Krall Hanna - Hipnoza.pdf

(311 KB) Pobierz
Hanna Krall
Hanna Krall
Hipnoza
Reportaże z lat 1986-1989
Hanna Krall
HIPNOZA
Wydanie drugie, zmienione
Wydawnictwo a5 Kraków 2002
Projekt okładki i stron tytułowych Frakcja R
Na okładce wykorzystano obraz na szkle
Aliny Towarnickiej-Allerhand
Autoportret z kotem
Foto Marek Gardulski
(c) Copyright by Hanna Krall, 2002
ISBN 83-85568-54-9
Skład i łamanie Sławomir Onyszko
Druk
Drukarnia Narodowa S.A. Kraków, ul. Marszałka J. Piłsudskiego 19
Powieść dla Hollywoodu
1.
Pani, której nie znam, zadzwoniła z wiadomością, że pani, której nie znamy obie, chciałaby
mieć o sobie książkę. Tę książkę miałabym ja napisać.
- Czy jej życie zasługuje na opisanie? - spytałam, ale moja rozmówczyni nie miała pojęcia o
życiu owej pani.
- Czy ona mi zapłaci? - spytałam. Moja rozmówczyni nie miała również pojęcia o stanie jej
finansów, ale podyktowała mi adres. Osoba, w imieniu której dzwoniła, mieszka w Izraelu.
Napisałam do niej list. Był to krótki, rzeczowy list człowieka interesu. Podobno chce pani mieć
książkę o sobie - pisałam. - Jeśli pani życie nadaje się na książkę, napiszę ja, ale, oczywiście, to
musi kosztować.
Nigdy nie pisałam podobnych listów, ale też nigdy przedtem nie miałam córki-emigrantki.
Moja córka i mój wnuk mieszkali od niedawna w Kanadzie, a bilet do Kanady nie jest tani. Za
bilety do córki - pomyślałam - mogę wynająć się do opisania każdego życia.
Usługa, jaką miałam wykonać, jest częstym zajęciem niezamożnych literatów na Zachodzie.
Mówi się o takim ghost-writer. Pisarz-duch, piszący anonimowo, za kogoś, za pieniądze.
W odpowiedzi moja ewentualna bohaterka zaproponowała mi przyjazd do Izraela.
W Jerozolimie miała się odbyć międzynarodowa konferencja poświęcona historii i kulturze
polskich Żydów, wszystko układało się więc pomyślnie. Napisałam ewentualnej bohaterce, że
przyjadę do niej po konferencji. Ona opowie mi swoje życie, ja przedstawię warunki. Jeśli się nie
dogadamy - nic nie szkodzi. Poznamy się, wypijemy razem herbatę i miło się pożegnamy. Może
nawet polubimy się.
Przez tydzień mieszkałam w Jerozolimie. Od czasu do czasu rozmawiałyśmy z ewentualną
bohaterką przez telefon. Już wiedziałam, że mieszka w Izraelu od niedawna, ma tam dwie córki,
a podczas wojny była w Oświęcimiu.
- Dużo było książek o Oświęcimiu - powiedziałam rozczarowana.
- Ja wiem - powiedziała ewentualna bohaterka - ale ja byłam inaczej.
- Nic lepszego od Tadeusza Borowskiego i od Primo Levi już sienie napisze...
- Byłam i w paru innych miejscach - powiedziała moja e.b. (ewentualna bohaterka).
Któregoś dnia zadzwoniła z wiadomością, że na przyjęciu towarzyskim spytano ją, jak
często zmieniali im, w tym Oświęcimiu, bieliznę pościelową. - Była to młoda osoba - dodała e.b.
-ale mimo wszystko... (Odniosłam wrażenie, że jest bliska płaczu).
- Proszę się nie przejmować - pocieszyłam ją. - Pewna dziennikarka z Tel Awiwu prosiła
wczoraj, żeby jej przeliterować nazwisko Mordechaja Anielewicza. Młoda dziennikarka, ale
mimo wszystko...
- No właśnie - westchnęła e.b. i obie zamilkłyśmy.
Konferencja się skończyła, wieczorem zawieziono mnie do miasta, w którym mieszka
ewentualna bohaterka mojej-niemojej książki.
Jechaliśmy w ciemnościach, wzdłuż ogrodów i domów willowych. Przed domem z numerem
98 wysiadłam z auta i zadzwoniłam do drzwi.
Otworzyła mi starsza pani.
Stała w głębi, w jasnym świetle, jak w punktowym reflektorze, który ją wydobywał z czarnej
scenerii. Miała bujne, siwe, wysoko upięte włosy, duże brązowe oczy, niepewny uśmiech i
uważne spojrzenie.
- Tak właśnie powinna pani wyglądać - ucieszyłam się - ale ja muszę teraz iść spać.
Podała mi herbatę w beżowym salonie, pokazała mi różową łazienkę, wielkości mojego
największego warszawskiego pokoju, i zaprowadziła do białej sypialni. Rano przeczytałam jej
relację złożoną w Instytucie Pamięci, Yad Yashem, w Jerozolimie.
- Dobrze - powiedziałam. - O tym można pisać. Ile mi pani zapłaci?
- Ile pani sobie życzy.
Wymieniłam kwotę, którą była równowartość dwóch biletów do Kanady w obie strony plus
na telefony - też do Kanady.
- Dobrze - powiedziała moja e.b., a ja natychmiast pomyślałam z żalem, że powinnam podać
kwotę trochę wyższą.
- Zachodniemu autorowi zapłaciłaby pani dziesięć razy więcej - dodałam wielkodusznie
(była to prawda).
- Wiem - zgodziła się e.b. - ale ja nie mam pieniędzy na zachodnich autorów. To jest dom
mojej córki. Żyję z renty. Żeby pani zapłacić, wezmę posadę opiekunki u starej, ślepej, półgłu-
chej kobiety, która słyszy tylko niskie dźwięki. Mówię do niej głosem brzuchomówcy...
- To ja mam lepiej - ucieszyłam się. - A po co pani właściwie ta książka?
Ta książka była jej potrzebna na film.
Książka powinna stać się światowym hitem, a film powinien powstać w Hollywood.
Jej życie - mówiła - było niezwykłe, chciałaby opowiedzieć o nim ludziom. Poza tym
chciałaby zarobić pieniądze na parę rzeczy. Na swoje przyszłe mieszkanie w pensjonacie dla
starców. Na pomoc dla starszej córki, która sobie nie radzi. Na operację plastyczną. Na opiekę
nad mężem, kiedy zniedołężnieje...
- Proszę pani - wyznałam ze skruchą. - Żadna moja książka nie stała się światowym hitem.
Może poza jedną, ale to było
o człowieku, który dowodził powstaniem w getcie. Jest pewna różnica między wami, mimo
wszystko. Zresztą i na tej książce nie zarobiłam dużych pieniędzy... Czy pani jest pewna, że to ja
powinnam dla pani pisać?
Nie była pewna, ale nie miała innej rady. Proponowała to wcześniej znanemu polskiemu
pisarzowi, mieszkającemu w Izraelu, ale się nie zgodził. Powiedział, że opisuje tylko własne
historie, nie cudze, i poradził, żeby napisała sama.
- To bardzo proste - wyjaśnił. - Weźmy tę scenę, kiedy wiezie pani do Wiednia tytoń na
przemyt w czarnej, lakierowanej walizce. Wchodzi pani do przedziału, stawia pani walizkę na
półce i siada. Po chwili wchodzi wysoki, przystojny esesman z walizką z żółtej, świńskiej skóry.
Stawia ją obok tamtej i siada naprzeciwko...
- I co dalej? - spytała pisarza moja e.b.
- Dalej to już musi pani sama wymyślić - wyjaśnił pisarz. -Ma pani zagadkę, którą trzeba
rozwikłać. Na tym właśnie polega literatura.
- Ale niech pan chociaż powie, co on miał w tej żółtej walizce
- upierała się moja e.b.
- A skąd ja mogę wiedzieć? - obruszył się pisarz. - To pani ma wiedzieć, nie ja.
- Przecież ja nie potrafię o własnej, czarnej walizce napisać, to mam jeszcze opisywać jego
zmyśloną żółtą?
- Na tym polega literatura - powtórzył pisarz i rozłożył ręce.
- I tak dużo pani powiedziałem.
Tak skończyła się próba pozyskania znanego pisarza dla Hollywoodu. Pozostałam już tylko
ja. Ponieważ napisałam Zdążyć przed Panem Bogiem, w którym widać, że rozumiem Żydów, i
ponieważ napisałam reportaże Sześć odcieni bieli, w których widać, że rozumiem miłość. A te
dwie sprawy muszę rozumieć, by napisać książkę o niej. Książkę, za którą kupi sobie mieszkanie
w domu starców i zrobi operację plastyczną, i tak dalej.
Czułam się, prawdę mówiąc, trochę dotknięta, że nie jestem pierwsza, do której e.b. zwróciła
się ze swoją propozycją, ale szybko przemnożyłam honorarium przez czarnorynkowy kurs
dolara i podzieliłam przez cenę biletu do Kanady. Wyszło mi, że jeśli będziemy z mężem
rzadziej dzwonić i w ogóle jeśli będziemy żyli oszczędnie, to pojedziemy do naszych dzieci dwa
razy.
- Dobrze - powiedziałam. - Napiszę pani tę książkę. Tylko wie pani co? My mamy różne
poglądy na literaturę. Pisarz i ja. Mnie się zdaje, że literatura na czym innym polega... Czy to
pani nie przeszkadza?
- Nie - odparła e.b. - Byleby z tego wyszedł film dla Hollywoodu.
Poprosiłam o papier i kawę z mlekiem, rozsiadłam się w beżowym fotelu i spytałam, kim
byli jej rodzice.
2.
Książka o Izoldzie R. - jest to prawdziwe, przedwojenne imię mojej bohaterki, obecnie
nazywa się inaczej - pisana dla mnie, nie dla Hollywoodu, powinna się zaczynać następująco:
"Izolda R., niewysoka brunetka, o dość długich nogach i udach, które lubiła określać jako
«pełne i krągłe» (uważała, że masyw-ność i długość nóg przydaje jej wzrostu), poznała swojego
przyszłego męża w pierwszym roku drugiej wojny światowej. Wkrótce po ich ślubie zaczęto
wznosić mur wokół dzielnicy żydowskiej. Przed pierwszą rocznicą ich ślubu mur zamknięto.
Izolda R., córka chemika, właściciela sporej kamienicy na rogu Ogrodowej i Żelaznej, musiała
nauczyć się pielęgnowania chorych na tyfus. Szło jej dobrze. W dzień pracowała w szpitalu, w
nocy - u prywatnych pacjentów. Prywatni umierali równie często, ale w czystej pościeli, z
rodziną dookoła, z lekarzem, i ona wolała luksusowe umieranie bogatych niż śmierć biedaków w
szpitalu. Do domu wracała nad ranem. Widywała wtedy tych, których nie stać było nie tylko na
prywatną pielęgniarkę, ale nawet na pogrzeb. Krewni wynosili ich z domów, układali na
chodnikach, przykrywali gazetami, a gazety umacniali dookoła kamieniami od wiatru. Później
jeździły po mieście
wózki towarzystw pogrzebowych, które zbierały ciała, ale Izol-da R. wracała wcześniej, nim
jeszcze towarzystwa pogrzebowe przystępowały do pracy".
Tak powinna się zacząć moja książka, ale natychmiast stało się jasne, że tak się zacząć nie
może - z dwóch powodów. Po pierwsze - żaden amerykański czytelnik nie zrozumiałby, o co
chodzi: jaki tyfus? jaki mur? co to za zwłoki? Kto wie nawet, czy przy słowach "drugiej wojny
światowej" nie należałoby podać w nawiasach dat: (1939-1945). Po drugie - przy takim
gospodarowaniu materiałem napisałabym reportaż, niezły chyba, ale na osiemdziesiąt stron, a
powinnam napisać dużą powieść.
- Taki gruby buch, pani Haniu - tłumaczyła mi bohaterka. -Przynajmniej jak Ingeborga
Kellermanna. Nie czytała pani? To najpiękniejsza rzecz o miłości. Tak się w niej wszystko czuje
- tę jego rozpacz, tę miłość, ten ból... Już mnie pani rozumie?
Rozumiałam.
Rozumiałam też, że nie mam żadnego pomysłu na gruby buch, w którym się czuje rozpacz i
miłość.
Po powrocie do Polski zadzwoniłam do Krzysztofa Kieślow-skiego. Stał się światowym
reżyserem i powinien wiedzieć, jak się dla Hollywoodu pisze.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin