Paul Auster - Ksiezycowy Palac.pdf

(1411 KB) Pobierz
Auster Paul - Ksiê¿ycowy Pa³ac
Paul Auster
KsięŜycowy Pałac
Nic nie zadziwi Amerykanina.
Jules Verne
Rozdział l
To wydarzyło się tego lata, gdy człowiek po raz pierwszy stanął na KsięŜycu. Byłem wtedy
jeszcze bardzo młody, nie wierzyłem jednak, Ŝe mam przed sobą jakąkolwiek przyszłość.
Chciałem Ŝyć ryzykownie, przekroczyć wszelkie granice i zobaczyć, co się ze mną stanie,
kiedy juŜ to uczynię. Jak się potem okazało, omal się nie przeliczyłem. Patrzyłem, jak ubywa
mi po trochu pieniędzy, aŜ nie zostało nic. Straciłem dach nad głową, znalazłem się na ulicy.
Gdyby nie dziewczyna nazwiskiem Kitty Wu, prawdopodobnie umarłbym z głodu. Poznałem
ją przypadkiem nieco wcześniej i z upływem czasu zacząłem postrzegać ten przypadek jako
formę pogotowia, jako sposób na ratowanie się za sprawą serc innych ludzi. To pierwsza
część. Odtąd przydarzały mi się dziwne rzeczy. Nająłem się do pracy u starca na wózku
inwalidzkim. Dowiedziałem się, kim był mój ojciec. Przeszedłem na piechotę pustynię z Utah
do Kalifornii. Było to oczywiście dawno temu, ale pamiętam te dni wyraźnie, pamiętam je
jako początek mego Ŝycia.
Do Nowego Jorku przyjechałem jesienią 1965 roku. Miałem wówczas osiemnaście lat i przez
dziewięć miesięcy mieszkałem w akademiku. Na Uniwersytecie Columbia wszyscy
przyjezdni studenci pierwszego roku mieli obowiązek kwaterować na kampusie, jednak po
upływie semestru wiosennego przeprowadziłem się do mieszkania na Sto Dwunastej
Zachodniej. To był mój dom przez następne trzy lata, aŜ do chwili, gdy stoczyłem się na dno.
Wziąwszy pod uwagę rozkład szans, to istny cud, Ŝe wytrwałem tak długo.
Na Sto Dwunastej Zachodniej mieszkałem z ponad tysiącem ksiąŜek. Pierwotnie naleŜały do
mego wuja Victora, który gromadził je przez około trzydzieści lat. TuŜ przed moim wyjazdem
na studia podarował mi księgozbiór w chwili wzruszenia, jako prezent z okazji rozstania. Za
nic nie chciałem go przyjąć, lecz wuj był sentymentalnym i szczodrym człowiekiem, toteŜ nie
udało mi się odwieść go od tego pomysłu. „Nie mam dla ciebie pieniędzy - powiedział. - Ani
Ŝadnej rady. Weź ksiąŜki, a sprawisz mi radość". Wziąłem więc ksiąŜki, lecz przez następne
półtora roku nie otworzyłem pudeł, w których były przechowywane. Zamyślałem nakłonić
wuja, by zabrał je z powrotem, i nie chciałem, by do tego czasu coś się z nimi stało.
W mojej sytuacji pudła okazały się bardzo uŜyteczne. Mieszkanie na Sto Dwunastej
Zachodniej nie było umeblowane i zamiast trwonić pieniądze na sprzęty, których nie chciałem
i na które nie bardzo mogłem sobie pozwolić, zmajstrowałem z kartonów kilka
wyimaginowanych „mebli". Przypominało to nieco łamigłówkę: grupowałem pudła w róŜne
konfiguracje, formowałem rzędy, układałem jedne na drugich, aŜ zaczęły przypominać
wyposaŜenie domu. Jeden komplet szesnastu kartonów posłuŜył za łóŜko pod materac, inny
złoŜony z tuzina pełnił funkcję stołu, kolejnych siedem pudeł zastępowało krzesła, następne
dwa udawały nocny stolik. Ogólny efekt był dość monochromatyczny, a to z powodu
wszechobecnej ponurej szarzyzny, niemniej byłem dumny z własnej pomysłowości. Znajomi
uznali, Ŝe to dziwaczne, ale zdąŜyłem ich juŜ wtedy przyzwyczaić do moich dziwactw.
Pomyślcie, mówiłem im, z jaką satysfakcją człowiek kładzie się do łóŜka, wiedząc, Ŝe jego
sny wyklują się na dziewiętnastowiecznej literaturze amerykańskiej. Wyobraźcie sobie, z jaką
przyjemnością siada do posiłku, skoro podłoŜem strawy jest całe piśmiennictwo Renesansu.
W istocie nie miałem zielonego pojęcia, które ksiąŜki znajdują się w którym pudle, ale w
owym czasie z upodobaniem wymyślałem róŜne historie i lubiłem samo brzmienie takich
właśnie zdań, nawet jeŜeli były blagą.
Moje wyimaginowane meble pozostawały w stanie nienaruszonym blisko rok. Następnie,
wiosną 1967 roku, umarł wuj Victor. Jego śmierć była dla mnie straszliwym ciosem, pod
wieloma względami najcięŜszym w całym moim Ŝyciu. Albowiem wuj był nie tylko osobą,
którą najbardziej kochałem, ale teŜ jedynym moim krewnym, jedynym ogniwem łączącym
mnie z czymś, co miało wymiar większy niŜ ja sam. Gdy go zabrakło, poczułem się ogrom
nie osamotniony, jak najokrutniej doświadczony przez los. Gdybym w jakiś sposób
przygotował się na śmierć Victora, .łatwiej byłoby mi się z nią uporać. Lecz jak moŜna być
przygotowanym na śmierć pięćdziesięciodwuletniego męŜczyzny, który nigdy nie uskarŜał się
na zdrowie? Pewnego majowego popołudnia wuj po prostu wyzionął ducha i od tej chwili
moje Ŝycie całkowicie się zmieniło. Wchłonął mnie inny świat.
Niewiele mam do powiedzenia o mej rodzinie. Obsada była nieliczna, wszyscy odegrali
epizodyczne role. Do jedenastego roku Ŝycia mieszkałem z matką, aŜ zginęła w wypadku,
potrącona przez autobus, który wpadł w poślizg na zaśnieŜonej bostońskiej ulicy. Ojca nigdy
nie było na rodzinnej fotografii, zawsze tylko my dwoje: matka i ja. Fakt, Ŝe uŜywała
panieńskiego nazwiska, dowodził, Ŝe nie wyszła za mąŜ, niemniej dopiero po jej śmierci
dowiedziałem się, Ŝe jestem nieślubnym dzieckiem. Kiedy byłem mały, nie przyszło mi do
głowy pytać o podobne sprawy. Nazywałem się Marco Fogg, matka - Emily Fogg, a wuj z
Chicago - Victor Fogg. Wszyscy troje byliśmy Foggami i wydawało mi się naturalne, Ŝe
członkowie jednej rodziny noszą to samo nazwisko. Później wuj powiedział mi, Ŝe pierwotnie
jego ojciec nazywał się Fogelman, lecz ktoś w biurze imigracyjnym na Ellis Island skrócił to
nazwisko do „Fog" - czyli „Mgła" — i tak nazywała się po amerykańsku nasza rodzina aŜ do
1907 roku, kiedy dodano drugie „g". Wuj powiedział mi, Ŝe Fogel znaczy „ptak". Przypadła
mi do serca myśl, Ŝe w określającym mnie słowie kryje się skrzydlate stworzenie.
WyobraŜałem sobie, Ŝe któryś z mych męŜnych przodków potrafił latać. Ptak frunący we
mgle, myślałem, ogromny ptak szybujący przez ocean aŜ do Ameryki.
Po matce nie zostały mi Ŝadne zdjęcia i z trudem przypominam dziś sobie, jak wyglądała.
Ilekroć przywołuję na pamięć jej obraz, widzę niską, ciemnowłosą kobietę o dziecięcych
nadgarstkach i białych delikatnych palcach. Czasem powraca doznanie, jak dobrze było czuć
dotyk tych palców. We wspomnieniach matka jest zawsze młoda i ładna i prawdopodobnie
ten wizerunek odpowiada rzeczywistości, gdyŜ umarła mając zaledwie dwadzieścia dziewięć
lat. Mieszkaliśmy kolejno w paru klitkach w Bostonie i Cambridge i jak mi się wydaje,
pracowała w oficynie wydającej podręczniki, choć byłem za mały, by rozumieć, co tam
robiła. Najwyraźniej zachowały się w mojej pamięci nasze wypady do kina (westerny
Randolpha Scotta, Wojna światów, Pinokio): siedzieliśmy w ciemnej sali projekcyjnej,
grzebiąc w pudełku z popcornem i trzymając się za ręce. Potrafiła opowiadać dowcipy, z
których śmiałem się do ochrypnięcia, lecz robiła to rzadko, tylko wtedy gdy planety były w
odpowiedniej koniunkcji. Na ogół bywała rozmarzona, skłonna do lekkich dąsów, a niekiedy
czułem wiejący od niej smutek; odnosiłem wraŜenie, Ŝe walczy z jakimś nieogarnionym
zamętem w duszy. Kiedy podrosłem, coraz częściej zostawiała mnie w domu z opiekunkami.
Ojciec natomiast był wielką niewiadomą i wtedy, i potem - jedynym tematem, na który matka
nie chciała ze mną rozmawiać i mimo mych pytań nigdy nie uległa. „Umarł dawno temu -
odpowiadała. - Przed twoim urodzeniem". W domu nie było po nim najmniejszego śladu.
śadnego zdjęcia, nawet nazwiska. Z potrzeby serca wyobraŜałem sobie ciemnowłosą wersję
Bucka Roger-sa, podróŜnika w przestrzeni kosmicznej, który znalazł się w czwartym
wymiarze i nie potrafił odnaleźć drogi powrotnej.
Matkę pochowano obok jej rodziców na cmentarzu Westlaws i odtąd mieszkałem z wujem
Victorem w północnym Chicago. Wiele z tego wczesnego okresu zatarło się w mej pamięci,
ale niechybnie rozpamiętywałem duŜo, pochlipywałem jak naleŜy, łkałem do poduszki
niczym Ŝałosny sierota z dziewiętnastowiecznej powieści. Pewnego razu wpadliśmy na ulicy
na mało rozgarniętą znajomą wuja, która zaczęła szlochać, gdy tylko mnie jej przedstawiono,
ocierając oczy chusteczką i bąkając, Ŝe jestem w takim razie tym biednym owocem wolnej
miłości. Nie słyszałem wcześniej tego określenia, domyślałem się jednak, Ŝe ma ono jakiś
ponury, tragiczny sens. Gdy poprosiłem wuja o wyjaśnienie, wymyślił na poczekaniu
odpowiedź, którą pamiętam do dziś: „Wszystkie dzieci to owoce miłości - odparł - lecz tylko
o najlepszych tak się mówi".
Starszy brat mojej matki był tykowatym czterdziestodwuletnim kawalerem o krogulczym
nosie, zarabiającym na Ŝycie grą na klarnecie. Jak wszyscy Foggowie, miał skłonność do
odrętwienia i zadumy, nagłych ocknięć i długotrwałej apatii. Po obiecującym debiucie jako
muzyk Orkiestry Cleveland te właśnie cechy wzięły w nim górę. Zasypiał na próby, na
koncertach zjawiał się bez muchy, a pewnego razu dał dowód sporej zuchwałości,
opowiadając pieprzny dowcip w zasięgu słuchu bułgarskiej koncertmistrzyni. Gdy go
wyrzucono, obijał się jakiś czas z mniej prestiŜowymi orkiestrami, z których kaŜda kolejna
była gorsza od poprzedniej, i kiedy powrócił do Chicago w 1953 roku, pogodził się juŜ z
marnością swej kariery. Gdy przeprowadziłem się do niego w lutym 1958 roku, dawał
prywatne lekcje gry na klarnecie i dmuchał w zespole Howie'ego Dunna Przy KsięŜycu,
niewielkim bandzie obsługującym wesela oraz przyjęcia z okazji bierzmowania i ukończenia
szkoły.
Zdawał sobie sprawę, Ŝe brak mu ambicji, ale był równieŜ świadom, Ŝe w Ŝyciu liczy się nie
tylko muzyka. W istocie liczyło się tak wiele, Ŝe go to przerastało. NaleŜąc do tych, którzy
zajęci jednym, zawsze dumają o czymś innym, nie potrafił usiąść i wyćwiczyć utworu bez
zrobienia przerwy na rozwiązanie w myśli problemu szachowego. W szachy grał
rozpamiętując poraŜki chicagowskich Cubsów, w trakcie meczu myślał o jakiejś pomniejszej
postaci z Szekspira, a gdy wracał do domu, nie potrafił usiedzieć z ksiąŜką nawet dwudziestu
minut, bo zaraz brała go chętka, Ŝeby pograć na klarnecie. Gdziekolwiek więc zaszedł,
pozostawiał za sobą bezładny szlak złych posunięć szachowych, nie przeanalizowanej
statystki meczowej i przeczytanych do połowy ksiąŜek.
Wuja Victora nietrudno jednak było kochać. Jedzenie było wprawdzie gorsze niŜ u matki, a
mieszkanie podlejsze i bardziej zagracone, ale na dłuŜszą metę okazało się to nieistotne.
Victor nie udawał kogoś, kim nie był. Wiedział, Ŝe ojcostwo nie leŜy w zasięgu jego
moŜliwości, traktował mnie zatem bardziej jak przyjaciela niŜ dziecko, jak serdecznego
kumpla nikłej postury. Ten układ odpowiadał nam obu. W ciągu miesiąca od mojego
przyjazdu wynaleźliśmy zabawę polegającą na wymyślaniu krajów, wyimaginowanych
światów, które urągały prawom natury. Doskonalenie co lepszych trwało niekiedy
tygodniami, a narysowane przeze mnie ich mapy wieszaliśmy na honorowym miejscu nad
stołem w kuchni. Kraina Nieczęstego Światła, na przykład, albo Królestwo Jednookich.
Biorąc pod uwagę trudności, jakie stwarzał nam obu świat rzeczywisty, zrozumiałe jest, Ŝe
pragnęliśmy opuszczać go jak najczęściej.
Niedługo po moim przyjeździe do Chicago wuj Victor zabrał mnie na film W osiemdziesiąt
dni dookoła świata. Bohater tej opowieści nazywa się, jak wiadomo, Fogg i od tamtego dnia
wuj w przypływie czułości wołał na mnie Phileas: tajemne nawiązanie do tej osobliwej
chwili, kiedy - jak mawiał - „spotkaliśmy się wszyscy w kinie". Uwielbiał snuć zawiłe,
nonsensowne teorie na temat róŜnych rzeczy i nigdy nie miał dość odkrywania bogactw
znaczeniowych ukrytych w mym nazwisku. Marco Stanley Fogg. Jego zdaniem dowodziło
ono, Ŝe we krwi mam podróŜowanie, Ŝe Ŝycie zawiedzie mnie do miejsc, w których nie
stanęła ludzka stopa. „Marco" oznaczało, rzecz jasna, Marco Polo, pierwszego Europejczyka,
który dotarł do Chin, „Stanley" nawiązywało do amerykańskiego dziennikarza, który odnalazł
doktora Livingstone'a „w samym sercu mrocznej Afryki", a „Fogg" wskazywało oczywiście
na Phileasa Fogga, a więc człowieka, który objechał świat w niespełna trzy miesiące.
NiewaŜne było, Ŝe matka wybrała dla mnie imię Marco, bo zwyczajnie się jej podobało, Ŝe
„Stanley" dano mi po dziadku i Ŝe „Fogg" to zniekształcenie, kaprys jakiegoś amerykańskiego
urzędnika półanalfabety. Wuj doszukiwał się znaczeń tam, gdzie nikt inny by ich nie znalazł, i
zręcznie przemieniał je w formę skrytego duchowego dziedzictwa. Prawdę mówiąc, lubiłem,
gdy skupiał na mnie całą swą uwagę, i choć zdawałem sobie sprawę, Ŝe jego mowy to pusta
gadanina i przechwałki, w głębi duszy wierzyłem w kaŜde słowo. Doraźnie nominalizm
wuja Victora pozwolił mi przetrwać pierwsze trudne tygodnie w nowej szkole. Tak juŜ jest,
Ŝe najłatwiej atakować nazwisko, a „Fogg" dawało pole do popisu: Fagas i Figo-fago, na
przykład, oraz - z powodu „mgły" - niezliczone nawiązania do pogody: MŜawa, Chlapa,
Plucha. Kiedy juŜ wyczerpała się inwencja na temat nazwiska, skupiono się na imieniu. Uszy
raziło końcowe „o" i w efekcie byłem Głupko, Jajo i Ciolo, ale koledzy poszli teŜ innym
tropem, przechodząc wszelkie moje oczekiwania. Marco stał się Marco Polo, z Polo zrobiła
się Koszulka, z Koszulki — Globulka, z Globulki — Kopulka - okrucieństwo, które mnie
poraziło, gdy pierwszy raz usłyszałem ostatnie przezwisko. Przebrnąłem jednak przez
początki w szkole, choć wyszedłem z tego ze świadomością nieskończonej podatności mego
nazwiska na obrazę. Było tak ściśle związane z mym poczuciem toŜsamości, Ŝe pragnąłem
uchronić je od dalszych krzywd. Skończywszy piętnaście lat, zacząłem się podpisywać „M. S.
Fogg", nawiązując pretensjonalnie do tuzów literatury modernistycznej, ale jednocześnie
rozkoszując się faktem, Ŝe moje inicjały oznaczają równieŜ „manuskrypt". Wuj Victor
przyklasnął tej rejteradzie „KaŜdy człowiek jest autorem swego Ŝycia - rzekł. – KsiąŜce którą
piszesz, daleko do końca! Zatem to rękopis. Czy mogłoby być coś bardziej stosownego?"
Stopniowo „Marco" wypadło z obiegu. Dla wuja byłem Phileasem, a gdy poszedłem do
szkoły średniej, dla wszystkich innych - M. S. Paru dowcipnisiów zwróciło uwagę, Ŝe moje
inicjały oznaczają teŜ chorobę - multiple sderosis, czyli stwardnienie rozsiane, ale wtedy
witałem juŜ z uśmiechem wszelkie, nawet ironiczne skojarzenia wiąŜące się ze mną. Gdy
poznałem Kitty Wu, wymyśliła dla mnie kilka innych określeń, lecz - by tak rzec - stanowiły
one jej prywatną własność i z nich takŜe się cieszyłem: Przymglony, na przykład, którego
uŜywała wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach, albo Cyrano - z powodów, które się z czasem
wyjaśnią. Gdyby wuj Victor doŜył spotkania z Kitty, z pewnością doceniłby fakt, Ŝe jego
Marco na swój skromny sposób teŜ postawił nogę w Chinach.
Z lekcji gry na klarnecie niewiele wyszło (płuca nie dość wydolne, usta zbyt niecierpliwe) i
rychło się od nich wymigałem. O wiele bardziej zaciekawił mnie baseball i w wieku jedenastu
lat byłem juŜ jednym z tych chudych amerykańskich chłopców, którzy wszędzie łaŜą z
rękawicą, bijąc w nią prawą pięścią tysiąc razy dziennie. Sport ten bez wątpienia ułatwił mi
Ŝycie w szkole, a gdy z nadejściem wiosny wstąpiłem do ligi młodzieŜowej, wuj przychodził
niemal na wszystkie mecze, Ŝeby mnie dopingować. Ale w lipcu 1958 roku przenieśliśmy się
znienacka do Saint Paul w Minnesocie („rzadka okazja" - powiedział Victor, mając na myśli
zaproponowaną mu pracę nauczyciela muzyki), jednak juŜ następnego roku byliśmy z
powrotem w Chicago. W październiku wuj kupił telewizor i pozwolił mi opuszczać szkołę,
Ŝebym mógł oglądać, jak White Sox przegrywają w lidze sześć meczów z rzędu. To był rok
Early'ego Wynna i „naprzód Sox, naprzód", rok Wally'ego Moona, jego wybić na księŜyc i
obiegów. Oczywiście kibicowaliśmy Chicago, ale w skrytości ducha cieszyliśmy się, gdy
facet o krzaczastych brwiach posłał piłkę w trybuny podczas ostatniej rozgrywki. W
następnym sezonie znów byliśmy za Cubsami - czyli za druŜyną niedorajd i patałachów, która
posiadła nasze dusze. Wuj twardo obstawał przy rozgrywaniu meczów za dnia i uwaŜał za
moralnie słuszne, Ŝe Ŝującego gumę króla baseballu nie zwodzi fałsz sztucznego światła.
„Kiedy idę na stadion - mawiał - jedyne gwiazdy, które chcę oglądać, to te biegające po
boisku. To sport pod znakiem słońca i gęstego potu. Rydwan Apollina u zenitu! Na
amerykańskim niebie płonie wielka ognista kula!" Toczyliśmy długie dyskusje o takich
postaciach jak Ernie Banks, George Altman i Glen Hobbie. Hobbie'ego wuj szczególnie sobie
upodobał, ale zgodnie ze swą filozofią Ŝyciową twierdził, Ŝe nigdy nie będzie z niego dobry
miotacz, poniewaŜ jego nazwisko nasuwa myśl o amatorszczyźnie. Dowcipne uwagi tego
rodzaju stanowiły sedno poczucia humoru Victora. Rozmiłowałem się juŜ wtedy w jego
Ŝartach i rozumiałem, dlaczego naleŜy je serwować z powaŜną miną.
Niedługo po tym, gdy skończyłem czternaście lat, nasza rodzina powiększyła się o jedną
osobę. Dora Shamsky, z domu Katz, była krzepką wdową w wieku czterdziestu paru lat, z
ekstrawagancką czuprynką utlenionych na biało włosów i wydatnym zadku w ciasnym pasie
do pończoch. Od śmierci pana Shamsky'ego sześć lat wcześniej pracowała jako sekretarka w
dziale ubezpieczeniowym L Mid-American Life. Poznała wuja w sali balowej hotelu Feather-
stone, gdzie zespół Przy KsięŜycu przygrywał podczas dorocznej potańcówki pracowników
firmy z okazji Nowego Roku. Po okresie zalotów Ŝurawia i czapli para przypieczętowała swój
związek w marcu. Nie widziałem w tym nic złego i z dumą wystąpiłem na ślubie jako druŜba.
Lecz gdy gorączka juŜ opadła, z bólem spostrzegłem, Ŝe nową ciocię niezbyt śmieszą
dowcipy Victora, i zastanawiałem się, czy nie dowodzi to aby braku bystrości, ograniczonej
sprawności umysłowej, która źle wróŜyłaby nowemu związkowi. Rychło zdałem sobie
sprawę, Ŝe są dwie Dory. Pierwsza była w gorącej wodzie kąpaną, krewką, burkliwą megierą,
która wprowadzała w domu iście koszarowy dryl - bastion porządku, wszechwiedząca, szef.
Druga Dora była flirciarą pod gazem, zapłakanym, uŜalającym się nad sobą uczuciowcem.
Snuła się po mieszkaniu w róŜowej podomce i rzygała w duŜym pokoju litrami wódki. Z tych
dwóch o niebo wolałem drugą, choćby tylko ze względu na czułość, którą mi okazywała. Ale
zawiana Dora stanowiła zagadkę, której nie potrafiłem rozwikłać, albowiem jej napady
chandry przygnębiały i unieszczęśliwiały wuja, a niczego tak nie nienawidziłem, jak widoku
cierpiącego Victora. Dla Victora trzeźwa, nieznośna Dora była do wytrzymania, natomiast
podcięta budziła jego bezwzględność i zniecierpliwienie, które zbijały mnie z tropu jako
zupełnie do niego niepodobne, jako wynaturzenie jego prawdziwej osobowości. Dobro i zło
bezustannie zatem toczyły wojnę. Gdy Dora była dobra, Victor był zły, gdy Dora - zła, Victor
- dobry. Dobra Dora przywoływała złego Victora, a dobry Victor powracał dopiero wtedy,
gdy Dora była zła. Ponad rok pozostawałem więźniem tego zaklętego koła.
Przedsiębiorstwo transportu miejskiego z Bostonu winne śmierci mojej matki zaoferowało
hojne zadośćuczynienie. Z obliczeń wuja wynikało, Ŝe pieniędzy starczy na cztery lata
studiów, skromne codzienne wydatki i zostanie jeszcze coś ekstra, co umoŜliwi mi start w tak
zwane dorosłe Ŝycie. Przez pierwszych kilka lat wuj nie uszczknął z tej polisy ani grosza.
śywił mnie z własnej kieszeni, z ochotą, dumny ze swej odpowiedzialności, nie odczuwając
Ŝadnej pokusy, by podebrać coś z mojej kupki. Ale gdy na scenie pojawiła się Dora, zmienił
plany. Podjąwszy oprocentowanie nagromadzone od wkładu oraz odrobinę z owego ekstra,
zapisał mnie do prywatnej szkoły z internatem w New Hampshire, sądząc, Ŝe w ten sposób
odwróci następstwa swych błędnych rachub. Skoro bowiem Dora nie stała się dla mnie matką,
którą pragnął mi dać, uznał, Ŝe naleŜy poszukać innego rozwiązania. Szkoda ze względu na
to coś ekstra, ale trudno, nic juŜ nie moŜna było poradzić. Stojąc przed wyborem między
„teraz" a „potem", Victor zawsze wybierał „teraz"; całe jego Ŝycie wspierało się na logice
impulsywnego działania, więc naturalnie i tym razem zdecydował się na doraźną korzyść.
Spędziłem trzy lata w gimnazjum dla chłopców imienia Świętego Anzelma. Kiedy wróciłem
do domu po drugim roku, drogi Victora i Dory juŜ się rozeszły, ale nie było sensu zmieniać
szkoły, więc po letnich wakacjach wyjechałem ponownie do New Hampshire. O rozwodzie
wuj powiedział mi półgębkiem i w zasadzie nie dowiedziałem się, co dokładnie się
wydarzyło. Wspomniał tylko o wyczyszczonych kontach bankowych i potłuczonych
talerzach, potem padło jeszcze imię George, tak więc zastanawiałem się, czy obcy facet nie
uczestniczył aby w całej hecy. Nie dopytywałem się jednak o szczegóły, bo wuj najwyraźniej
odczuwał większą ulgę, Ŝe juŜ po wszystkim, niŜ smutek, Ŝe znów będzie sam. Przetrwał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin