Mieszkać w PRL.pdf

(79 KB) Pobierz
Mieszkać w PRL
Mieszkać w PRL
Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom...
Mieszkanie było bodaj największym marzeniem obywatela Polski Ludowej.
Dodajmy, bardzo trudnym do zrealizowania, bo komunistyczne państwo - mimo
obietnic - nie mogło i nie umiało zapewnić dachu nad głową wszystkim
potrzebującym.
Bez znajomości w partii, urzędach lub spółdzielniach mieszkaniowych na własne „M”
trzeba było czekać kilka czy nawet kilkanaście lat.
Aby precyzyjnie opisać problem mieszkaniowy w PRL, trzeba cofnąć się do 1945 roku.
Szacuje się, że w wyniku drugiej wojny światowej Polska (w granicach poczdamskich)
straciła ok. 2 mln mieszkań. Część miast legła w gruzach wskutek celowych działań
hitlerowców, jak choćby zniszczenie Warszawy po powstaniu w 1944 roku. Na ziemiach
zachodnich miasta były równane z ziemią bądź w wyniku zarządzeń władz Trzeciej
Rzeszy, które obracały je w twierdze - jak Wrocław (sprzeciwiającego się temu
szaleństwu wiceburmistrza Spielhagena rozstrzelano), bądź wskutek postawy Armii
Czerwonej, która wiele zdobytych miast, np. Legnicę czy spore połacie Gdańska,
spaliła. Armia Czerwona była zresztą pierwszym administratorem polskich miast i
zdarzało się, że pierwsze przydziały kwaterunkowe wystawiał sowiecki lejtnant na
papierosowej bibułce. Stabilizacji sytuacji mieszkaniowej w pierwszych latach
powojennych nie sprzyjały masowe migracje ludności, które objęły kilka milionów osób.
W grudniu 1945 roku wydano dekret, który przewidywał oddanie pod przymusową
gospodarkę lokalami mieszkań o więcej niż 5 izbach. Wprowadzono jednak również
akty prawne zachęcające ludzi do odbudowy własnego lokum: m.in. w październiku
1945 roku wszedł w życiu dekret, który wyłączał spod gospodarki lokalowej i
urzędowych ograniczeń wysokości czynszu lokale „gruntownie naprawione”. Głównie
dzięki zaangażowaniu prywatnych środków udało się w latach 1945-1946
wyremontować 70 tys. izb. Podczas realizacji planu trzyletniego w latach 1947-1949
odbudowano ok. 500 tys. izb i wybudowano około 300 tys. Odbudowę wspierał (nie
zawsze dobrowolnie) cały kraj - do końca 1948 roku na Społeczny Fundusz Odbudowy
Stolicy wpłynęło 3,4 mld zł, a cegła na budowy warszawskie pochodziła m.in. z
wrocławskich gruzowisk. Znamienne były zresztą okoliczności podjęcia decyzji o
odbudowie stolicy. Jak podaje Jerzy Kochanowski w książce Zbudować Warszawę
piękną, jeszcze 21 stycznia 1945 roku Bierut przekonywał kolegów z rządu lubelskiego,
by siedzibę władz centralnych przenieść na bliżej nieokreślony czas do Łodzi. Zmienił
poglądy o 180 stopni kilka dni później pod wpływem spotkania ze Stalinen w Moskwie.
Względny liberalizm w mieszkalnictwie kończy się w 1948 roku. Powołano wówczas
1
Zakłady Osiedli Robotniczych, które miały decydować praktycznie o całości
mieszkalnictwa w Polsce. W tym samym roku niezależność straciła związana z PPS
spółdzielczość mieszkaniowa, w tym słynna Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, z
którą przed wojną byli związani m.in. Stanisław Szwalbe i Bolesław Bierut.
Według wzorów sowieckich
W planie sześcioletnim (1950-1955) postawiono na przemysł zbrojeniowy i ciężki.
Wszystkie inne dziedziny były temu podporządkowane. Szczególnie dotkliwe cięcia
dotknęły mieszkalnictwo. W latach 1950-1955 wybudowano ok. 400 tys. mieszkań.
Oznacza to, że na cztery nowo zawarte małżeństwa przypadało jedno mieszkanie.
Problemy mieszkaniowe rozwiązywano metodami administracyjnymi i represjami
policyjnymi. Wszechwładni urzędnicy kwaterunku mogli albo dokwaterować jakąś
rodzinę do cudzego mieszkania, albo ją stamtąd wyrzucić. Przytrafiło się to rodzinie K.
w Łodzi w 1953 roku, kiedy kontroler kwaterunku, wykorzystując fakt odbywania służby
wojskowej przez syna państwa K., wyrzucił z jego pokoju wszystkie meble, a
protestującą panią K. dotkliwie pobił. Takie działania sprzyjały zachowaniom
oczekiwanym przez stalinowski system - donosicielstwu i rozbiciu więzi społecznych.
Ten system mieszkaniowy nie był zresztą niczym nowym. Kilkadziesiąt lat istniał już w
tzw. komunałkach w ZSRR.
W dramatycznej sytuacji znajdowali się właściciele mieszkań poddanych „przymusowej
gospodarce lokalami” (a tę w 1951 roku rozciągnięto na wszystkie mieszkania), którzy
nie mogąc zamieszkać w swoich domach, musieli regularnie odprowadzać podatki. Tak
zasiedlanych mieszkań nikt nie remontował, więc szybko popadały w ruinę. Bilansu lat
stalinowskich w mieszkalnictwie nie poprawiają ówczesne sztandarowe osiedla, takie
jak warszawska MDM (wyglądowi Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej
poświęcono całe posiedzenie Biura Politycznego KC PZPR, zastanawiając się m.in. nad
wnętrzami sklepów) czy zbudowana jako wzorcowe miasto socjalistyczne Nowa Huta.
Sytuację mieszkaniową w latach pięćdziesiątych trafnie scharakteryzował w swoich Pro
memoria prymas Stefan Wyszyński, notując w 1952 roku: Kolędy odsłaniają nieraz tak
okropne warunki mieszkaniowe, że trudno pojąć, jak ci ludzie mogą tam żyć.
Wysyp skarg związanych z sytuacją mieszkaniową w okresie stalinowskim nastąpił w
czasie październikowej odwilży. Znaczna część listów kierowanych do
najpopularniejszego wówczas tygodnika „Po prostu” dotyczyła właśnie problemu
mieszkaniowego, a za reprezentatywny można uznać list absolwenta studiów
„zesłanego” do pracy do Szydłowca, który pisał o ludziach mieszkających w
„rozpadających się norach”. Partyjny literat Jerzy Putrament konstatował zaś w połowie
lat pięćdziesiątych, że choć jako poseł stara się załatwiać różne problemy bytowe
proszących go ludzi, to jednej rzeczy nie może załatwić... - mieszkania.
Nowa polityka mieszkaniowa
2
Bankructwo takiej polityki mieszkaniowej stało się jasne nawet dla peerelowskich władz.
Już od 1954 roku rozpoczęto wydawanie zezwoleń spółdzielniom mieszkaniowym na
budowę mieszkań własnościowych oraz wyłączono część domów i mieszkań spod
kwaterunku (jak potocznie nazywano domy zarządzane przez rady narodowe w ramach
publicznej gospodarki lokalami). Przełom w tej dziedzinie nastąpił już po październiku
1956 roku, kiedy ogłoszono tzw. nową politykę mieszkaniową. Pierwszy sekretarz KC
PZPR Władysław Gomułka na początku 1957 roku powiedział, że gdyby choć jedną
trzecią kwoty, jaką ludność wydaje na wódkę, przeznaczyć na budowę mieszkań, to w
ciągu kilku lat przestałoby ich brakować. Od 1957 roku wznowiła działalność
spółdzielczość mieszkaniowa, ludność zaczęła otrzymywać kredyty na budowę domów
jednorodzinnych. Po Październiku swoje domy odzyskali prywatni właściciele, gdy ich
metraż nie przekraczał 110 mkw.
W drugiej połowie lat pięćdziesiątych spółdzielczość odnotowała bardzo dobre wyniki.
Choć wybudowała zaledwie jedną dziesiątą z 1,2 mln izb planowanych w latach 1956-
1960 (tj. ok. 450 tys. mieszkań), to jednak w odróżnieniu od głównego inwestora - rad
narodowych, budowała terminowo i solidnie.
Na początku lat sześćdziesiątych władze znów doszły do wniosku, że priorytetem jest
rozwój przemysłu ciężkiego, i zrezygnowały z przeznaczania dodatkowych środków na
budownictwo mieszkaniowe. Władysław Gomułka stwierdził, że trzeba tworzyć miejsca
pracy dla pokolenia wyżu demograficznego i z tego powodu państwo nie może sobie
pozwolić na wybudowanie więcej niż 1,2 mln izb (ok. 450 tys. mieszkań) do 1965 roku.
Zmniejszenie nakładów na budownictwo uniemożliwiło jakąkolwiek poprawę sytuacji
mieszkaniowej. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych wstrzymywano też przydziały
mieszkań.
Chcąc wykorzystać jak najlepiej środki przeznaczone na budownictwo, władze
domagały się od inwestorów (przede wszystkim spółdzielni mieszkaniowych)
przestrzegania ściśle określonego metrażu mieszkań oraz ograniczyły kredyty dla
inwestorów indywidualnych, gdyż ci, zdaniem decydentów, budowali za duże
mieszkania. Inną idée fixe było promowanie tzw. budownictwa oszczędnego. W
praktyce oznaczało to, że jedna łazienka miała przypadać na kilka mieszkań.
Ograniczano też „zbędne” powierzchnie i otwory okienne (stąd wzięły się małe i ciemne
kuchnie). Tylko stanowczości ówczesnego przewodniczącego Wojewódzkiej Rady
Narodowej w Warszawie Janusza Zarzyckiego zawdzięcza stolica, że nie wybudowano
w tym czasie bloków mieszkalnych z tzw. suchymi ustępami. Mniej szczęścia miały inne
miasta, np. Gdańsk. O tym, że nie jest to dobry pomysł, nie przekonała peerelowskich
decydentów ani okoliczność, że praktycznie nigdzie w pierwszej połowie lat
sześćdziesiątych nie udało się wykonać planów budownictwa oszczędnego (za co w
1962 roku wicepremier Julian Tokarski otrzymał upomnienie od Biura Politycznego KC
PZPR), ani też raport NIK z 1965 roku, w którym stwierdzono, że nie da się w
warunkach polskiej gospodarki budować tak tanio, jak życzą sobie partyjni decydenci.
Do ekipy Gomułki nie docierały również sygnały od samych zainteresowanych. Badania
3
i analizy prowadzone przez Instytut Gospodarki Mieszkaniowej w latach
sześćdziesiątych wskazywały na „szybkie zużycie społeczne” mieszkań budowanych
według oszczędnych norm. Bardziej lapidarnie ujął to przewodniczący rady Centralnego
Związku Spółdzielni Budownictwa Mieszkaniowego: Ci, którzy za dwadzieścia lat będą
mieszkać w tych mieszkaniach, nas przeklną.
Fabryki domów i spółdzielnie
Władze pokładały duże nadzieje na poprawę sytuacji w tzw. nowoczesnych technikach
budowlanych. W 1962 roku Biuro Polityczne KC PZPR domagało się stosowania na
szerszą skalę takich materiałów jak azbest i strunobeton. W pierwszej połowie lat
sześćdziesiątych zaczęto również eksperymentalnie budować w technice wielkiej płyty.
Czasami przynosiło to opłakane rezultaty. W 1964 roku oddano w Łodzi blok na osiedlu
Dąbrowa wykonany w technice wielkiej płyty. Po kilku miesiącach okazało się, że
odpada tynk, a na ścianach pojawiają się kilkumilimetrowe odstępy i rysy. Mieszkańcy
zaczęli się domagać innych mieszkań. Całą sytuację opisał w „Polityce” Aleksander
Paszyński, podkreślając, że nie jest to przypadek odosobniony i że w latach 1963-1964
w Łodzi świadomie budowano domy złe, szybko i tanio. Sytuacje takie jak ta nie
stanowiły jednak dla władz problemu i w drugiej połowie lat sześćdziesiątych w technice
wielkiej płyty budowano już 20 proc. mieszkań. W latach siedemdziesiątych i w
pierwszej połowie osiemdziesiątych domy wielkopłytowe dawały ok. 70 proc. nowych
mieszkań. W czasach Gierka zaczęły też powstawać wytwórnie prefabrykatów,
nazywane potocznie fabrykami domów. W 1980 roku było ich 150. Niska jakość i
nieefektywność tej techniki zaczęła być powszechnie krytykowana w ostatniej dekadzie
PRL. W wydanej w 1986 roku książce Perspektywy wyjścia z kryzysu Józef Kaleta
postulował powrót do tradycyjnych metod w budownictwie.
Rok 1965 przynosi również kres autonomii spółdzielczej. Od tej chwili spółdzielnie miały
realizować większość budownictwa mieszkaniowego. Wyręczając rady narodowe, stały
się drugim kwaterunkiem. Gwoździem do trumny polskiej spółdzielczości mieszkaniowej
stała się instytucja kandydata na członka. Wprowadzając ją, władze chciały osiągnąć
dwa cele: ściągnąć pieniądze z rynku poprzez wpłaty na książeczki mieszkaniowe oraz
stworzyć pozory rozwiązania problemu mieszkaniowego. W praktyce oznaczało to
powstanie liczącej kilkaset tysięcy grupy ludzi (tylko do 1970 roku ok. pół miliona),
którzy płacąc na nowe „M”, przez lata nie mieli pojęcia, kiedy je otrzymają. Wymuszone
„uspółdzielczenie” nie poprawiło sytuacji mieszkaniowej, spowodowało za to
przeniesienie się kolejek oczekujących spod drzwi wydziałów lokalowych rad
narodowych do gabinetów prezesów spółdzielni.
Druga Polska
Edward Gierek zdawał sobie sprawę, że rozwiązanie problemu mieszkaniowego będzie
jednym z decydujących czynników dla społecznej akceptacji jego rządów. Nigdy
wcześniej ani później nie oddano w Polsce do użytku tylu mieszkań. W latach 1971-
4
1980 budowano ich rocznie średnio ok. 220 tys. Niestety, ilość nie szła w parze z
jakością. Do dzisiaj ekipy remontowe rozpoznają wykonawstwo lat siedemdziesiątych
po jego wyjątkowo niskiej jakości. Budownictwo to nie było również skoordynowane z
tworzeniem infrastruktury. Na porządku dziennym było, że oddawano osiedla bez dróg
dojazdowych (zastępowały je zwykle rozrzucone byle jak płyty, najczęściej mocno już
sfatygowane), pawilonów sklepowych i parkingów, a czasami także bez wody bieżącej i
energii elektrycznej, jak Osiedle Świętokrzyskie w Kielcach.
Powstało wtedy wiele osiedli mieszkaniowych, które ze względów estetycznych lub
funkcjonalnych nie powinny były powstać. Przykładem może być zabudowa terenów
zalewowych we Wrocławiu, co spotęgowało skutki powodzi w 1997 roku, bądź
zeszpecenie Kielc, gdzie na okalających miasto wzgórzach wyrosły osiedla bez żadnej
myśli architektonicznej. Pośpiech i chęć wykonania planów przed świętami
państwowymi powodowały anegdotyczne już fuszerki, których skutki mogły mieć jednak
dramatyczne następstwa dla mieszkających w tych domach ludzi i przynosiły państwu
gigantyczne straty. Przykładem może być historia opisana przez Andrzeja
Sołdrowskiego w książce Byłem inżynierem w PRL, kiedy to w 1983 roku zajął się wraz
z zespołem naprawą dużego, piętnastokondygnacyjnego budynku na osiedlu Irys w
Chorzowie. Dom stopniowo się zawalał, choć został wybudowany w 1975 roku. Po
prywatnym śledztwie okazało się, że był wykańczany podczas grudniowych mrozów, co
drastycznie obniżyło jakość betonu, a na pierwszym piętrze, tam, gdzie występowały
największe pęknięcia, nie wykonano zbrojenia - opierał się więc na gołym betonie.
Anegdotkę o podobnej jakości wykonawstwie opowiedział w 1973 roku ówczesny
premier PRL Piotr Jaroszewicz Mieczysławowi Rakowskiemu: oto w Warszawie
budowano dom z prefabrykatów i czwarte piętro złożono z elementów przeznaczonych
na piwnice.
Choć skala inwestycji mieszkaniowych w latach siedemdziesiątych była ogromna, wśród
oczekujących byli równi i równiejsi. Sytuacja, jak w jednej warszawskich spółdzielni
badanych przez socjologów, gdzie 20 proc. mieszkań oddawano do dyspozycji rad
narodowych, 30 proc. MO i wojska, a 20 proc. przydzielało kierownictwo za łapówki,
była zjawiskiem codziennym.
Im zresztą wyżej, tym korupcja mieszkaniowa nabierała większego rozmachu.
Sporządzone w 1980 roku opracowanie NIK (kierowanej przez Mieczysława Moczara)
zawierało kilkadziesiąt nazwisk wojewodów, wojewódzkich sekretarzy partyjnych oraz
całego kierownictwa partii i państwa lat siedemdziesiątych z Edwardem Gierkiem na
czele, którzy z publicznych pieniędzy zbudowali sobie wille. Propagandowym
rozliczeniem tych praktyk, służącym legitymizacji ekipy gen. Jaruzelskiego, był w latach
osiemdziesiątych proces Adama Glazura, ministra budownictwa w rządzie
Jaroszewicza, którego w 1982 roku skazano na siedem lat więzienia. Udowodniono mu,
że z podległych sobie przedsiębiorstw państwowych wyłudził ok. 1,2 mln zł (średnia
pensja w drugiej połowie lat siedemdziesiątych wynosiła ok. 4 tys. zł) oraz materiały i
robociznę na własną willę.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin