Conan -53- Conan wspaniały.doc

(1144 KB) Pobierz
ROBERT JORDAN

ROBERT JORDAN

 

 

 

CONAN WSPANIAŁY

 

PRZEKŁAD ROBERT LIPSKI

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE MAGNIFICENT

 

PROLOG

 

Lodowate powietrze stało nieruchomo wśród postrzępionych szczytów gór

Kezankiańskich, w samym sercu łańcucha ciągnącego się na północ i zachód, wzdłuż granicy

między Brythunią a Zamorą. Nie słychać było ptaków, bezchmurne, lazurowe niebo było

puste, nawet bowiem wszechobecne sępy nie znajdowały tu prądów, na których mogłyby

szybować.

Pośród tej dziwacznej ciszy, na stromych, brązowych stokach tworzących naturalny

amfiteatr, tysiąc dzikich mężczyzn, noszących turbany kezankiańskich górali, czekało na coś

w absolutnym milczeniu i bezruchu. Ani jeden tulwar nie brzęknął o kamienne zbocza. Ani

jedna obuta stopa nie zaszurała nerwowo, choć na pociągłych, brodatych twarzach wyraźnie

malowało się zniecierpliwienie. Górale niemal wstrzymywali dech. Czarne oczy wpatrywały

się bez mrugnięcia powiek w miejsce oddalone o dwieście kroków, gdzie płaskie podłoże

wyłożone było wielkimi blokami granitu i otoczone sięgającym do pasa murem, szerokości

równej wzrostowi rosłego mężczyzny. Granitowe kolumny, grube i topornie ciosane okalały

zwieńczenie muru, wystając z niego niczym zęby z wysuszonej na słońcu czaszki. Pośrodku

kręgu do wysokich pali z czarnego żelaza przywiązanych było trzech bladoskórych

Brythuńczyków. Ręce mieli uniesione nad głowami, rzemienie boleśnie wpijały się w skórę

ich nadgarstków. Nie oni jednak stanowili obiekt zainteresowania. Był nim wysoki, odziany

w szkarłatną szatę, mężczyzna z rozwidloną bródką, stojący na szczycie tunelu z masywnych

bloków skalnych, wydrążonego w niskim murze i znikającego wewnątrz góry, za jego

plecami. Basrakan Imalla, którego smagłe, posępne oblicze z haczykowatym nosem zdobił

turban mieniący się czerwienią, zielenią i złotem, odrzucił głowę do tyłu i zawołał:

— Chwała prawdziwym bogom!

Fala zachwytu, jaka ogarnęła patrzących na Imallę górali, znalazła ujście w gromkim

odzewie:

— Chwała prawdziwym bogom!

Gdyby Basrakan był człowiekiem innej natury, zapewne uśmiechnąłby się z

zadowoleniem. Górale rzadko gromadzili się w liczne grupy, ponieważ poszczególne klany

toczyły między sobą zażarte boje, a zwaśnione plemiona rozwiązywały spory na zasadach

krwawej wendety. Jednak udało mu się zebrać aż tylu; a nawet więcej. Niemal dziesięć razy

więcej górali obozowało wśród postrzępionych stoków górskich dokoła amfiteatru i każdego

dnia dołączali nowi. Z mocą, jaką obdarowali go prawdziwi bogowie, za sprawą znaków

łaski, którą go darzyli, uczynił coś, czego nie dokonał nikt inny. I uczyni więcej. Został

wybrany przez prastarych kezankiańskich bogów.

— Ludzie z miast — wypowiedział to ostatnie słowo tak, że zabrzmiało wręcz

obscenicznie — czczą fałszywych bożków! Nie wiedzą nic o prawdziwych bóstwach,

duchach ziemi, powietrza i wody. Oraz ognia!

Nieartykułowany ryk wyrwał się z tysiąca gardeł: wyraz aprobaty dla Basrakana i

nienawiści wobec mieszkańców miast.

Czarne oczy Basrakana pałały żarliwością.

Setki jego ludzi wędrowały po górach od klanu do klanu głosząc słowo o prastarych

bogach. Byli nietykalni. Z uwagi na wieści, które przynosili, nie podlegali wendetom ani

krwawym walkom. To on wszelako został wybrany, by dopełnić triumfu pradawnych bogów.

— W oczach prawdziwych bogów ludzie z miast to plugawi nikczemnicy! — Jego głos

zabrzmiał dźwięcznie niczym dzwon, czuł jak wypowiadane słowa odbijają się gromkim

echem w umysłach słuchających.

— Królowie i lordowie mordujący prawdziwych wyznawców w imię odrażających

demonów, które określają mianem bogów! Brzuchaci kupcy gromadzący w swych skarbcach

więcej złota niźli posiadają wespół wszystkie górskie klany. Księżniczki wystawiające na

pokaz swe na wpół nagie ciała i oddające się mężczyznom niby nierządnice! Dziewki uliczne

zlewające się wonnościami i pławiące się w złocie niczym księżniczki! Mężczyźni żebrzący

na ulicach, mający mniej dumy niźli zwierzęta! Plugastwo ich żywotów kala świat, lecz my

zmyjemy ten brud ich własną krwią!

Zamyślony, niemal nie usłyszał radosnych ryków, jakie rozległy się w odpowiedzi

wstrząsając granitowym podłożem, na którym stał. Dotarł bardzo daleko w głąb labiryntu

jaskiń, który rozciągał się pod tą właśnie górą, przemierzył mroczne korytarze oświetlając je

blaskiem trzymanej w dłoni pochodni, pragnął zbliżyć się do duchów ziemi, gdy zanosił do

nich swe żarliwe modły.

To prawdziwi bogowie doprowadzili go do podziemnej sadzawki, gdzie bezokie zbielałe

ryby pływały wokół sterty ogromnych jaj, twardych jak pancerz, pozostawionych w owym

miejscu niezliczone stulecia temu.

Gdy zajął się praktykowaniem ciemnych, taumaturgicznych sztuk, przez całe lata lękał się,

że prawdziwi bogowie odwrócą się od niego. Jednak tylko te studia pozwoliły mu

przetransportować śliskie czarne kule do swojej chaty. Bez tej wiedzy nigdy nie zdołałby

sprawić, że z jednego z dziesięciu jaj wylęgło się młode, ani nie udałoby mu się osiągnąć,

niepełnej co prawda, ale zawsze, kontroli nad tą istotą. Gdybyż tylko miał Ogniste Oczy. Ale

zdobędzie je, a wtedy jego moc, teraz tak jeszcze chwiejna, stanie się niewzruszona niczym

żelazo.

— Zabijemy niewiernych i bezcześcicieli! — rzucił Basrakan, gdy hałas nieco ucichł. —

Zrównamy ich miasta z ziemią a grunty, gdzie się ongiś znajdowały, posypiemy hojnie solą!

Ich kobiety, które są naczyniami żądz zostaną srodze ukarane za swą plugawość! Po ich krwi

nie zostanie nawet najmniejszy ślad! Choćby jedno wspomnienie! Imalla rozłożył szeroko

ręce. — Z nami jest bowiem znak prawdziwych bogów!

To rzekłszy jął śpiewać donośnym, dźwięcznym głosem, każde słowo odbijało się

potężnym echem od górskich stoków. Tysiąc czekających i obserwujących go wojowników

wstrzymało oddech. Imalla wiedział, że wśród słuchaczy byli zwykli rabusie, nie myślący o

oczyszczeniu świata, lecz o złocie, które mogli złupić w podbitych miastach. Nadeszła pora,

by ujrzeli i uwierzyli.

Ostatnia sylaba inkantacji zabrzmiała w powietrzu jak brzęknięcie kryształu. Basrakan

przeniósł wzrok na brythuńskich jeńców, pozostałych przy życiu członków wyprawy

myśliwskiej, która wjechała w góry od zachodu. Jeden z nich był niespełna szesnastolatkiem,

w jego szarych oczach malował się strach, lecz Imalla nie postrzegał Brythuńczyków jako

ludzi. Nie należeli do jego plemienia. Byli cudzoziemcami. I ofiarami.

Basrakan czuł, że to nadchodzi. Wychwytywał powolną, delikatną jeszcze wibrację

kamieni pod stopami na długo zanim usłyszał szuranie i zgrzyt szponów, dłuższych niż

ludzka ręka.

— Znak prawdziwych bogów jest z nami! — wykrzyknął ponownie i w tej samej chwili z

pieczary wychynął wielki łeb potwora.

Tysiąc gardeł odpowiedziało Imalli, gdy oczom zgromadzonych ukazała się reszta

potężnego, cylindrycznego cielska monstrum, mierzącego ponad piętnaście kroków długości i

wspartego na czterech szeroko rozstawionych, masywnych nogach.

— Znak prawdziwego boga jest z nami!

W tym grzmiącym ryku dało się wyczuć pospołu lęk i grozę. Poczerniałe płyty pancerne

okalały krótki pysk, na który zachodziły grube, nieregularne kły, przeznaczone do

rozdzierania ciał. Resztę monstrualnego łba i cielska pokrywały łuski barwy zieleni, złota i

szkarłatu, skrzące się w bladym słońcu, twardsze niż najprzedniejsza zbroja, jaką mogłaby

wytworzyć ręka człowieka. Na grzbiecie w miejsce łusek wyrastały dwie skórzaste narośle.

Istotę tę w pradawnych księgach zwano Smoczę, a jeśli zawarte w opasłych woluminach

informacje na temat tych stwardniałych matowych pęcherzy były prawdziwe, znak łaski

bogów niebawem będzie kompletny.

Stwór przekrzywił łeb by przeszyć Basrakana paraliżującym w swej intensywności

spojrzeniem. Imalla na zewnątrz zachowywał spokój, jednak w żołądku poczuł formującą się

grudę lodu; chłód ten rozprzestrzeniał się z każdą chwilą, mrożąc mu dech i słowa w gardle.

Wydawało mu się, że to złotookie spojrzenie przepełnione było nienawiścią. Naturalnie stwór

nie mógł żywić nienawiści do niego. Wszak Imalla miał błogosławieństwo prawdziwych

bogów. A jednak w ślepiach monstrum wyraźnie malowało się zło. Może był to wyraz

pogardy, jaką twór prawdziwych bóstw żywił wobec śmiertelników? Tak czy inaczej

zaklęcia, jakimi Basrakan obłożył toporne granitowe kolumny utrzymają Smocze wewnątrz

kręgu, a z tunelu nie było innego wyjścia. Ale czy na pewno? Chociaż często schodził do

jaskiń pod górą, zanim jeszcze odnalazł gniazdo z jajami smocząt, nie zdołał odwiedzić nawet

co dziesiątej. Mogły istnieć tuziny wyjść z labiryntu korytarzy, których nigdy nie odnalazł.

Przerażające ślepia odwróciły się od niego i Basrakan odruchowo wziął głęboki oddech. Z

zadowoleniem stwierdził, że nie uczynił tego nerwowo. A więc faktycznie obdarzony był

łaską bogów.

Z szybkością, która zdawała się zbyt wielka jak na istotę tych rozmiarów, lśniący stwór

zbliżył się na dziesięć kroków do skrępowanych, stojących przy palach mężczyzn. Nagle

wielki, łuskowaty łeb odchylił się do tyłu a z ziejącej paszczy dobyło się przeraźliwe, jękliwe

zawodzenie, od którego jeńców sparaliżowało ze zgrozy. Obserwatorzy zamarli w pełnym

trwogi milczeniu, lecz naraz jeden z więźniów wrzasnął donośnie, piskliwie, przejmująco, a w

jego głosie pobrzmiewała wyraźnie nuta szaleństwa.

Chłopak bezgłośnie mocował się z więzami; krew zaczęła ściekać mu po przedramionach.

Ognistooki Imalla uniósł obie dłonie i skierował je wnętrzami ku górze, jakby zapraszał

Smocze do odebrania składanej mu ofiary.

— Pochodzi z głębin ziemi! — zakrzyknął. — Duchy ziemi są z nami! Nie zamykając

paszczy, monstrum opuściło łeb i zatrzymało wzrok na jeńcach. Spomiędzy potężnych szczęk

buchnęła struga czerwonego ognia, omiatając skrępowanych rzemieniami jeńców.

— Ogień to jego tchnienie! — zawołał Basrakan. — Duchy ognia są z nami!

Dwaj spośród trójki więźniów zmienili się w żywe pochodnie, ich włosy i tuniki płonęły.

Młodzieniec, wijąc się z bólu wywołanego ogniem zawył: Mitro, pomóż! Eldranie, ja…

Opalizująca istota postąpiła żwawo dwa kroki naprzód i mniejszą strugą ognia uciszyła

chłopaka. Następnie Smoczę silnym, energicznym szarpnięciem rozdarło płonące ciało na

dwoje. Rozległ się głośny trzask gruchotanych kości; strzępy zwęglonego ciała opadły na

kamienie.

— Prawdziwi bogowie są z nami! — zaintonował Basrakan. — Już niebawem nadejdzie

dzień, kiedy symbol przychylności bogów uniesie się w powietrze! Duchy powietrza są z

nami! — Stare woluminy nie myliły się, skonstatował. Te skórzaste nabrzmienia pękną jak

pęcherze, a w ich miejsce pojawią się skrzydła. Wielkie skrzydła. — Tego dnia wyruszymy w

drogę, niezwyciężeni, bo obdarzeni łaskami starych bogów i oczyścimy świat ogniem i stalą!

Chwała prawdziwym bogom!

— Chwała prawdziwym bogom! — odpowiedzieli jego poplecznicy.

— Cześć oddajemy starym bogom!

— Cześć oddajemy starym bogom! — zabrzmiał odzew.

— Śmierć niewiernym!

— Śmierć niewiernym! — Ryk był ogłuszający.

Tysiąc wojowników pozostanie tu, by patrzyć jak potwór zjada swoje ofiary. Są wszak

wybrańcami spośród rzesz obozujących w okolicznych górach i wielu z nich nigdy wcześniej

tego nie widziało. Basrakan miał ważniejsze sprawy. Smoczę samo wróci do swej jaskini,

kiedy nasyci się ciałami ofiar. Imalla ruszył pod górę mocno już wydeptaną w piaskowcu

ścieżką, wiodącą od amfiteatru wokół górskiego zbocza.

Mężczyzna, niemal dorównujący Basrakanowi wzrostem, lecz znacznie od niego

szczuplejszy, z brodą splecioną w warkocze i twarzą pałającą ascetycznym fanatyzmem,

wyszedł mu na spotkanie i pokłonił się nisko.

— Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo — rzekł

nowo przybyły. Sądząc po zielono–złoto–czerwonym turbanie, musiał być akolitą Basrakana,

choć nosił prostą, czarną szatę.

— Akkadam przybył. Kazałem, by zaprowadzono go do twego domu.

Na posępnym obliczu Basrakana nie odmalował się nawet cień podniecenia, jakie go

ogarnęło. Ogniste Oczy! Nieznacznie uniósł głowę.

— Niechaj prawdziwi bogowie błogosławią także i tobie, Jbeilu Imallo. Zaraz się z nim

spotkam.

Jbeil znowu się skłonił. Basrakan ruszył dalej, pozornie bez pośpiechu, lecz tym razem

nawet nie oddał ukłonu.

Ścieżka ciągnęła się wokół górskiego zbocza aż do wioski z dwudziestką kamiennych chat.

Osada rozrosła się w miejscu, gdzie ongi stał szałas Basrakana. Jego wyznawcy chcieli

wybudować dla niego warownię, on jednak uznał, iż forteca nie jest mu potrzebna. W swoim

czasie zezwolił, by zbudowano dla niego dogodną nową siedzibę, piętrową i większą niż

reszta wioski razem wzięta.

Nie chodziło tu o dumę, jak często sobie powtarzał, wyzbył się bowiem wszelkiej dumy i

chlubił się jedynie oddawaniem czci starym bogom. Tę budowlę wzniesiono na ich chwałę.

Brodaci mężczyźni w turbanach, poplamionych skórzanych kamizelkach i obszernych

szarawarach, których prawdziwa barwa pozostawała tajemnicą ze względu na kurz i

nieubłagany upływ czasu, kłaniali się kornie gdy ich mijał, podobnie zresztą jak kobiety

przyodziane w czarne szaty zakrywające ich ciała od stóp do głów z jedyną wąską szczeliną, z

której wyzierały błyszczące jak węgle oczy. Imalla zignorował ich wszystkich, podobnie jak

dwóch strażników; teraz bowiem nie ukrywał już pośpiechu.

Wewnątrz domu kolejny akolita w wielobarwnym turbanie zgiął się wpół i wykonał

zamaszysty gest kościstą ręką.

— Niechaj prawdziwi bogowie nieodmiennie ci błogosławią, Basrakanie Imallo. Ten

człowiek, Akkadam…

— Tak, Ruhallah. — Basrakan nie tracił ani chwili na oficjalne powitania. — Możesz

odejść.

Nie czekając aż mężczyzna wyjdzie, Imalla otworzył drzwi i wszedł do spartańsko

urządzonego pokoju, którego jedyny wystrój stanowiły czarno lakierowane stoły i stołki. Na

jednej ze ścian wisiała tkana mapa krain rozciągających się od morza Vilayet na zachód, aż

po Nemedię i Ofir.

Oblicze Basrakana zmroczniało na widok mężczyzny, który na niego czekał. Turban i

rozwidlona broda sugerowały, że mężczyzna jest góralem, jednak na palcach nosił on

pierścienie z drogimi klejnotami, jego płaszcz utkany był z najprzedniejszego jedwabiu, zaś

korpulentna figura zdradzała zamiłowanie do sutych posiłków i wina.

— Spędzasz zbyt wiele czasu wśród miastowych, Akkadamie — mruknął posępnie

Basrakan. — Nic dziwnego, że zasmakowałeś w ich rozpustnych nałogach. Zadajesz się z ich

kobietami!

Oblicze grubasa, chociaż śniade, wyraźnie pobladło i czym prędzej ukrywszy

upierścienione dłonie za plecami skłonił się przed Imalla.

— Nie Basrakanie Imallo, to nieprawda. Przysięgam! — Wypowiadał te słowa tak

pospiesznie, że zaczął się jąkać. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. — Jestem

prawdziwym…

— Dość! — uciął ostro Basrakan. — Lepiej abyś miał to, po co cię posłałem, Akkadamie.

Wydałem ci wyraźny rozkaz, byś nie wracał bez wiadomej informacji.

— Mam ją, Basrakanie Imallo. Odnalazłem je. I mam plany pałacu, a także mapy…

Basrakan nie pozwolił mu dokończyć.

— Zaiste prawdziwi bogowie wynieśli mnie w swych łaskach ponad innych ludzi!

Odwrócił się do Akkadama plecami i podszedł do gobelinu unosząc triumfalnie zaciśnięte

pięści w kierunku przedstawionych na nim państw. Wkrótce Ogniste Oczy należeć będą do

niego, a Smocze będzie mu podległe jakby stanowiło przedłużenie jego ciała i woli. A kiedy

oznaka łaski prawdziwych bogów wzbije się w powietrze przed niezliczoną armią jego

wyznawców, żadne śmiertelne wojska nie zdołają stawić im oporu.

— Chwała prawdziwym bogom — wyszeptał z przejęciem Basrakan. — Śmierć

wszystkim niewiernym!

 

I

 

Noc objęła czule Shadizar, miasto zwane powszechnie „Występnym”, spowijając

mrocznym woalem zdarzenia, które po tysiąckroć usprawiedliwiały słuszność wspomnianej

nazwy. Ciemność, która innym miastom przynosiła odrobinę wytchnienia, budziła do życia

wszystko co najgorsze w Shadizarze o Alabastrowych Wieżach, Shadizarze o Złotych

Kopułach, mieście rozpusty i zepsucia.

W dziesiątkach marmurowych komnat przyodziani w jedwabie notable zaciągali do łożnic

cudze żony a tłuści, brzuchaci kupcy z obwisłymi podbródkami ślinili się obmyślając

porwania nadobnych, niewinnych córek swych rywali. Uperfumowane żony w towarzystwie

niewolników wachlujących je śnieżnobiałymi strusimi piórami spiskowały jak przyprawić

rogi małżonkom, podczas gdy gorącookie młode dziewki bogate lub szlachetnego urodzenia

obmyślały plany, by wywieść w pole straże strzegące ich rzekomego dziewictwa. Dziewięć

kobiet, trzydziestu jeden mężczyzn, jeden żebrak i jeden lord padło ofiarą morderstwa.

Złodzieje wykradli z żelaznych skarbców fortunę dziesięciu bogaczy, a pięćdziesięciu innych

wzbogaciło się kosztem ubogich. W trzech zamtuzach dokonano niebywałych,

niespotykanych dotąd aktów perwersji. Setki a może tysiące dziewek ulicznych kupczyło

swymi wdziękami na spowitych cieniami ulicach miasta, a przyodziani w łachmany żebracy o

zdeformowanych ciałach wypatrywali potencjalnych ofiar wśród opitych winem klientów

nierządnic. Żaden mężczyzna nie wędrował ulicami Shadizaru nie uzbrojony, lecz nawet w

najznamienitszych dzielnicach miasta oręż nie zawsze wystarczał, by ocalić czyjeś srebro

przed bandami rzezimieszków i rozbójników. Shadizarska noc była w pełnym rozkwicie.

Strzępiaste chmury poruszane ciepłą bryzą przesłaniały wiszącą wysoko na niebie tarczę

księżyca. Wędrujące cienie przepływały ponad dachami domów, wystarczały one jednak

potężnemu, muskularnemu młodzieńcowi, z prostym, szerokim mieczem przewieszonym na

ukos przez plecy, tak że długa oprawna w wytartą rekinią skórę rękojeść wystawała ponad

jego prawym barkiem. Młodzian ów przemykał po dachach domów na równi z cieniami, od

jednego komina do drugiego. Ze zręcznością zrodzoną wśród dzikich pustkowi jego

rodzimych gór Cymmeriańskich, zlewał się z ruchomymi cieniami, stając się niewidocznym

dla ludzi z miasta.

Muskularny chłopak dotarł do końca dachu i wejrzał w czerń skrywającą brukowaną ulicę,

trzy piętra niżej. Jego oczy miały barwę szlifowanych szafirów, a oblicze okolone grzywą

równo przyciętych nad czołem kruczoczarnych włosów związanych w kucyk rzemykiem,

wskazywało, iż mimo młodego wieku widział i przeżył więcej niż niejeden zgrzybiały

starzec. Zlustrował sąsiedni budynek, alabastrowy sześcian zdobiony misternym fryzem

ciągnącym się wokół całej budowli o długość ramienia poniżej dachu. Z głębi gardła

młodzieńca dobył się cichy warkot. Ulica miała dobrych sześć kroków szerokości, i był to

najwęższy jej odcinek, z czterech otaczających budowlę pałacową. Kiedy wybierał podejście

od tej strony, nie zauważył wszelako, albowiem prowadził obserwację ulicy poniżej, że

odległy dach był pochyły. Stromy! Niech Erlik porwie Baratsesa — pomyślał. Wraz z jego

złotem!

Ta kradzież nie była jego pomysłem. Zlecił mu ją kupiec Baratses, dostawca przypraw

korzennych z najdalszych krain świata. Handlarz zaproponował dziesięć sztuk złota za

najcenniejszą własność Samaridesa, zamożnego importera drogich kamieni — puchar wykuty

z pojedynczego, wielkiego szmaragdu. Dziesięć sztuk złota stanowiło zaledwie setną część

wartości pucharu, dziesiątą tego ile zapłacą paserzy z Pustyni, niemniej pechowy rzut kośćmi

sprawił, iż Cymmerianin rozpaczliwie potrzebował gotówki. Zgodził się na wypełnienie

zlecenia i cenę, wziął nawet dwie sztuki złota z góry, zanim jeszcze dowiedział się, co miał

ukraść. Zobowiązał się, przeto musiał dotrzymać danego słowa. Przynajmniej na dachu

przeciwległego budynku nie ma straży, pomyślał posępnie, choć wiele należących do kupców

domostw było solidnie pilnowanych.

— Na Croma! — wymamrotał pod nosem zerkając po raz ostatni na dach domu

Samaridesa i wycofał się w cienie pośród kominów. Oddychając głęboko, by napełnić płuca,

przykucnął i pochylił głowę. Przeniósł wzrok na dach naprzeciwko. Nagle, jak atakujący

ofiarę lampart rzucił się naprzód, w dwóch susach osiągając pełną prędkość. Wybił się z

krawędzi dachu i wyprysnął w powietrze z wyciągniętymi przed siebie rękami i zgiętymi w

chwytne szpony palcami.

Z impetem wylądował całym ciałem na pochyłym dachu. I natychmiast zaczął się

ześlizgiwać. Rozpaczliwie rozłożył na boki ręce i nogi, by spowolnić osuwanie, wzrokiem

poszukiwał jakiegoś punktu zaczepienia, choćby najmniejszej wypukłości lub zagłębienia,

których mógłby się uchwycić. Nieubłaganie jednak zsuwał się ku krawędzi dachu, upadek był

niemal nieuchronny.

Nic dziwnego, że na dachu nie ma strażników, pomyślał wściekły, bo nie zastanowił się

nad tym wcześniej. Dachówki miały gładkość najlepszej porcelany. W czasie, jakiego

potrzeba na zaczerpnięcie tchu, jego stopy a zaraz potem nogi znalazły się poza krawędzią

dachu. Wtem lewa ręka natrafiła na niszę gdzie brakowało dachówki. Kruche płytki popękały,

gdy barbarzyńca gorączkowo macał dokoła obiema rękami poszukując jakiegoś punktu

zaczepienia, odłamki dachówek posypały się wokół niego, niknąc w mroku poniżej. Dłonią

natrafił na drewno i uchwycił się go konwulsyjnym gestem. Z ostrym szarpnięciem, które

omal nie wyrwało mu barku ze stawu, zawisł dyndając w powietrzu nogami nad znajdującą

się trzy piętra pod nim ulicą.

Po raz pierwszy od wykonania skoku wydał z siebie dźwięk, długi, przeciągły świst

powietrza wypuszczonego przez zaciśnięte zęby.

— Dziesięć sztuk złota — mruknął ponuro — to za mało.

Wtem drewniany wspornik dachu, którego się trzymał, pękł z ostrym trzaskiem i

młodzieniec ponownie zaczął spadać. Obrócił się i wyprężył, chwytając koniuszkami palców

szerokiego na długość palca parapetu u dołu fryzu, po czym plasnął całym ciałem o mur.

— Zdecydowanie za mało — wysapał, odzyskawszy oddech. — Byłbym głupcem,

gdybym po tym wszystkim nie zabrał tego przeklętego pucharu do Zeno.

Wiedział jednak, że nie odwiedzi nemediańskiego pasera. Nie tym razem. Dał słowo.

Uznał, że w tym momencie jego problemem nie była zyskowna sprzedaż szmaragdowego

cacka, lecz wyd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin