Conan -16- Conan i czarownik.doc

(476 KB) Pobierz
ANDREW J OFFUTT

ANDREW J OFFUTT

 

 

 

CONAN I CZAROWNIK

 

PRZEŁOŻYŁ IZYDOR DUDA

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN AND THE SORCERER

 

I

SPISKOWCY

 

Pochodnie płonęły rzucając migotliwe światła na hulaków w maul, gdzie złodzieje z całego

Wschodu odbywali swój conocny karnawał. W innych dzielnicach zamoryjskiego Arenjun

drgały delikatne płomyki lamp wypełnionych perfumowanym olejem i słychać było dźwięk

subtelnej muzyki. W maul panował hałas i nie było tu wykwintnej konwersacji.

W bogatej części Arenjun — Miasta Złodziei ludzie rozmawiali ciszej, a uliczki były

czyste i bezpieczniejsze. Złote światła oliwnych lamp zapalały ognie w klejnotach na palcach

chłodnookich arystokratów o dumnie uniesionych głowach, wzbudzały łagodny odblask na

perłach ponaszywanych na tuniki obłudnych kupców, pieściły owinięty sznurem

roziskrzonych szmaragdów gruby kark podstarzałej żony dostojnika oraz płonęły krwawym

blaskiem na rubinach, granatach i karneolach, zdobiących ciało jej szyderczo uśmiechniętej

córki. Szmer drogiego jedwabiu towarzyszył poruszeniom tłustych ciał.

W pospolitych, błotnistych norach złodziejskiego maul szalała hałastra.

Byli tu donosiciele o chytrych twarzach, przymilnie uśmiechnięci porywacze dzieci,

złodziejaszki o zręcznych palcach oraz zawsze czujni i niespokojni najemni mordercy.

Zuchwali zbóje stąpali dumnie z kupionymi na tę noc nierządnicami u boku. Niedomyte ciała

i potargane, szorstkie włosy tych kobiet pokrywały błękitne, pasiaste agaty, kiepsko

oszlifowane kawałki różowego kwarcu, a także płytki błyszczącej miki i kawałki kolorowego

szkła. Piersiasta Nemedianka, zaspokajająca żądze kilkunastu wygolonych najemników z

Koth, miała na palcu pierścień z okruchem zielonego awanturynu. Kryształ ów pochodził być

może z pradawnej Atlantydy, gdzie, jak mówiono, klejnoty te ustawione na sześciokątnych

kolumnach dawały moc tamtejszym kapłanom.

Lecz nie dawały jej tutaj, bowiem w maul — dzielnicy złodziei, źródłem mocy były tylko

miecze i noże w silnych, szybkich i pewnych rękach.

Ktoś jęczał w głębi mrocznego zaułka, jednak przechodnie nie zważali na to. Dopiero

dzienne światło pokaże czy był to jęk umierającego, czy pułapka na litościwego durnia.

Jeden z mieszkańców tej dzielnicy szczurzych nor, błotnistych ulic i domów o dziurawych

murach, opuścił ją dziś w nocy wymawiając się od hulanek, na które go zapraszano. W

ostatnim czasie powiodły mu się trzy kolejne wypady i teraz stać go było, by się zabawić w

śródmieściu.

Kolczyki z rubinami i kamieniami księżycowymi, ściągnięte z taboretu obok łoża śpiącej

właścicielki, wystarczyły na zakup dobrego sztyletu, długiego na półtorej stopy z pochwą

wysadzaną granatami, i spłacenie długów w dwu knajpach, położonych w głębi maul. Potem,

gdy małżonka członka Rady Miejskiej tarzała się w alkowie ze swym młodym kochankiem,

nie dalej jak dziesięć kroków od niej przez okno uleciał jej piękny, perłami wyszywany

płaszcz oraz puchar z litego złota. Wyniósł je potężnie zbudowany młodzieniec o kocich

ruchach odziany w jedwabną tunikę, której błękit harmonizował z niebieskimi oczami

złodzieja, a kontrastował z jego czarną grzywą.

Najzyskowniejsze było trzecie zlecenie, związane na dodatek z dokonaniem dobrego

czynu. Za skradzenie pary pochopnie podarowanych, szmaragdowych spinek oraz kilku

nierozważnych listów, po zwróceniu ich dawcy czarnowłosy młodzieniec otrzymał trzy sztuki

złota i siedemnaście srebrnych monet. Początkowo proponowano mu dwie i dziesięć, podczas

gdy on domagał się pięciu i dwudziestu pięciu, ale dogadali się po kupiecku, to znaczy każdy

z nich ustąpił o połowę. Dwa ostatnie zadania pozwoliły młodzieńcowi kupić sobie noc poza

maul; a okazja ta, jak miał nadzieję, mogła stać się początkiem korzystniejszego

przedsięwzięcia. Okryty przetykanym srebrem płaszczem i odziany w jedwabną tunikę,

wybrał się zatem do śródmieścia.

Teraz płaszcz ten leżał złożony na stołku, zaś błękitnooki młodzieniec siedział na nim

beztrosko i częstował winem młodą, ładną dziewczynę. Powaga, z jaką napełniał jej kielich

świadczyła, iż nie ma on zbyt wielkiego doświadczenia w tym względzie. Dziewczyna miała

tylko dziewiętnaście lat, a mimo to była starsza od niego, co dawało się dostrzec pomimo jego

olbrzymich kształtów. To, iż młodzieniec nosił miecz, wzbudziło ciekawość kobiety, więc

zapytała go czym się trudni.

— Jestem przybocznym żołnierzem ze świty pewnego szlachcica — wyjaśnił niebieskooki.

— Mój pan wkrótce wyjeżdża, a ja będę pełnił przy nim straż.

Nikt nie spoglądał na niego nieprzychylnie, choć tutaj, do oberży „Shadiz”, przychodzili

tylko bogaci i dobrze urodzeni.

— Zapewne tam w Symrii wyrastacie na potężnych mężczyzn — stwierdziła młoda

kobieta.

— W Cymmerii — poprawił ją.

Pochylił się ku jej ślicznej twarzy, a kiedy poruszył głową jego błękitne oczy zabłysły jak

szafiry.

— Dawno temu — powiedział — kiedy miałem piętnaście lat i tylko sześć stóp wzrostu, a

ważyłem dwadzieścia funtów mniej niż dwie setki, razem z hordą zamroczonych krwią

współplemieńców zmietliśmy w nicość aquiloński garnizon w Venarium. Żaden Aquilończyk

nie uszedł naszym mieczom i pochodniom!

Och, „dawno temu” — pomyślała z ironią — przecież on nie ma jeszcze osiemnastu lat.

Słuchając tego czuję się jakbym miała osiemdziesiąt!

Znała mężczyzn, więc spoglądała na Cymmerianina chłodno, świadoma jego męskich

pragnień. Ona została kobietą mając lat czternaście, a gdy miała szesnaście, zabrał ją z ulicy

pewien gruby kupiec, który skończył wtedy czterdzieści osiem lat. Teraz, w tej karczmie,

zajmowała się wyciąganiem pieniędzy od gości. Słuchając Conana zabawiała się swymi

ufarbowanymi na brązowo włosami. Jakby niechcący, zsunęła odrobinę pozłacany, miedziany

napierśnik tak, aby młodzieniec nie mógł przestać myśleć o tym, co kryło się pod metalem…

— Przedramię ma grube jak moje udo — myślała dalej, lecz już z podziwem — same

muskuły…

Instynkt uliczny mówił jej, że ten z pozoru naiwny, niedoświadczony młodzik jest z całą

pewnością kłamcą i złodziejem. Jak bowiem inaczej w Mieście Złodziei cudzoziemiec z tak

barbarzyńskim akcentem mógł zdobyć srebro, które pokazał właścicielowi oberży?

No cóż… uznała, że dopóki nie przyjdzie Kagul, ten młokos z północy dostarczy jej

dobrego wina i rozrywki. Kiliya zastanawiała się gorączkowo nad sposobem wyciągnięcia od

chłopca jego pieniędzy, choć w jej duszy budziły się z wolna całkiem odmienne pragnienia…

— Piętnaście? Och, Conanie! Nie jestem pewna czy mówisz poważnie, czy też starasz się

zawrócić w głowie biednej dziewczynie swymi niesamowitymi opowieściami!

Spoglądając na nią mrugnął lekko i nawet stary, wiekowy oszust nie mógłby nie zaufać

jego niewinnym, błękitnym oczom.

— Ja nie kłamię, Kiliya.

— Tak? — teraz ona mrugnęła lekko przyglądając się jego jasnej skórze, odziedziczonej

po hyboriańskich przodkach. — Nigdy?

— Prawie nigdy — stwierdził i roześmiali się oboje. Przysunął się bliżej niej, a pod stołem

jego promieniująca żarem dłoń nakryła jej udo.

— Co robisz, Conanie? — szepnęła. — Czy nie uważasz, że powinniśmy dostać więcej

wina? Ktoś osuszył mój kubek zupełnie do dna! — pokazała mu puste naczynie.

Nie odrywając od niej oczu, uniósł ramię i skinął na karczmarza. Gest ten przyciągnął

również uwagę mężczyzny o szczurzej twarzy, siedzącego nieco dalej z trzema kobietami, a

jedną z nich tak szkaradną, że musiała być bez wątpienia jego żoną.

— Podaj nam wina, lecz dobrego, a nie tych ghazańskich soków winogronowych! —

zawołał głośno Cymmerianin i dodał ciszej: — Jestem strażnikiem przybocznym bogatego

pana. A on, jak możesz zauważyć, naprawdę jest bogaty.

— O, tak. Ale… czy potrafisz naprawdę użyć swego miecza, z tym starożytnie

wyglądającym uchwytem?

— Rękojeścią — poprawił ją po raz drugi i przesunął lewą rękę w kierunku biodra, by

dotknąć długiego na trzy stopy ostrza w pochwie z wytartej skóry. — Potrafię go użyć, Kiliya

— rzekł — i używałem. Jego ostrze było nie raz tak czerwone, jak te granaty na twojej szyi.

— Rubiny — teraz ona go poprawiła.

Conan uśmiechnął się tylko. Był to drwiący uśmiech, gdyż to były granaty, a on chciał, by

ona wiedziała, że on o tym wie. Kiliya nie przejęła się tym i pozostawiła udo pod jego ręką.

— Conan…

— Tak.

— Każdej nocy zagląda tutaj oddział straży miejskiej — powiedziała przypatrując mu się

badawczo — myślę, że nie będzie nas tutaj, gdy oni przybędą, czyż nie?

Jego twarz przybrała znów wyraz słodkiej niewinności, zaś dłoń pogłaskała uspokajająco

jej kolano.

— Dlaczego nie? Czyż nie jesteśmy uczciwymi mieszkańcami Arenjun?

— Jedno z nas — powiedziała tajemniczo Kiliya — nie jest.

On, udając zdumienie, pochylił się ku niej.

— Kiliya! Jaki to kryjesz groźny sekret? Zapewne nie masz nic wspólnego ze

zrujnowaniem i okradzeniem Wieży Słonia, o czym wszyscy ostatnio mówią?

— Myślę, że mym jedynym sekretem jest to, że popijam wino i że moje udo pieści

błękitnooki Symrianin… złodziej.

— Cymmerianin — poprawił spokojnie, po czym dodał: — Ja? Złodziej? Tutaj? Ho, ho,

moja miła! Złodzieje ukrywają się w maul.

— Sądzę, że może kilku… — zaczęła.

— Kiliya! Co u licha robi moja dziewczyna, siedząc przy stole z tym pętakiem? Hej,

młokosie! Gdzie jest twoja druga ręka?

Nie cofając ręki, o którą pytano, Conan drgnął i odwrócił się, spoglądając na mówiącego.

Przyglądali się sobie w milczeniu i w ciszy, która zapadła gdy do oberży weszło pięciu ludzi

ze straży miejskiej. Ich przywódca patrzył zimno na Cymmerianina.

Conan nie odezwał się. Jedynie obrzucił wzrokiem pancerz podoficera, ozdobioną głową

smoka rękojeść miecza oraz hełm, spod którego wyglądała twarz z długim nosem i czarnymi

wąsami. Cymmerianin uświadomił sobie powoli, że nie jest w maul, lecz w oberży „Shadiz”,

w śródmieściu, w towarzystwie udającej słodką idiotkę kurtyzany i piątki uzbrojonych po

zęby żołnierzy. Conan nie poruszył się, gdy jeden z nich zaczął iść ku niemu. Wszyscy obecni

z zapartym tchem wpatrywali się w Zamorańskiego sierżanta straży, sunącego pomiędzy

stołami i ławami, lub utkwili wzrok w potężnym młodzieńcu, do którego żołnierz się zbliżał.

Kiliya chciała cofnąć nogę, lecz ręka Cymmerianina spokojnie powędrowała za jej udem.

Bogiem Conana był Crom i tylko Cymmerianie wiedzieli, że ulubioną córką Croma jest

Nieustępliwość.

Wysoki i chudy sierżant, naznaczony ostrzem na jednym policzku, stanął nad młodzieńcem

w błękitnej tunice.

— Nie chciałem wrzeszczeć do ciebie przez salę, żołnierzu — powiedział spokojnie Conan

— tak już mnie wychowano… Młokosem nie jestem i wszyscy troje wiemy, gdzie jest moja

ręka. Spytałbym cię, czy przyłączysz się do nas z dzbanem wina, gdyby nie to, że właśnie

zakończyliśmy rozmowę i wychodzimy.

— Odejdziesz samotnie, razem ze swoim barbarzyńskim akcentem i to szybko! A jeśli

chcesz odejść z obydwiema rękami, to połóż je na stole.

Nie będąc dzieckiem obłudnej cywilizacji Cymmerianin nie przejmował się udawaniem

przestraszonego. W jego oczach zabłysły nagle błękitne ognie przywodzące na myśl płonący

lód.

— Nie złamałem prawa, strażniku. Nie zostałeś najęty przez miasto, by zakłócać spokój

uczciwym mieszczanom.

— Teraz, przyjacielu, nie jestem strażnikiem. Właśnie zdałem służbę. W tej chwili jestem

mężczyzną stojącym nad pętakiem, którego łapa spoczywa na nodze mojej kobiety.

Nic nie przerwało ciszy panującej w „Shadiz”. Kupcy i szlachcice siedzieli nieruchomo z

wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. Na podobne awantury nie było miejsca w tak

porządnej oberży jak „Shadiz”. Koryncki kupiec wzrokiem zmierzył odległość do drzwi

wyjściowych. Na progu stali czterej strażnicy wpatrzeni w swego dowódcę.

— Conan…

Na głos Kiliyi, Conan odwrócił się do niej mówiąc:

— Powiedz temu nieznośnemu pyskaczowi, że… Przerwał czując dłoń mężczyzny na

ramieniu. Po ułożeniu kciuka Conan zorientował się, że jest to lewa ręka. Odgadł również, co

robi prawa. Za chwilę usłyszał szelest metalu ślizgającego się po skórze. Tamten wyciągał

miecz!

Conan puścił udo Kiliyi i błyskawicznie obrócił się na stołku. Płaszcz, na którym siedział,

ułatwił mu ten manewr. Równocześnie prawa noga Cymmerianina pomknęła w górę i w bok.

Obuta stopa trafiła w nagolennik strażnika. W uderzeniu tym było znacznie więcej siły, niż

Zamoranin mógł się spodziewać, i trochę więcej niż mógł wytrzymać.

— Ach! — zdołał tylko westchnąć i runął na podłogę.

Zaszurały stołki i rozległy się piski kobiet. Stół zatrzeszczał i podskoczył na kozłach, gdy

kolano Cymmerianina musnęło od spodu blat. Ktoś wymruczał święte imię Mitry.

Tymczasem Conan dokończył obrót na pośladkach i teraz z kolei jego lewa stopa trafiła w

biodro obalonego strażnika. Ten stęknął głucho.

— Kagul! — wrzasnęła Kiliya zrywając się z miejsca. — Ty barbarzyński głupcze!

Zraniłeś Kagula!

Przyklękła pośpiesznie obok powalonego sierżanta, który nie do końca wyciągnął miecz i

upadając na prawy bok skaleczył sobie biodro o własne ostrze. Conan przymrużył oczy i

wpatrzył się chełpliwie w młodą kobietę. Powoli sięgnął po kubek i upił łyk wina. Wtem

spojrzenie klęczącej dziewczyny pomknęło w górę, gdzieś za niego. Conan instynktownie

rzucił się w bok. Dzięki temu miecz w dłoni jednego z ludzi Kagula odrąbał róg stołu zamiast

ramię Cymmerianina. Naokoło podniosły się gniewne głosy i zaszurały stołki. Zadano cios w

oberży „Shadiz”! W ogólnej wrzawie słychać było też okrzyki podziwu. Gdyby nie

niewiarygodna, lamparcia szybkość młodego barbarzyńcy, na podłodze leżałaby teraz jego

odcięta ręka.

Zdumiony strażnik schwycił mocno za rękojeść, próbując uwolnić ostrze, które utknęło w

dębowej poprzeczce pod blatem stołu. Żołnierz sądził, że jego niedoszła ofiara zdrętwiała ze

strachu. Był w błędzie.

Potężna pięść pomknęła niczym kowalski młot. Uderzenie złamało przedramię

Zamoranina, który zawył z bólu i zemdlał zanim padł na podłogę.

— Brać go! — zawołał inny z ludzi Kagula. Załomotały przewracane stoły i ławy, gdy

goście pojęli powagę sytuacji i zaczęli robić wszystko, by znaleźć się gdziekolwiek indziej.

Koryntiański kupiec opuścił karczmę z taką szybkością, że prostytutka, z którą siedział, ledwo

mogła za nim nadążyć. Tylko jeden mężczyzna we wschodnich szatach pozostał na miejscu

przyglądając się z ciekawością.

— Przeklęty barbarzyńca — parsknął jakiś stary szlachcic. — Brać go!

— Brać go! — warknął Kagul podnosząc się z pomocą Kiliyi.

— Zabić go! — zapiszczała Kiliya, będąca widać odmiennego zdania.

Zazdrosny strażnik i zdradziecka dziewka, która okazała się bardziej żądna krwi, niż

wampirzyce z Vanir. Prysły młodzieńcze złudzenia. Krótki flirt Conana z dobrze urodzonymi

i bogaczami Arenjun zakończył się.

Cymmerianin rzucił się w prawo, oddalając się od dwóch strażników i odwracając

jednocześnie. Kiedy obrócił się zupełnie, pochwa miecza zwisała już pusta, a przed nim

zamigotało długie na trzy stopy ostrze.

Trzeci strażnik skoczył naprzód i zadał szybki sztych.

Ten barbarzyńca był ogromny, lecz któż mógł wiedzieć więcej o szermierce niż

wyćwiczony strażnik z miasta, którego połowę mieszkańców stanowili złodzieje? Żołnierz nie

obawiał się żadnego opryszka, z których większość potrafiła tylko szybko uciekać.

Conan jednak ani myślał uciekać. Wykonał zręczny unik, pochylił się i zrobił krok ku

atakującemu. Oparłszy ciężar ciała na lewej nodze uniósł miecz ponad głowę.

Był to błąd, gdyż strażnik mógł teraz z łatwością rozpłatać udo barbarzyńcy. Żołnierz

skwapliwie zamierzył się do tego ciosu, gdy wtem miecz Conana niespodziewanie zmienił

kierunek ruchu. Zamiast się wznosić, pomknął poziomo. Zdezorientowany Zamoranin nie

zdążył się zasłonić. Trzy stopy wyostrzonej stali rozchlastało mu usta. Bryznęła krew, a

wrzask przerażenia i bólu przeszedł w głupkowaty chichot. Mężczyzna wypuścił miecz i

odwracając się plecami do Cymmerianina odszedł chwiejnie z dłońmi przyciśniętymi do

okaleczonej twarzy. Conan wzgardził odsłoniętymi plecami przeciwnika. Doświadczenie

dawno nauczyło go by nie marnować sił na już pokonanego wroga. Zdziwił się słysząc

zachęcający okrzyk w ogólnym chórze wrzasków przerażenia i zniewag, które wypełniły

karczmę „Shadiz”. Ktoś tutaj wyraźnie nie kochał stróżów prawa. Był to chyba ten spokojny

mężczyzna we wschodnim khilacie.

Zdziadziały szlachcic, z jedną ręką wspartą na wydatnym brzuchu, wrzaskliwie domagał

się miecza. Pewien młody roztropny żołnierz, który przypadkiem znalazł się wśród gości,

cofał się powoli. Zręczność młodego barbarzyńcy i jego doświadczenie w walce nie podlegały

dyskusji.

Kagul powstał. Wyglądał nikczemnie z dłońmi zaciśniętymi na rękojeściach miecza i

sztyletu.

Conan miał zatem przed sobą trzech uzbrojonych mężczyzn, dobrze rozstawionych i

powoli zbliżających się do niego. Znalazłszy się w roli osaczonego zwierzęcia, odzyskał

spokój.

— Cofnąć się — powiedział zimno. — Jeśli cenisz życie tych kundli, Kagul, odwołaj ich.

Umiesz zbyt mało, by wchodzić mi w drogę. Stać cię tylko na to, by napędzić strachu małemu

złodziejaszkowi czy podstarzałej ladacznicy. Ja okrwawiłem swój miecz w niejednej bitwie.

Zatem zejdźcie mi z drogi, parszywe psy!

Strażnicy zawahali się i popatrzyli niepewnie na Kagula. Ten zacisnął wargi i postąpił w

stronę Conana, ustawiając się tak, by móc zadać zdradzieckie pchnięcie trzymanym w lewej

ręce sztyletem.

— Brać go! — powtórzył ponownie stanowczym i nieugiętym głosem. — Nie musi być

żywy.

Conan przykucnął.

— Lepiej przyjdźcie tu wszyscy razem — odezwał się spokojnie. — W imię Bel! —

zawołał i skoczył, tnąc w skroń najbliższego strażnika, w chwili gdy ten oglądał się na

pozostałych. Zamoranin poleciał w tył i runął na stół. Oparta o ścianę córka jakiegoś

dostojnika westchnęła podniecona widokiem tryskającej krwi. Pierś dziewczyny zafalowała, a

czubek języka zwilżył karminowe wargi.

Kagul zaatakował podstępnym sztychem. Ostrze Conana odtrąciło sztylet z głośnym

szczękiem. Kagul ledwie zdołał sparować cięcie Cymmerianina, które spadło nań znacznie

szybciej niż się spodziewał. Barbarzyńca posługiwał się mieczem, jakby był on z drewna, a

nie z ciężkiego żelaza. Natychmiast po ciosie Conan cofnął się o krok. Spojrzał w lewo

zamierzając się na trzeciego strażnika. Wtedy ktoś, komu nie obce było imię Bel — bóstwa

złodziei, rzekł spokojnie:

— Lepiej poszukaj okna, góralu! Słyszę na zewnątrz kroki strażników.

Żołnierz obrócił się, by spojrzeć na mówiącego te słowa. Chciał zapamiętać człowieka

pomagającego przestępcy. Zdołał jednak tylko stwierdzić, że mężczyzna ów pochodzi

zapewne z Iranistanu. Zaraz potem zamorański strażnik poczuł w swym brzuchu

dwustopowy, ilbarski nóż nieznajomego.

Dokonawszy tego, obcy przemknął szybko pod ścianą i zniknął za drzwiami. Stary

krzykliwy szlachcic zaniemówił z wrażenia. Conan został sam. Postanowił nie czekać na

następny atak.

Już wcześniej wypatrzył okno, wychodzące na boczny zaułek. Runął naprzód, tnąc w biegu

tak mocno, że Kagul wolał odskoczyć niż odbić ten cios. Barbarzyńca przemknął obok, po

czym bez wahania cisnął miecz za okno, a następnie sam skoczył głową naprzód.

Na zewnątrz ostrze zadźwięczało o bruk. Conan obróciwszy się w powietrzu upadł na

ziemię. Przetoczył się i stanął szybko. Jedyną szkodą, jaką odniósł, była rozdarta tunika.

Jeszcze klęcząc na ziemi Cymmerianin chwycił lewą ręką miecz, wstając przełożył oręż do

prawej i wsunął go do pochwy nim w pełni się wyprostował. Dla postronnego obserwatora

ruchy barbarzyńcy byłyby tylko rozmazaną plamą. Conan popatrzył w górę. W ciągu chwili,

która minęła, Kagul i ostatni strażnicy nie dobiegli jeszcze do okna, a drugi oddział straży nie

dotarł do głównych drzwi oberży. Conan skoczył w ciemność.

W karczmie, odpychając na bok Kagula, stary gadatliwy szlachcic pierwszy dopadł okna.

Zdołał jeszcze dostrzec znikający w mroku błękit tuniki.

— Biegnijcie dookoła karczmy! — rozkazał stanowczo. — Ucieka zaułkiem w stronę

maul!

— Byłbym już go dopadł — warknął wściekły Kagul — lecz ty, stary durniu,

zatarasowałeś okno.

Starszy mężczyzna, w opiętej na brzuchu tunice, odwrócił się do sierżanta straży. Spojrzał

nań oczami nagle przemienionymi w lód.

— Raduj się dźwiękiem swoich ust, nędzniku — wycedził zimno. — Jestem generał

Stahir. Już drugi raz tej nocy szczekasz jak pies na lepszych od siebie. Dopilnuję, by twój

przełożony dowiedział się o twojej dzisiejszej głupocie i zuchwalstwie. Będziesz miał

szczęście nie rozmawiając z katem, a już na pewno nie pozostaniesz sierżantem straży.

Stahir odszedł kołyszącym się krokiem. Strażnicy zebrani w oberży ruszyli by wypełnić

jego rozkazy.

Żołnierze obiegli „Shadiz” dookoła, ale nie zauważyli nikogo. Nic dziwnego, gdyż

Cymmerianin jak wielki kot przykucnął na krawędzi dachu. Spoglądając w dół spokojnie

rozważał swą sytuację.

W chwili gdy Kagul rozmyślał ponuro nad swą przyszłością, Conan wstał i przeskoczył na

dach budynku, stojącego za oberżą „Shadiz”. Wkrótce był już o cztery budynki dalej. Słyszał

nawoływania strażników, miotających się po ciemnych, bocznych uliczkach. Żaden z nich nie

pomyślał by spojrzeć w górę. Szukali przecież człowieka, a nie górskiego kota…

Conan znów rozdarł swoją tunikę, lecz mógł tylko kląć. Jego wspaniały płaszcz pozostał

na stołku w karczmie „Shadiz” i niepodobna go było odzyskać! Na dodatek taka ładna

jedwabna tunika została zupełnie zniszczona. Znajdował się teraz nad ciemnym oknem

jednego z domostw. Miał już wskoczyć do wnętrza, gdy powstrzymał go wydobywający się

stamtąd głos.

Cymmerianin zmarszczył brwi, wpatrując się w okno. Odruchowo przysunął się by słyszeć

lepiej.

— Dlaczego to ma taką wartość dla Hisarr Zulu, tego nie wiem — powiedział męski głos. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin