ukochanej - przepięknej Lady Geronde Isabel de Chaney, obecnie pani na zamku de
Chaney, ponieważ jej ojciec, Lord o tychsamych tytułach, zaginął przed laty podczas wyprawy do
Ziemi Świętej.
Ona i Sir Brian nie mogli pobrać się bez zgody ojca.
Z całą pewnością mogli jednak obcować ze sobą, czego nie omieszkali czynić. Sir Brian
oraz Dafydd ap Hywel, mistrz łuku, byli z Sir Jamesem przy szkockiej granicy. Odwiedzili tam
zamek Sir Gilesa de Mer, ich czwartego towarzysza i szlachetnego rycerza. Dafydd również wracał
teraz do domu wraz z grupą banitów swego teścia - Gilesa o'the Wolda.
Ponieważ Sir Brian znał okolicę jak własną dłoń, a Smoczy Rycerz żył w tym świecie
zaledwie od niespełna trzech lat, mistrz kopii wskazał przyjacielowi miejsce, w którym kwitły
letnie kwiaty.
Wiedza Sir Briana była doprawdy imponująca. Na podmokłym gruncie obok jeziora
znajdowało się mnóstworoślin obsypanych pomarańczowożółtymi kwiatami.
Nie dało się ich porównać do róż, o których James (lub Jim, jak wciąż myślał o sobie)
marzył. Niewątpliwiebyły to jednak piękne rośliny. Dużyich bukiet z pewnościąmógł poprawić
zły nastrój Angie, wywołany jego spóźnionym powrotem do domu.
Uzbierał już naręcze okwieconych gałązek krzewów, kiedy jego uwagę zwróciły jakieś
pluski i bulgotanie, dochodzące od strony jeziora. Podniósł wzrok i naglezamarł w bezruchu.
Woda na środku jeziora była wzburzona. Wznosiła sięw ogromnych bańkach, które pękały
odsłaniając kulistykształt. Kształt ten rósł, rósł i rósł...
Jim nie mógł oderwać wzroku od tego zjawiska. Dostrzegł coś, co przypominało mokre
blond włosy oblepiająceczaszkę niezwykłych rozmiarów.
Potem odsłoniło się ogromne czoło, para dość niewinnie wyglądających niebieskich oczu
pod gęstymi blond brwiami, potężny nos, szerokie usta o grubych wargach i masywna szczęka.
Twarz ta byłaby kanciasta, gdyby nawet należałado człowieka normalnych rozmiarów. Naprawdę
jednak było to oblicze niewiarygodnego giganta. Gdyby zachowaćwłaściwe proporcje, cała postać
musiałaby mieć niemal trzydzieści metrów wzrostu. Jim uznał jednak, że tak małe jezioro może
mieć najwyżej dwa i pół metra głębokości.
Nie miał jednak czasu zastanowić się nad tym, ponieważ właśnie wtedy głowa, z
podbródkiem ledwie wystającymponad poziom wody, zaczęła odwracać się w jego stronę.
Szyja, o rozmiarach proporcjonalnych do głowy, wywołała wielki wir. Powstała przy tym
fala zalała brzeg jeziorai zmoczyła Jim a po kolana. Jednocześnie coraz dalszeczęści ciała giganta
wyłaniały się z wody. Wynurzał się stwór nie tak wysoki, jak przypuszczał Smoczy Rycerz, ale
bardziej niesamowity, niż można było sądzić.
Dziwoląg wyszedł wreszcie na brzeg jeziora, gdzie stanął ociekając wodą i spoglądając w
dół na członka ludzkiegorodu. Przypuszczenia Jima okazały się mylne. Obcy niemiał więcej niż
dziewięć metrów wzrostu.
Olbrzym był bardzo podobny do człowieka. Miał nasobie kawał szarej skóry, pozbawionej
futra. Zwieszała się ona z jednego ramienia i opadała do kolan, przypominając strój Tarzana ze
starych filmów. Lub, jak pomyślał Jimnieco irracjonalnie, wyglądał tak, jak zwykle przedstawiano
jaskiniowców, odzianych w zwierzęce skóry.
Istniały jednak dwie podstawowe różnice pomiędzy gigantem a jaskiniowcami. A nawet
trzy. Pierwszą był niezwykły wzrost. Drugą, iż na lądzie oddychał powietrzem z taką samą
łatwością jak w jeziorze wodą. Trzecia była jednak najbardziej zadziwiająca. Ten człowiek lub
istota, cokolwiek to było, zwężał się ku dołowi.
Krótko mówiąc, poniżej tej niezwykłej głowy posiadałstosunkowo wąskie, jak na giganta,
ramiona i jeszcze mniejszą w stosunku do nich klatkę piersiową. Dalszeczęścizmniejszały się ku
dołowi, a ciało kończyło sięstopami, które prawdopodobnie nie były nawet czterokrotnie większe
od stóp Jima.
Jednakże jego ręce były potężne jak ramiona dźwigu.
- Czekaj ! - zahuczał gigant.
Tak przynajmniej usłyszał.
"Czekać? - zdziwił się. - Na co?" Nagle przypominając dawne lata w dwudziestym wieku,
gdy był nauczycielem w Riveroak na wydziale anglistyki,uzmysłowił sobie, że to, co przed chwilą
usłyszał, nie byłosłowem "czekaj". Zwrócono się do niego w staroangielskimi naprawdę słowo to
brzmiało hwaet.
Od tego słowa rozpoczynał się staroangielski poemat Beowulf, stworzony czternaście
stuleci przed czasami, z których przybył.
Usiłował przypomnieć sobie, co znaczy to hwaet, i ostatecznie uznał, iż jest to jakaś forma
powitania. Obecnie był jednak zbyt roztrzęsiony, aby przypomnieć sobie staroangielskie słówka,
które kiedyś wkuwał z ogromnymi trudnościami. Był zaszokowany takim zwrotem w świecie, w
którym wszystkie istoty ludzkie, zwierzęta i smoki mówiłytym samym językiem.
- Przy... przykro mi - wydusił - ale nie mówię...
Olbrzym przerwał mu, używając już ogólnie przyjętegojęzyka.
- Oczywiście - zagrzmiał. - Minęło dwa tysiące lat,jeśli dobrze pamiętam, a może już trzy?
W każdym raziedawno tu nie byłem. Sposób mówienia musiał się zmienić.
W porządku, mały człowieku. Mogę mówić tak samo jak wy.
Strzelił palcami, co wywołało dźwięk podobny do wystrzału armatniego.
Gdy Jim odzyskał słuch, w jego wciąż zmąconym umyśle zrodziła się pierwsza logiczna
myśl. Przeniósł wzrok z olbrzyma, przypominającego odwróconą piramidę, na jezioro, które teraz,
w porównaniu z nim, wydawało się bardzo małe.
- Ale... - zaczął. - Skąd przybywasz? Jak dostałeśsię...
- Zgubiłem drogę! - ryknął gigant, ponownie mu przerywając. - Minęło wiele wieków od
czasu moich podróży ku temu miejscu. Zapomniałem drogę pośród podziemnych wód tej wyspy.
Jimowi przyszło do głowy, iż mowa przybysza przypomina teraz język Beowulfa, ale
przetłumaczonego, z pewnymi naleciałościami charakterystycznymi dla starych ludzi morza.
Dzieliła ich odległość zaledwie kilku metrów, więc Jimbył zmuszony zadzierać głowę, aby
widzieć twarz olbrzyma,a i tak nie oglądał go w całej okazałości. Aby zwiększyć pole widzenia,
cofnął się o jakieś dwanaście kroków.
- Nie obawiaj się! - huknął gigant. - Wiedz, żem jest Rrrnlf, Diabeł Morski. Mów mi
"Ranulf', gdyż tak wy, małe ludziki, zwracaliście się do mnie ostatnim razem. Jak zwiesz się,
młodzieńcze?
- Jestem... - Jim, bliski przedstawienia się po prostujako "Jim Eckert", w porę ugryzł się w
język. - Jestem Sir James Eckert, Baron Malencontri...
- Dziwne macie imiona ludziki! - stwierdził głośno olbrzym. - Nie przejmuj się jednak.
Gdzież jest morze?
Jim wskazał na zachód.
- Aha - stwierdził Diabeł Morski z satysfakcją. - A więc nie całkiem się zgubiłem. - Jego
mowa z każdymwypowiadanym zdaniem stawała się coraz bardziej normalna. - Stąd mogę udać
się w dowolne miejsce podziemią i nie zgubię się już. Po co trzymasz to coś?
- To kwiaty dla mojej żony - wyjaśnił mu Jim.
- Ona jada kwiaty? - zagrzmiał Rrrnlf, wlepiając weń wzrok.
- Nie - odparł Smoczy Rycerz, zastanawiając się, jakwybrnąć z tej sytuacji. - Ona po prostu
lubi je mieći patrzeć na nie, rozumiesz?
- Dlaczego więc nie przyjdzie tu, aby je zdobyć? - dopytywał się gigant.
Jima zaczynała irytować ta indagacja. Co, u licha, obchodziła tego stwora Angie i jej
kwiaty? Nie miał jednakzamiaru denerwować swego rozmówcy.
- Ponieważ woli je dostać do ręki! - odparł.
W tym momencie pewien pomysł eksplodował mu w głowie jak fajerwerek. Zupełnie
zapomniał o, co prawda ograniczonych, magicznych umiejętnościach, które posiadł, przybywając
do tego feudalnego świata.
Szybko wypisał zaklęcie na wewnętrznej stronie czoła.
JA I MOJE UBRANIE WIELKOŚCI DIABŁA MORSKIEGO Natychmiast stwierdził, że
ma twarz olbrzyma na swoim poziomie. Jak zwykle nie odczuł nic nadzwyczajnego, choćurósł do
dziesięciu metrów.
Diabeł Morski wydał mu się teraz stworem o całkiem miłym, choć kanciastym obliczu i
dziwnej budowie ciała.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin