Conan -57- Conan mężny.doc

(976 KB) Pobierz
RONALD GREEN

RONALD GREEN

 

 

 

CONAN MĘŻNY

 

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE VALIANT

PRZEKŁAD: KRZYSZTOF KUREK

 

L. Sprague i Catherine de Camp,

z szacunkiem i wdzięcznością oraz

ze szczególnymi podziękowaniami

Bractwu Egzotycznych Tancerzy Środkowego Królestwa

Towarzystwa Twórczego Anachronizmu

 

PROLOG

 

Zachodzące słońce barwiło złotem i karmazynem śniegi Władcy Wichrów, monarchy Gór

Ibaru. Mrok właśnie ogarniał jego niższe zbocza, gdy noc spowiła już doliny.

Bora, syn Rhafiego, leżał za głazem i obserwował trzy doliny, które rozciągały się przed nim,

otaczając Władcę Wichrów niczym szprychy potężnego koła. Wszystko tonęło we mgle. Bora, gdyby wychował się w mieście i miał skłonność do tego rodzaju fantazji, mógłby dostrzec monstrualne kształty, w jakie formowała się mgła.

Jednak Bora pochodził z rodziny pasterzy i łowców wilków. Zamieszkiwali oni wioskę o

nazwie Karmazynowe Źródła w czasach, gdy przodkowie króla Yildiza z Turami byli jeszcze nic nie znaczącymi, pomniejszymi paniątkami. Te góry nie mogły go niczym zaskoczyć.

W każdym razie tak było jeszcze dwa miesiące wcześniej. Wtedy właśnie wszystko się

zaczęło. W jednej z dolin każdej nocy mgły stawały się zielone. Ci, którzy odważyli się zejść do owej doliny, by zobaczyć, czemu tak się dzieje, zaginęli. Wyjątkiem był ten, który powrócił szalony, bełkocząc coś o uwolnionych demonach.

Wówczas zaczęli znikać ludzie. Z początku dzieci — dziewczynka napełniająca dzbany na

wodę przy odludnym strumieniu, chłopiec niosący na pastwisko jedzenie dla ojca, niemowlę

porwane podczas, gdy jego matka brała kąpiel. Nigdy nie było żadnego śladu uprowadzenia, z

wyjątkiem odrażającego odoru, który sprawiał, że psy uciekały skowycząc, i niekiedy odcisku

stopy, mogącej uchodzić za ludzką, gdyby ludzie posiadali szpony długości palców.

Potem zaczęli znikać dorośli mężczyźni i kobiety. Nie ominęło to żadnej wioski, aż w końcu

ludzie przestali opuszczać swe domostwa po zmierzchu, a za dnia poruszali się w silnych,

uzbrojonych grupach. Podobno karawany przemierzające przełęcze, a nawet wojskowe patrole Yildiza, traciły ludzi.

Mughra Khan, wojskowy komendant Yildiza, słyszał te opowieści, ale nie dawał im wiary,

zwłaszcza gdy dotyczyły rzeczy dziejących się w wioskach. Widział w tym wyłącznie zbliżającą się rebelię i swój oczywisty obowiązek stłumienia jej.Nie był na tyle głupi, by aresztować ludzi jak popadnie i próbować przekonać Siedemnastu Nadzorców, że są to rebelianci. Nadzorcy także nie byli głupcami. Mughra Khan wzmocnił swe militarne placówki, zaaresztował kilka osób, które jawnie protestowały, i czekał, aż buntownicy w końcu uderzą lub zaszyją się na dobre w swych kryjówkach.

Jednak rebelianci nie uderzyli, ani nikt, kogo można by nazwać człowiekiem. Mimo to całe

placówki zaczęły znikać. Niekiedy znajdowano jedynie nieliczne wypatroszone zwłoki, bezgłowe korpusy, ciała rozszarpane przez coś, co posiadało nieludzką siłę. Raz dwu ludziom udało się uciec — jeden był umierający, obaj zaś obłąkani i bełkoczący coś o demonach. Tym razem dano wiarę opowieściom. Oczywiście Mughra Khan nadal sądził, że bunt także ma miejsce. Nie widział przyczyny, dla której obydwie te sprawy nie mogły równocześnie mącić spokoju w Turanie. Natychmiast wysłano posłańców do Aghrapur, z prośbą o radę i pomoc.

Jaki los spotkał owych posłańców, tego Bora nie wiedział i mało go to obchodziło. Bardziej

zajmował go los ojca, Rahfiego. Rahfi oskarżył kilku żołnierzy o kradzież owcy. Następnego

dnia ich towarzysze aresztowali go jako „podejrzanego o udział w rebelii”.

Co czekało kogoś, kto został uznany za buntownika, Bora wiedział doskonale. Wiedział też,

że zazwyczaj darowano winy tym, których krewni zasłużyli się jakoś dla Turanu. Gdyby zdołał poznać tajemnicę pustoszących kraj demonów, może spowodowałoby to zwolnienie jego ojca?

Byłoby wspaniale, gdyby Rahfi wrócił do domu na ślub swej córki Arimy. Choć nie tak

urodziwa jak jej młodsza siostra Caraya, Arima, z błogosławieństwem Mitry, urodzi cieśli

Ostatniego Drzewa wielu wspaniałych synów.Bora przesunął się nieznacznie. Obserwacja tych spowitych nocą dolin mogła potrwać jeszcze bardzo długo.

 

Mistrz Eremius zrobił stanowczy gest. Sługa pomknął w jego stronę, trzymając w dłoniach

ozdobnie żłobione srebrne fiolki z krwią. Jego dłonie są brudne i obleśne — pomyślał Eremius.

Wyrwał słudze fiolki i wetknął je do jedwabnego woreczka zawieszonego na pasie z

karmazynowej skóry. Następnie uderzył laską w skałę u swych stóp i uniósł lewą rękę zwracając dłoń na zewnątrz. Skała otworzyła się. Wytrysnęła woda, unosząc dyszącego i skamlącego o litość sługę w powietrze i rzucając nim z powrotem o ziemię. Eremius pozwolił wodzie płynąć, aż sługa był na tyle czysty, na ile to możliwe.

— Niech to będzie dla ciebie lekcją — rzekł Eremius.

— Jest lekcją, Mistrzu — jęknął mężczyzna, oddalając się jeszcze szybciej, niż przyszedł.

Mokra skała w żaden sposób nie czyniła Eremiusa powolniejszym, gdy począł schodzić w

dolinę. Stopy, zakończone długimi palcami, były bose i stwardniałe. Bezpieczne punkty oparcia dla nich znajdował bez użycia jakichkolwiek zaklęć przynoszących światło. Na końcu ścieżki czekali dwaj słudzy trzymający pochodnie. Były one zrobione ze zwykłego sitowia, lecz płonęły czerwonym ogniem i syczały niczym wściekłe węże.

— Wszystko jest w porządku, Mistrzu.

— Niech tak będzie.

Słudzy poszli za nim, gdy ruszył na drugi koniec doliny do Ołtarza Przemiany. Pragnął

dotrzeć tam na czas, by zdążyć wszystko naprawić, gdyby jednak coś nie było w porządku.

Zapewnienia jego sług mówiły mu niewiele poza tym, że Ołtarz nie został porwany przez sępy i że żaden z Przemienieńców nie uciekł.Ach, gdyby Illyana wciąż była przyjacielem i sprzymierzeńcem lub żeby odebrał jej Kamień Kurag, zanim zbiegła! Wówczas to, że uciekła, miałoby niewielkie znaczenie. Zanim znalazłaby sposób, by mu się przeciwstawić, bliźniacze kamienie dałyby Eremiusowi nieograniczoną władzę, zarówno nad sobą, jak i nad sojusznikami.Eremius bliski był rzucenia klątwy na Illyanę. Szybko stłumił ten impuls. Wykorzystywanie magii w trakcie dokonywania Przemiany wymagało absolutnej koncentracji. Któregoś razu kichnął podczas tego procesu i poddawany Przemianie obiekt zeskoczył z Ołtarza zmieniony jedynie częściowo. To się odbyło całkowicie poza jego kontrolą. Mistrz musiał wezwać innych Przemienieńców, by unicestwili obiekt.

Wydawało się, że ołtarz stanowi część stoku wzgórza, i tak w istocie było. Eremius

wyczarował go z litej skały, tworząc jednolitą, sięgającą człowiekowi do pasa płytę, której boki mierzyły po dwanaście kroków. Wzdłuż krawędzi płyty biegły wyrzeźbione runy potężnych zaklęć ochronnych.

Podobnie jak w przypadku runicznego pisma na masywnym złotym pierścieniu na lewym

przedramieniu Eremiusa, znaki te były starożytną vanirską translacją jeszcze starszego tekstu

ułożonego przez Atlantydów. Nawet w gronie magów nieliczni wiedzieli o tych i innych

zaklęciach związanych z kamieniami Kurag. Wielu zwyczajnie wątpiło w istnienie owych zaklęć.

Eremius uznawał to za swoją przewagę. W co wierzą nieliczni, tego jeszcze mniej liczni będą

poszukiwać.Podszedł do Ołtarza i począł kontemplować nowy obiekt Przemiany. Była to młoda wieśniaczka, w pełni sił i nadzwyczaj urodziwa, a Eremius dbał o te rzeczy. Za cały strój służył jej srebrny pierścień otaczający niestarannie obcięte czarne włosy oraz srebrne łańcuchy spinające ręce w nadgarstkach i stopy w kostkach. Łańcuchy utrzymywały rozpiętą na kamiennej płycie dziewczynę, pozwalając jej jedynie na szarpanie się na boki w rozpaczliwej próbie oporu. Pomimo nocnego chłodu, na wypiętej piersi i na udach wieśniaczki lśnił pot. Jej błyszczące oczy co chwila miały inny odcień, raz hebanowoczarny, to znowu srebrzystoszary, w końcu zielonozłoty jak u kota.

Rzeczywiście, wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Z całą pewnością zwłoka nic by

nie dała. Tej nocy czekała na Eremiusa jeszcze ósemka Przemienieńców, w sumie dziewięciu

kolejnych rekrutów do jego armii.

Wkrótce będzie mógł z pozycji silniejszego układać się na dworze turańskim z tymi, którzy są

dość ambitni lub niezadowoleni. Na żadnym dworze ich nie brakowało, a na turańskim byli

nawet liczniejsi, niż potrzeba. Kiedy już staną po jego stronie, wyśle ich na poszukiwania

drugiego Kamienia. Illyana nie może ukrywać się wiecznie.

Wtedy bliźniacze kamienie będą jego, a układy dobiegną końca. Nadejdzie czas, gdy będzie

rządził, a świat stanie się mu posłuszny.Uniósł lewą dłoń i podjął śpiewne zawodzenie. Kamień zaczął lśnić. Mgły kłębiące się powyżej Ołtarza przybrały szmaragdowy odcień.

 

Bora ze świstem wypuścił powietrze. Mgła w wysuniętej najdalej na zachód dolinie zrobiła się zielona. Zachodnia dolina była najbliżej. Za dnia mógłby dotrzeć tam w godzinę, a nocą zmysły miał równie wyostrzone jak w dzień. Jednak tej nocy nie zamierzał się spieszyć. Wiedział, że musi podkraść się niepostrzeżenie, niczym żerujący wilk — wyczyn osobliwy, jak na pasterza, lecz taka widać była wola Mitry.

Bora usiadł i odwiązał umocowaną u pasa procę. W suchym górskim powietrzu wykonane ze

skóry elementy procy spisywały się znakomicie. W gęstej od mgieł dolinie mogło być inaczej,

poradziłby sobie jednak w każdych warunkach, z wyjątkiem ulewnego deszczu. Ćwiczył z procą niemal codziennie, od czasu gdy sam był niewiele większy niż ona.

Z woreczka z koziej skóry wyjął kawałek suszonego sera i pięć kamieni. Od czternastego roku życia Bora potrafił dokładnie wyważyć każdy kamień, trzykrotnie podrzucając go w dłoni. Te pięć kamieni wybierał tak starannie, jakby zamierzał wziąć z nimi ślub.

Palcami zbadał uważnie, czy żaden się nie wyszczerbił. Jeden po drugim włożył je z

powrotem do woreczka razem z ostatnim kawałkiem sera, po czym umocował woreczek u pasa. Zabrał wszystko, co przyniósł ze sobą, i ruszył w dół zboczem góry.

 

Nic dziwnego, że mgła przybrała barwę szmaragdów. Światło bijące od wielkiego kamienia

znajdującego się w kręgu miało taki właśnie kolor. Sam kamień przypominał szmaragd wielkości dziecięcej pięści. Niektórzy nawet brali go za ów klejnot. Dwaj z nich byli złodziejami; obaj woleliby dostać się w ręce katów króla Yildiza od losu, jaki ich spotkał.

Czy Kamienie Kurag były tworem natury czy magii, tego nie wiedział nikt z żyjących.

Tajemnica spoczywała w głębinie, wśród pokrytych koralowcami ruin Atlantydy. Eremiusowi

wystarczyło, że znał sekret potęgi Kamieni.Rzucił pierwsze zaklęcie w wysokim zaśpiewie, który można by pomylić z językiem khitajskim. Gdy śpiewał, poczuł, jak fiolki z krwią ogrzewają się, a potem znów stygną. Zaklęcia ochronne zostały zdjęte. Teraz należało uczynić z fiolek narzędzia Przemiany.

Postawił pierwszą z nich na Ołtarzu obok młodej kobiety. Nasączona wyciągiem z ziół

tkanina, wepchnięta w usta wieśniaczki osłabiła jej wolę, ale nie zniszczyła. Oczy dziewczyny

rozszerzyły się z przerażenia, gdy spostrzegła, że krew w fiolce zaczyna lśnić. Poprzez knebel w ustach przedarł się stłumiony jęk.

Eremius wydobył z siebie trzy gardłowe monosylaby i pokrywka fiolki poszybowała w

powietrze. Pięć razy uderzył w Ołtarz laską, po czym dwukrotnie wyśpiewał te same

monosylaby.Fiolka uniosła się i przesunęła nad dziewczynę. Laska w dłoni Eremuisa zesztywniała, niczym żmija gotująca się do ataku. Światło bijące od Kamienia przemieniło się w pojedynczy promień, dość jasny, by oślepić każdego nie chronionego magią śmiertelnika.

Nieznacznym ruchem dłoni Eremius skierował promień prosto na fiolkę. Naczynie zadrżało,

po czym obróciło się. Krew spłynęła na dziewczynę, układając się na jej skórze niczym

srebrzysta koronka. Oczy wieśniaczki rozszerzyły się jeszcze bardziej, lecz nie kryły się już za nimi żadne myśli.Trzymając laskę w górze, Eremius przesunął nią w powietrzu i promień światła zalał ciało dziewczyny od stóp po głowę. Wtedy mistrz cofnął się i zwilżył językiem wyschnięte usta, przypatrując się Przemianie.

Skóra dziewczyny stała się ciemna i gruba, następnie zmieniła się w łuski, zachodzące na

siebie jak płytki dobrze wykonanej zbroi. Jej kości i mięśnie zaczęły się rozrastać. Krawędzie

stóp i dłoni stwardniały i zaostrzyły się, a w końcu pokazały się na nich pazury długości palców.Zaklęcie nie zmieniło struktury twarzy tak bardzo, jak reszty ciała. Łuskowata skóra,

zaostrzone uszy i kły oraz kocie oczy czyniły z tego oblicza groteskową parodię ludzkiego

oblicza.W końcu jedynie oczy mogły zdradzać, że była to niegdyś kobieta. Eremius po raz wtóry poruszył laską i łańcuchy spinające nadgarstki i kostki opadły. Stworzenie stanęło niepewnie na czworakach, po czym przechyliło łeb w stronę Eremiusa. Ten bez cienia wahania czy obrzydzenia położył na nim dłoń. Włosy opadły z głowy stworzenia niczym kurz, a srebrny pierścień z brzękiem uderzył o kamienną płytę.

Kolejna Przemiana zakończyła się sukcesem.W ciemnościach za Ołtarzem czaiło się trzech innych Przemienieńców. Dwaj z nich zostali kupieni jako niewolnicy, trzeci był porwanym strażnikiem karawany. Eremius wiedział z doświadczenia, że kobiety nadające się do Przemiany rzadko znajdowano bez ochrony. Łatwiej było o dziewczyny, których krew mogła posłużyć do Przemiany kogoś innego.Trzej Przemienieńcy dźwignęli swoją nową towarzyszkę i postawili na nogi. Ta warknęła, odtrącając ich ręce. Jeden z nich wymierzył jej ostry policzek. Obnażyła zęby. Przez moment Eremius obawiał się, że będzie musiał interweniować.

Nagle błysk zrozumienia pojawił się w oczach nowo przemienionej dziewczyny. Pojęła, że na

dobre czy złe, te stworzenia były teraz jej towarzyszami w służbie Mistrza Eremiusa. Nie mogła ich odtrącić. Niezależnie od tego, czemu służyła wcześniej, teraz była całkowicie oddana Eremiusowi, Władcy Kamienia.

 

Nawet ktoś o znacznie słabszym wzroku niż Bora, z łatwością dostrzegłby wartowników u

wejścia do doliny. Choć nie był żołnierzem, zdawał sobie sprawę, że uniemożliwiali oni przejście tamtędy. Obecność strażników nie zaskoczyła go. Pan tej demonicznej doliny na pewno niechętnie widziałby gości.

Pewnym, spokojnym krokiem Bora ruszył wzdłuż grani ku południowej części doliny. Dotarł

do punktu w połowie drogi między wylotem doliny i źródłem światła. Światło znajdowało się na otwartej przestrzeni, nie zaś w jednej z licznych jaskiń znaczących ściany zamykające dolinę. Bora stał teraz na krawędzi urwiska wysokiego na dwieście kroków i dość stromego, by zniechęcić najbardziej zuchwałe kozice. Ale nie wystarczało to, by zniechęcić Borę. „Ty widzisz dłońmi i stopami” — mówili o nim w wiosce, jako że potrafił wspiąć się tam, gdzie nikt inny nie był w stanie dotrzeć.

Prawdę mówiąc, nigdy nie wdrapywał się na podobną ścianę w ciemności, lecz nigdy też nie

miał tak wiele do zyskania i tak niewiele do stracenia. Rodzina człowieka posądzanego o udział w rebelii mogłaby mówić o szczęściu, gdyby Mughra Khan zgotował im los nie gorszy niż wygnanie.

Bora zbadał urwisko na tyle, na ile pozwalała mu widoczność, obmyślając sposób pokonania

pierwszej części drogi. Potem opuścił się po krawędzi i zaczął schodzić.

Gdy znalazł się w połowie drogi, dłonie zaczęły mu się pocić, a nogi drżeć. Wiedział, że nie

powinien zmęczyć się tak szybko. Czy to czary twórcy owego światła odbierały mu siłę?

Odpędził tę myśl. Przez nią zacząłby się bać, a strach odebrałby mu zarówno siłę, jak i

trzeźwość myślenia. Znalazł oparcie dla nóg. Umieścił na nim najpierw prawą, potem lewą stopę, a następnie poszukał kolejnego stopnia.

Poniżej szmaragdowe światło ożyło. Teraz przypominało pojedynczy promień. W jego blasku

dostrzegł niewyraźne postacie stojące w nierównym kręgu. Ich sylwetki wyglądały jakoś

nieludzko, ale mogły być zniekształcone przez mgłę.

W końcu dotarł do skalnego występu na tyle szerokiego, by móc na nim usiąść. Na prawo, w

stronę światła, stroma ściana opadała prosto w dół, a występ urywał się. Jedynie ptak potrafiłby przedostać się tamtędy na dół.

Na lewo zbocze było o wiele łagodniejsze. Fetor padliny zdradzał jaskinię lwa, ale lwy rzadko

wychodziły na żer nocą. W połowie tego zbocza spacerował wartownik, na jego ramieniu

spoczywał krótki łuk, a w ręku tkwiła zakrzywiona szabla.

Bora wyciągnął procę zza poły koszuli; ten strażnik musiał umrzeć. Jeśli nie jest głuchy,

usłyszałby, że ktoś schodzi po ścianie za jego plecami. Nawet gdyby udało mu się minąć

strażnika teraz, to dalej mógłby on odciąć Borze drogę ucieczki.

Umieścił kamień w koszyczku procy. Uniósł ją i zakręcił w powietrzu tak szybko, że nie

można było jej dostrzec. Nie mógł też tego usłyszeć żaden człowiek znajdujący się dalej niż

pięćdziesiąt kroków.

Wartownik był trzy razy dalej. Padł martwy w jednej chwili, nieświadom uderzenia

kamieniem, który roztrzaskał mu czaszkę. Szabla wypadła z jego dłoni i potoczyła się z brzękiem na ziemię. Bora znieruchomiał, oczekując jakiegoś znaku świadczącego, że towarzysze strażnika

usłyszeli odgłos upadającej broni. Nie poruszyło się nic, z wyjątkiem mgły i szmaragdowego

światła. Popełznął wzdłuż skalnego występu, trzymając w dłoni naładowaną procę.

Smród padliny wzmagał się i drapał go w nozdrzach oraz gardle. Bora starał się płytko

oddychać, ale niewiele to pomagało. Wyczuwał coś więcej niż woń padliny, odór tak wstrętny, że nie śmiał go nawet nazwać. To nie było legowisko lwa. Myśl o czarach powróciła i tym razem trudno było ją odpędzić.

Być może ta myśl ocaliła mu życie, wyostrzając zmysły. Usłyszał odgłos uderzających o skałę twardych stóp, które należały do stworzeń znajdujących się w jaskini. Właśnie zaczął się wycofywać, gdy mieszkańcy groty wyskoczyli na zewnątrz.

Ich sylwetki nie były już niewyraźne czy zatarte przez mgłę, co więcej, świecili oni własnym

światłem. Tym samym szmaragdowym, demonicznym światłem, które ściągnęło Borę do doliny.

Teraz ukazywało ono monstrualnie zniekształconych ludzi — wyższych, potężniejszej budowy, pokrytych łuskami i wyposażonych w pazury. Ich oczy lśniły, z szeroko rozwartych ust sterczały kły.

Nie powiedzieli ani słowa i nie wydali z siebie żadnego dźwięku, gdy ruszyli w stronę Bory.

Uczynili coś znacznie gorszego — sięgnęli wprost do jego myśli.

Zaczekaj chwilą, chłopcze. Zaczekaj chwilą i przyjmij honor służenia nam, którzy służymy

Mistrzowi. Zostań, zostań.

Bora wiedział, że gdyby posłuchał choć przez chwilę, straciłby wolę, by odejść. Wówczas

rzeczywiście musiałby służyć sługom Mistrza, tak jak owca służy wilkowi.

Proca poruszyła się tak, jakby jego ręka miała własną wolę. Czaszka takiego stwora była

znacznie potężniejsza niż ludzka, ale dzięki temu pocisk nie musiał lecieć daleko. Kamień wrył się głęboko, powyżej prawego oka, rzucając pierwszego stwora na towarzysza stojącego za plecami. Oba runęły na ziemię.

Ostatni przeskoczył nad powalonymi towarzyszami. Bora poczuł, że jego wola po raz kolejny

poddawana jest próbie: Posłuchaj mnie lub stracisz rozkosze i skarby, o jakich nawet nie marzą ci, którzy nie są w służbie Mistrza.

Prawdę mówiąc, Bora nigdy nie marzył o takiej rozkoszy, jak bycie zjedzonym żywcem.

Teraz też nie miał powodu, by myśleć inaczej. Ruszył w górę po ścianie tak szybko, jakby w

miejsce nóg i rąk wyrosły mu skrzydła.

Stwór syknął niczym wąż. Surowa wściekłość wdarła się w umysł Bory. Jego palce niemalże

przestały szukać oparcia.

Stwór skoczył wysoko, szponiaste ręce próbowały sięgnąć nóg Bory, zakończone pazurami

stopy szukały podpory. Nie udało się ani jedno, ani drugie. Stwór ześlizgnął się, stracił

równowagę i odpadł od ściany. Ostatni rozpaczliwy syk został przerwany przez tępy odgłos

upadku i dźwięk obsuwania się ciała po skale.

Bora nie zatrzymał się, dopóki ledwo dysząc nie dotarł do końca urwiska. Nawet wówczas

stanął jedynie po to, by załadować procę. Pamiętał słowa z opowieści: „jak gdyby ścigały go

demony”. Teraz nazbyt dobrze wiedział, co one znaczą.

Jeśliby zdołał dotrzeć do wioski żywy i znaleźć kogoś, kto uwierzyłby w jego opowieść,

uznano by go za człowieka, który poznał tajemnicę demonów z gór.

Nie widział już, jak za jego plecami promień szmaragdowego światła nagle zgasł.

 

Gdy Eremius stał przy Ołtarzu, jego uszy były głuche na wszelkie odległe dźwięki. Nie słyszał odgłosu upadającej szabli. Dotarł do niego dopiero głos Przemienieńców, zwracających się do kogoś, kogo dostrzegli. Najpierw głos, a następnie śmiertelny okrzyk pierwszego, potem drugiego z nich.Eremius zadrżał, zupełnie jakby stał nagi na wietrze wiejącym od lodowca. Sylaby zaklęcia Przemiany poplątały się mu. Na kamiennej płycie nie do końca gotowy Przemienieniec zaczął się miotać. Jego muskuły, wzmocnione magią, szaleńczo szarpały się i wytężały.Pierwsze pękły łańcuchy pętające kostki nóg. Ogniwa rozprysły się we wszystkich kierunkach, jak kamienie miotane z procy. Przemienieniec przekręcił się, uwalniając jeden nadgarstek a potem drugi. Był już na czworakach, gdy Eremius uderzył swą laską niczym włócznią, trafiając go w czoło.

Eremius wzdrygnął się na krzyk, który przeszył mu umysł. Przemienieniec skoczył na nogi w

pojedynczym spazmatycznym ruchu, po czym runął z Ołtarza. Przewrócił się na plecy, kopiąc i wierzgając. Wtedy jego postać rozmyła się, gdy łuski i pazury, mięśnie i kości roztopiły się w jedną trzęsącą się, zielonożółtą galaretę. Galareta przeszła w ciecz, która wsiąkła w skałę,

pozostawiając zielonkawo–czarną plamę. Mimo że jego zmysły wciąż były przytłumione, smród zaparł Eremiusowi dech w piersiach.

Odwrócił się od Ołtarza, opuszczając bezwładnie ręce. Skupienie pierzchło, stracił kontrolę

nad zaklęciami, Przemiany tej nocy dobiegły końca.

Kapitan strażników zbliżył się pośpiesznie i przyklęknął.

— Czcigodny Mistrzu, Kurisa znaleziono martwego. Kamień spadł z urwiska i uderzył go w

głowę. Zginęło także dwóch Przemienieńców, jeden od kamienia, drugi od upadku.

— Od kamienia? — Złość i wzgarda odebrały Eremiusowi mowę.

Przemienieńcy zginęli, gdy ścigali jakiegoś intruza. Kogoś, kto teraz z pewnością jest już

nieuchwytny dzięki ślepocie tego półgłówka. Laska opadła na ramiona kapitana, dwukrotnie po każdej stronie. Ten tylko drgnął. Dopóki Eremius nie zechciał, by tak było, laska nie miała

magicznej mocy. Na ramionach kapitana pozostaną jedynie siniaki.

— Odejdź!

Gdy Eremius został sam, wzniósł ku niebu obie dłonie i wykrzyknął klątwę. Rzucił ją na

magów pradawnej Atlantydy, którzy znaleźli lub wykonali Kamienie Kurag, tak potężne razem i tak słabe, gdy rozdzielone. Przeklął słabość swojego kamienia, która zmuszała go do korzystania z ludzkich sług. Gdyby nie byli bezmyślni z natury, musiałby zrobić z nich półgłówków, by móc ich bez trudu kontrolować.

Przede wszystkim jednak przeklął Illyanę. Gdyby była lojalna wobec niego lub gdyby nie

uciekła w przebiegły sposób…

Takie myśli były równie daremne teraz, jak zawsze. Bossonia przepadła dziesięć lat temu i

nieodwracalność tego wydawała się równie oczywista jak Góry Ibaru. To w przyszłości leżała

nadzieja — nadzieja pokładana w ludzkich sprzymierzeńcach, którzy mogli uwieńczyć jego

starania zwycięstwem.

 

O świcie, gdy wszyscy mieszkańcy powinni jeszcze spać Bora pojawił się w Karmazynowych

Źródłach. Zatrzymał się przed własnym domem. Czy słyszał dochodzące z wnętrza lamenty?

Zapukał. Drzwi otworzyły się z trzaskiem. Stała w nich jego siostra Caraya. Przekrwione oczy i opuchnięta, zalana łzami twarz psuły jej urodę.

— Bora! Gdzie się podziewałeś?

— W górach. Co się stało, Carayo? Czy wykonali wyrok?

— Nie, nie! Nie chodzi o ojca. Chodzi o Arimę. Zabrały ją demony!

— Demony…

— Bora, nie było cię całą noc. Mówię, że demony zabrały Arimę! — Nagle przycisnęła twarz

do jego ramienia, ponownie wybuchając płaczem.

Pogładził jej głowę niezgrabnie, próbując nakłonić siostrę, by weszła do środka. W końcu

zrobili to we dwóch, on i Yakoub. Bora pomógł jej dojść do krzesła, a Yakoub zamknął drzwi. W drugim pokoju znów rozległ się płacz.

— Twoja matka rozpacza — oznajmił Yakoub. — Reszta dzieci… zabrali je do siebie

sąsiedzi.

— Kim ty jesteś, by rządzić się w tym domu? — spytał Bora.

Nigdy specjalnie nie ufał Yakoubowi, który choć dobry był zbyt przystojny i miał miejskie

maniery. Przybył do Karmazynowych Źródeł przed dwoma laty, rozpowiadając o wrogach w

Aghrapur. Umiejętność postępowania ze zwierzętami sprawiła, że witano go dość chętnie, zresztą nie tylko w Karmazynowych Źródłach. Nie występował też przeciwko zwyczajom swoich gospodarzy.

— Kim jesteś, by odrzucać pomoc? — odcięła się Caraya. — Odgrywasz pana tego domu,

zamiast troszczyć się, by twoja rodzina nie głodowała.

Bora uniósł ręce, czując się bardziej bezradnym niż zwykle po tym, co usłyszał od siostry. Nie pierwszy raz zgodził się z kowalem Iskopem, który powiedział, że język Carai jest znacznie bardziej zabójczą bronią niż ta, jaką on kiedykolwiek wykonał.

— Wybacz mi, Carayo. Ja… ja nie spałem tej nocy i niezbyt trzeźwo myślę.

— Wyglądasz na zmęczonego — rzekł Yakoub uśmiechając się znacząco. — Mam nadzieję,

że była tego warta.

— Jeśli spędziłeś tę noc z … — zaczęła Caraya, z jej słów przebijała wściekłość.

— Przez całą noc poznawałem tajemnicę demonów — odparł Bora.

Po tych słowach ich uwaga całkowicie skupiła się na nim. Caraya podgrzała wodę i przemyła

bratu twarz, dłonie i stopy, podczas gdy Yakoub uważnie przysłuchiwał się jego opowieści.

— Trudno w to uwierzyć — oświadczył w końcu Yakoub.

Bora niemal zakrztusił się kawałkiem chleba, jaki miał w ustach.

— Myślisz, że kłamię?

— Nie. Tylko co z tego, że tyle widziałeś, jeśli nikt ci nie uwierzy?

Bora poczuł, że jest bliski płaczu. Myślał o tym, gdy opuszczał dolinę, ale potem, podczas

długiej drogi do domu jakoś zapomniał o dręczących go rozterkach.

— Nie obawiaj się. Ja… ja nie wiem, czy mam jeszcze przyjaciół w Aghrapur, po dwóch

latach. Jestem pewien, że moi wrogowie mają wrogów, a ci zechcą mnie wysłuchać. Może

zaniosę te wieści do miasta?

Bora zastanawiał się. Wciąż nie ufał do końca Yakoubowi. Jednak kto, posiadając

wystarczającą potęgę, by wysłać armię do nawiedzonej przez demony doliny, da wiarę synowi człowieka podejrzanego o udział w rebelii? Wychowany w mieście człowiek, któremu nieobce są wszelkie intrygi w potężnym Aghrapur, mógł znaleźć posłuch.

— Na chleb i sól, które spożyłem w tym domu — odezwał się Yakoub — na Erlika i Mitrę, i

na mą miłość dla twojej siostry Carai…

Po raz drugi Bora niemalże się udławił. Spojrzał na Carayę. Ta uśmiechnęła się wyzywająco.

Bora jęknął.

— Wybacz mi — rzekł Yakoub. — Nie mogłem prosić o rękę Carai, dopóki Arima nie

wyjdzie za mąż. Teraz w waszym domu zagościła żałoba. Będę czekał, aż powrócę tu z…

gdziekolwiek musiałbym się udać, by odnaleźć ludzi, którzy w to wszystko uwierzą. Przysięgam, że nie uczynię nic, co splamiłoby honor domu Rahfiego i zrobię wszystko, by uwolniono waszego ojca. Czy zastanawia cię, Bora, że masz nadzwyczajne szczęście. Jesteś zdrów i cały. Jedyną odpowiedzią było chrapanie. Bora leżał na dywanie, z plecami ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin