о о
W-
CV
Nina Ługowska
Ckcę żyć
Dziennik radzieckiej uczennicy 1932-37
Z rosyjskiego przełożyła Ewa Niepokólczycka
Świat Książki
Tytuł oryginału IL DIARIO DI NINA
. Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko
Redakcja Ewa Rojewska-Olejarczuk
Redakcja techniczna Julita Czachorowska
Korekta
Jadwiga filier
Elżbieta Jaroszuk
Copyright © 2004 Edizioni Frassinelli Copyright © for the Polish translation by Ewa Niepokólczycka, 2006
Warszawa 2006
Bertelsmann Media sp. z o.o.
ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Piotr Trzebiecki
Druk i oprawa Białostockie Zakłady Graficzne S.A.
ISBN 83-247-0003-Х Nr 5276
Śmierć i dziewczyna
Dostajesz, szanowny Czytelniku, do ręki osobliwy dokument. Jest to dzienniczek dorastającej panienki. Jego osobliwość kryje się w czasie i miejscu, w jakich powstał. Albowiem ów noszący wszelkie znamiona autentyczności tekst bez tytułu, początku i końca to - ni mniej, ni więcej - głos z trzewi czerwonego Lewiatana. Jedyne w swoim rodzaju świadectwo dnia powszedniego ojczyzny światowego totalizmu.
Pisząc niegdyś szkic o międzywojennych reportażach z ZSSR, marzyłem o lekturze takiego właśnie świadectwa. Niestety, jedyny znany mi wówczas młodzieńczy dziennik, Lichije gody (1925-1941) Aleksandra Krasnowa-Lewitina, spisywał autor sporo starszy, a przy tym niemal bez reszty skupiony na dramacie prześladowań Cerkwi i wiary. Nina Ługowska jest natomiast rówieśniczką rewolucji. Zapełniając w zeszycie pierwszą kartkę u schyłku 1932 roku, kończyła właśnie czternasty rok życia. Ostatnia notatka, ze stycznia 1937, wzmiankuje o skończeniu lat osiemnastu. Między tymi datami poznajemy wszystkie jej sekrety wraz z niepewnością, dziewczęcym buntem, rozważaniem pokus samobójstwa, rodzącym się zainteresowaniem chłopcami, etapami coraz lepszego rozumienia siebie i otaczającego świata. Słowem - ze wszystkim, co składa się na klasyczny dziewczęcy dziennik, aż do apostrofy „Mój dzienniczku kochany!". Wszystko jest w normie - prócz epoki.
Walorem dziennika Niny Ługowskiej jest absolutna przeciętność. Autorka nie jest ani wybitnie utalentowana, ani piękna, ani specjalnie bystra. Nie pochodzi też z wyróżniającej się pozycją społeczną bądź szczególnie prześladowanej rodziny. Wszystko jest takie, jak u wszystkich. Tyle że mieszka w Moskwie i może na własne oczy zobaczyć postacie, opisywane w gazetach, a nawet samego wodza. Jest to skądinąd epizod
5
wręcz filmowy: romantyczny spacer Niny z przyjaciółką po cmentarzu Nowodiewiczym przerywają nagle wyganiający wszystkich tajniacy, lecz wścibskie dziewczyny, przylgnąwszy buziami do sztachet, dostrzegają w jadącej wolno alejką czarnej limuzynie aż nazbyt znajomy profil. To przybył Stalin podumać nad grobem żony-samobójczyni.
Zajmowałem się kiedyś pogromem trockistów w 1928 roku i stanowiącymi jego kontynuację represjami wobec ruchu spółdzielczego. Ojciec Niny Ługowskiej był właśnie spółdzielcą i z tej przyczyny został wówczas, a więc jeszcze przed początkiem relacji córki, zesłany na trzy lata. Po powrocie nie przedłużono mu meldunku w stolicy, nękano rewizjami. Zaczął się ukrywać, pracując poza sławetną stukilometrową „strefą" i nielegalnie odwiedzając rodzinę. Wreszcie, jak można się było spodziewać, w 1936 aresztowano go i zesłano na dobre, a ściślej - na lat pięć.
Dziennik Niny zaczyna się od środka, dla odzyskania spokoju ducha po świeżo zakończonej, wielogodzinnej rewizji, i równie nagle się kończy- został mianowicie przy kolejnej rewizji skonfiskowany. Oto jego historyczne ramy. Stąd Nina, przy całym swym na wpół dziecinnym widzeniu świata i szkolnym horyzoncie, od początku zdaje sobie sprawę, że stanowi podmiot działań - powiedzmy - politycznych. Czuje się wrzucona w tryby absurdalnego ustroju, bezdusznej machiny edukacyjnej i skazana na prymitywne reguły współżycia społecznego. Dziennik coraz to przerywają anatemy przeciw bezprawiu bolszewików, idiotycznej propagandzie, administrowaniu ludzkim życiem, fałszywym autorytetom szkolnym, bierności społeczeństwa. Wszystkie te wybuchy skrupulatnie podkreślił sędzia śledczy, pilny czytelnik dziennika. Podkreślał zresztą i fragmenty, wskazujące na „zły charakter" autorki: krnąbrność, awersję do życia, niepewność przyszłości, wyrzuty sumienia wobec ojca, którego nie lubi, choć powinna odczuwać dlań współczucie i okazywać solidarność.
Jak wszystkie autentyczne (w przeciwieństwie do Dziennika Kosti Riabcewa pióra Mikołaja Ogniewa czy Dziennika Koli Sinicyna innego Mikołaja, Nosowa) dokumenty tego rodzaju, dziennik Niny Ługowskiej skupia się na piszącym. Dlatego nie dowiemy się do końca, jaki był zawód ojca, czym właściwie zajmowała się matka, nie znajdziemy porów-
6
nań stopy życiowej rodziny autorki i jej znajomych. O tym, co dla niej oczywiste, Nina po prostu nie pisze. Na przykład dopiero po kilku miesiącach prowadzenia dziennika wyczytać można, że jej wielokrotnie wzmiankowany mankament urody, „kłopot z oczami", które zresztą bezskutecznie operowano, to prawdopodobnie zez. Dla Niny znacznie ważniejsze jest przelanie na papier przeżywanego właśnie duchowego kryzysu: dociekanie przyczyn wstrętu do szkoły, powodów niewysokiej pozycji towarzyskiej wśród rówieśniczek czy problemy z kontynuowaniem edukacji (nie podejrzewa boAviem, że ma w ankiecie personalnej tzw. krechę).
Można by zatem rzec: „stek banałów". Ale to nieprawda. Autorka jest osobą wrażliwą i czytelnikowi trudno przejść obojętnie wobec walki między tą wrażliwością a światem, w jałdm przyszło jej żyć. Ten mniej więcej okres, jaki obejmuje pierwszy rok dziennika, dokumentował na bieżąco w swej relacji Żagiew i zgliszcza (1929) zapomniany dziś pisarz rumuń-sko-francuski Panait Istrati. Przez ponad rok swego pobytu w Sowietach czytał gazety, głównie między wierszami, wyciągając wnioski socjologiczne z marginalnych często wzmianek. Że - powiedzmy - pod Możajskiem spalono na stosie czarownicę, że szef Komisariatu Finansów kazał pracownikom przyprowadzać żony, które następnie gwałcił, że czyjś zegarek przeszedł na cle przez 142 instancje, że chłopom spod Wiatki kazano liczyć wyorane dżdżownice. Otóż tło tego jaskrawego obrazu obserwować można teraz w zbliżeniu.
Patrzymy przy tym od wewnątrz — i warto zwrócić uwagę, jak ktoś wychowany już w społeczeństwie nowego typu reaguje na brutalizację życia społecznego, morał insanity i arogancję władzy, spisując swe spostrzeżenia piórem pensjonarki. Uderza przy tym trwałość osobliwej enklawy przyzwoitości, jaki stanowi krąg rodzinny i szkolny autorki, gdzie kontynuowane są wciąż przedrewolucyjne tradycje i aspiracje inteligenckie. Wbrew temu, co dziś uchodzi za pewnik, mała Nina nie jest za grosz wewnętrznie zatruta oparami stalinowskiej propagandy. A jeśli jej nawet ulega, jak wtedy, gdy stara się w tłoku dojrzeć wykreowanych na bohaterów lotników, ratujących rozbitków z „Czeluskina" - można to pojąć: jej życie jest przecież tak przeraźliwie monotonne! Zachwyca się, owszem, triumfalnym lotem balonu stratosferycznego, lecz gdy aeronauci
7
lądują martwi, nagle otwierają jej się oczy na bezsens całego przedsięwzięcia. I mniej więcej w tym miejscu czytelnik nabiera pewności, że dorastanie Niny zdominował cień krążącej wokół śmierci.
O tym właśnie pisze Nina, nie do końca zdając sobie sprawę, co pisze. I tego szuka w jej pamiętniku enkawudzista, który nie do końca wie, co znalazł. Przeczuwa, że państwu, któremu służy, zagrażają dorastające panny. I może się nie mylił. Albowiem dorastające panny i ich szczególna wrażliwość należą do porządku, nad którym władza nie ma władzy. I także z tej racji są nieodmiennie godne uwagi.
Jan Gondowicz
Zeszyt pierwszy"
'
8 października 1932
Szóstego października, w mój wolny dzień, Żenią i Lala** zdecydowały, że wybiorą się na konie. Wyciągnęły też strój dla mnie. Gdy weszły-śmy do drugiego pokoju, musiałam się nasłuchać przeróżnych rad i nakazów. Ale to nic takiego. Choć mama nie chciała się zgodzić na to, żebym ja też jechała, uparłam się i już wkładałam palto, gdy mama wymyśliła, że bez palta*** będzie mi zimno. Żenią i Lala próbowały wytargować zgodę mamy, w końcu pojechały, zostawiwszy mnie w dość ponurym nastroju, choć spokojną.
Wczoraj w szkole na pierwszych dwóch lekcjach była nauka o społeczeństwie, Jewcychiewicz*** * przyszedł wystrojony jak nigdy, czym wzbudził chichoty i żarty. Niektórym zadał do napisania wypracowanie, między innymi Staśce*****, a ja obiecałam, że mu je napiszę, czego teraz mocno żałuję.
XT i*11 •• ■ Г1 ГЛ ****** 1111 X 1 ******* . .
Na czwartej lekcji, mm b.S. weszła do klasy, Lowka , stojąc
przy akwarium z traszkami, szturchał je piórem w grzbiety. Jedna
Pierwszy zeszyt obejmuje okres 8 października 1932 - 26 marca 1934 roku. Starsze siostry Niny.
Co znaczyło, że Nina zmarznie, gdy zdejmie palto i będzie jeździła konno w samym kostiumie do jazdy konnej. Nauczyciel nauki o społeczeństwie. Kolega z klasy.
Nauczycielka języka niemieckiego.
Lowka, czyli Lew, chłopiec, który podobał się Ninie. Syn Julii Iwanowny, nauczycielki matematyki i wychowawczyni w klasie Niny. (Wszystkie przypisy nieoznaczone „przyp. red." pochodzą od wydawcy).
z nici* chwyciła pyskiem koniuszek pióra, co wywołało prawdziwy zachw^y* L°wki- Zaśmiewając się, niemal w podskokach wrócił na swo-ie mi#Jsce: "^e maJ^ m°rdy, prawdziwie diabelskie!". „Wypisz, wymaluj _ іУ _ rzuciła Irina*, na co Lowka, nieco zbity z tropu, odwarknął:
„Wła^ie że 1У";
wj^dzy mną i resztą klasy powoli, ale wyraźnie coś się zmienia, zaczynamy ^ kolegować (od dawna na to czekałam). Do Lowki nie czuję teraz ni^ °Procz lekkiej sympatii. Po szkole poszłam do Iry i długo u niej • j i^łam. Kiedy wróciłam do domu, Żeni i Lali jeszcze nie było.
jeI.^z jest pół do jedenastej wieczorem. Zenia gra na fortepianie, a ja
óbuje opisać uczucia, jakich doznaję, słysząc muzykę. Kocham ją niesamowicie, ale zawsze odczuwam wtedy jakiś ból i smutek. Myślę, że nie da się ос^ас sowami tego przejmującego i niepojętego uczucia, jakie mnie °§arnia> coś kruchego i delikatnego drży w duszy, przyjemnie, a zarażeń* boleśnie drażni nerwy, wyrywa się na zewnątrz.
gaJ-dzo pragnę w takich chwilach przyłączyć się do śpiewu sióstr, w dźv^czneJ' P*Cknej frazie wyrazić wszystkie swoje uczucia, a tymczasem N^^aję z sieDie drżące, nieporadne chrypienie i milknę, pozwalając, bv га*^ ow Poryw, którego sama nie rozumiem. Jest tyle piękna w tych
er^żnych melodiach, czasami frywolnych i zabawnych, kiedy indziej boleŚ^ie Przejmujących.
yjjość! Jak o niej nie myśleć, skoro wszędzie się ją opiewa! Jak o niej nie п#Г2У^' skoro jest jak czara pełna błogiego zachwytu i owiana zwiewna т$*е^ tajemnicy! Te poruszające słowa:
■
■0Л0 to na przedmieściach Grenady,
jyjj^sta, w którym mieszkają Hiszpanie,
n ftpe rozbrzmiewa w krąg dźwięk serenady.
pj Jcne panie tam palą cygara,
npjji się letnie nie kończą podniety,
■p jji zanosi się śpiewem gitara,
у y^askają co noc kastaniety.
pe^nej nocy po cichej ulicy,
przyji>ciólka Niny z Masy.
10
Gdy wiatr to się uciszał, to wzmagał, Spacerował przy świetle księżyca Don Rodrigo Jerez del Malaga. W jasnym blasku iskrzyła się szpada, I kapelusz galonem obszyty, Kiedy ujrzał Rodrigo Malaga Zwiewną postać seńory Lolity*.
Te słowa przy akompaniamencie prostej i figlarnej melodii bardzo mi się podobały, odsłaniały jakąś mglistą dal, w której majaczyły niewyraźne zarysy cudzego romantycznego życia.
Dzisiaj w szkole nie działo się nic ciekawego. Na pierwszych lekcjach same nudy, na fizyce było odpytywanie, z nudów rysowałam Lowkę w brulionie Ziny**. Wiercił się niemiłosiernie, a nie chciałam mu powiedzieć, że go rysuję. Na przerwie Zina opowiedziała zabawną historię: na zbiórce pionierów wybierano przewodniczącego i sekretarza. Alka bardzo chciała, żeby zostali nimi P-w i A-s***. „Dlaczego?" - zapytała rozbawiona Zina. „A dlatego, że razem będzie im łatwo przygotowywać porządek dnia i porządek nocy". „Myślałam, że skonam ze śmiechu" -powiedziała Zina.
Na piątą lekcję przyszedł Jewcychiewicz i zaczął pytać. Skończyłam pisać wypracowanie dla Staśki i znów wzięłam się do rysowania: naszkicowałam kędzierzawy kark i bazgrałam, co mi przyszło do głowy. Na przerwie Staśka dokuczał mi paskudnie, obraziłam się na niego. Wyszliśmy ze szkoły ożywieni, ja i Wiera**"* rozprawiałyśmy o Jewcychiewiczu, głośno wykrzykując jego nazwisko. Nagle Ksiusza pociągnęła mnie za rękaw i zawołała: „Patrzcie, idzie rudy". Obejrzałam się, a po chwili szybko przemknęłyśmy obok zdziwionego Jewcychiewicza.
Kiedyś Ira powiedziała do mnie: „Nina, fajnie by było to wszystko zapisać, a pod koniec roku przeczytać". „E, po co" - odpowiedziałam obojętnie, zaśmiewając się w duchu. ----------------
Przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk.
Koleżanka z klasy.
Koleżanka i kolega z klasy.
11
9 października 1932
Gdy wyszłam po chleb, było pół do jedenastej. Słońce podniosło się już dość wysoko, oświetlając ziemię bladymi jesiennymi promieniami. W powietrzu wyczuwało się jesień, było rześko i sucho. Czyste niebieskie niebo wznosiło się nad ziemią jak ogromna kopuła, jedynie na horyzoncie majaczyły zarysy chmur, rozlewające się coraz szerzej niczym gęsty dym. Drzewa, pożółkłe, spokojne, niemal promieniowały delikatną ciepłą poświatą, przez gęstą sieć gałęzi i suchych liści prześwitywało niebo. Już od dawna nie było takiej pięknej pogody.
Do szkoły szłam dzisiaj sama, bo Irina i Ksiusza się spóźniły. Gdy byłam blisko szkoły, zobaczyłam chłopaków z naszej klasy, a wśród nich Lowkę, stali na boisku, w tej wesołej gromadzie wyróżniał się zgrabną sylwetką i czarną luźną koszulą.
Na zajęciach technicznych Lowka, który stał do nas tyłem, odwrócił się, by rozkręcić obrabiarkę kolegi, i gdy zorientował się, że na niego patrzę, roześmiał się i pogroził mi palcem. Oczywiście powiedziałam, co zrobił. Zaraz po lekcjach poszliśmy na śniadanie. Roznosiłam wraz z Ziną porcje i jakoś mimo woli co chwila zerkałam na Lowkę.
Na geografii znowu było odpytywanie. Usiadłyśmy we trzy: ja, Zina i Ira. Za Lowką ławka była wolna i dla żartu powiedziałam do Irki, żebyśmy się tam przesiadły, ale się nie zgodziła. Wtedy Budula i Lowka przenieśli się ze wszystkimi manatkami do drugiego rzędu, bardzo blisko nas. Znowu go rysowałam, choć niespecjalnie się starałam, żeby złapać podobieństwo. „On jest jednak taki ładny" - powiedziałam do Iry i w duszy zrobiło mi się miło, ale nic po sobie nie pokazałam. „Ale tylko z daleka, z bliska nie bardzo, bo ma zadarty nos". Ale ja i z bliska widziałam tylko ładną twarz i duże niebieskie oczy.
Przed samym domem popatrzyłam na otaczający mnie świat: było ciepło i jeszcze dość widno, na zachodzie jaśniała łagodnym blaskiem różowa mglista poświata, żółty księżyc przemykał między obłokami.
12
11 października 1932
Dzisiaj mam wolny dzień. Rano poszłam po chleb, na dworze było zimno i nieprzyjemnie. A potem ja, Żenią i Nikołaj* graliśmy w karty. Przegrałyśmy z nim. Mam dzisiaj obrzydliwy nastrój, nic mi się nie chce, a o wczorajszym dniu wolę nie myśleć. Na lekcji śpiewu Lowka i Staśka cały czas coś sobie szeptali i pokazywali na nas, a Ksiusza jak zwykle była nie do wytrzymania.
Gdy wracałam do domu, wszystko mnie denerwowało, i Ira, która plotła trzy po trzy, i Ksiuszka, która nieustannie chichotała. Byłam rozgoryczona właściwie bez powodu, ale nie mogłam się pozbyć tego uczucia. Co ja wyrabiałam w szkole! Kiedy wreszcie nauczę się kontrolować? Choroba - obiecałam sobie, że nie będę siadała blisko Lowki, a usiadłam przy nim, zaklinałam się, że nie będę na niego czekać pod szkołą, i co, mało oczu nie wypatrzyłam, a kiedy go zobaczyłam, zaczęłam wrzeszczeć tak jak inne. Tak oto rozchodzi się rozum z rzeczywistością.
Wczoraj wieczorem był u nas Jurka, kolega Lali, wysoki, chudy chłopak, o nieładnej twarzy. Zaczęli rozmawiać, kto w kim się zabujał, gadali o tym jak najęci, aż mi się zrobiło głupio i nieprzyjemnie, że rozmawiają o tych sprawach w taki sposób.
A w ogóle, to życie jest okropne. Znów czuję chandrę, nie ciągnie mnie do szkoły, a niebieskie oczy są mi prawie obojętne. Jak ja mogę nagle zakochać się śmiertelnie i tak szybko się odkochać. Kiedyś potępiałam tych, którzy się szybko zakochiwali i odkochiwali, miłość uważałam za uczucie głębokie, mocne, nieprzemijające. Teraz wydaje mi się śmieszne, że tak myślałam.
Czym jest życie? Po co żyć? Żyj, mówią, póki nie umrzesz. Łatwo powiedzieć. No bo tak - w młodości się zakochać, potem wyjść za mąż, urodzić dzieci, na starość gotować obiady i wiecznie gderać - to jest życie? Takiego życia można pragnąć? Ja pragnę stać się wielka, niezwykła. Marzenia, marzenia! Ale jedynie one pozwalają mi choć od czasu do czasu czuć się szczęśliwą.
------------------
Brat cioteczny Niny.
13
Och, jak ja lubię pisać. Trochę napisałam i od razu się uspokoiłam. To tak, jakby czyjaś ręka uładziła wszystko w mojej duszy i nie pozostało nic, co by mnie niepokoiło.
13 października 1932
Na pierwszej lekcji była biologia. Weszliśmy do pracowni po dzwonku, nauczycielka była już w klasie. Alka podszedł do mnie, dał mi jakiś świstek i powiedział ze śmiechem: „Przeczytaj". Potem wrócił na miejsce. Rozwinęłam papierek i przeczytałam: „Klasa piąta oszalała, bo szympans zabujal się w Ługowskiej". Jak tu się nie śmiać? Popatrzyłam na chłopaków, Lowka, rozdziawiając i tak szerokie usta, zawołał: „I co, Łu-ga?". „Pstro". Lekcja minęła wesoło.
Następna miała być gimnastyka, ale nauczyciel nie przyszedł. Chłopaki rozrabiały, więc po chwili weszła nauczycielka z sąsiedniej klasy, najwyraźniej z awansu społecznego. Zadawszy nam wypracowanie z użyciem słów: imperialiści, kapitalizm, oportuniści, entuzjaści, przodownicy pracy, nowe społeczeństwo - wyszła i potem kilka razy zaglądała.
Po lekcjach, pożegnawszy się z Ziną, ja, Ira i Ksiusza skręciłyśmy w następną uliczkę, usadowiłyśmy się na niskim murku i zaczęłyśmy czekać na J.I.* i Lowkę. Na ulicy było ciemno i ciepło i ani żywej duszy. Już wcześniej też na nich czekałyśmy, ale jeszcze nigdy na ulicy, którą mieli iść.
14 października 1932
Do szkoły szłam sama, bo się spóźniłam i dziewczyny już poszły. Niespecjalnie mi to przeszkadzało. Na pierwszej lekcji był rosyjski i A. W.** wezwała do odpowiedzi Lowkę. Podszedł do tablicy z absolutnym spokojem, wziął kredę i popatrzył wyczekująco. Jego zgrabna sylwetka przy-
Julia Iwanowna, nauczycielka matematyki i wychowawczyni klasy. Nauczycielka rosyjskiego i literatury.
14
pominała sylwetkę J.I. Odpowiedzi świadczyły o tym, że w ogóle się nie uczył. Cała klasa podpowiadała mu chórem, a ja zapytałam Irę znacząco: „Ira, wiesz, dlaczego wszyscy mu podpowiadają?".
Na niemieckim Lowka tak rozrabiał, że N.G.* musiała go przesadzić na inne miejsce, ale tam też się nie uspokoił, zaczął się przerzucać czapką z chłopakami, ze dwa razy wylądowała też na naszej ławce.
Na zajęciach technicznych działy się okropne rzeczy. Nauczyciel zebrał wszystkich przy obrabiarce, żeby wyjaśnić jej budowę, ale musiał na chwilę wyjść z pracowni. Chłopaki zaczęły podstawiać sobie nogi i to było bardzo śmieszne. Lowka wskoczył na stół i ryczał ze śmiechu, patrząc, jak Staśka niemiłosiernie błaznuje i co chwila pada na śliską kamienną podłogę.
No właśnie, Staśka. Dostrzegam coś dziwnego w jego zachowaniu wobec mnie, a na lekcjach, ilekroć na niego spojrzę, prawie zawsze napotykam jego wzrok. O ile bardzo rzadko widzę niebieskie oczy, o tyle brązowe wciąż na mnie patrzą! Wywołuje to we mnie jednocześnie i miłe, i niemiłe uczucie, trochę tak, jakby mnie ktoś lekko łaskotał.
W drodze do domu rzuciłam z uśmiechem: „To jednak cholernie głupie". „Co jest głupie?" - zapytała Ira. „Wszystko, ta cała historia z Lowka". „Dlaczego głupie, co masz na myśli?" No i oczywiście każda pozostała przy swoim zdaniu.
17 października 1932
Właśnie przyszła mama i kazała siostrom pójść po zakupy. Jak zwykle zaczęły się sprzeczać, wymyślać sobie, krzyczeć, a ja siedziałam w swoim pokoju i modliłam się, żeby sobie o mnie nie przypomniały. Zenia i Lala jeszcze się kłócą. O Boże! To śmieszne i żałosne, gdy pomyślę, że między nami w ogóle nie ma ciepła. Tata z mamą też się czasami sprzeczają, ale my to już bez przerwy.
Zwariowaliśmy! Po prostu zwariowaliśmy! Ale kto mógł przypuszczać, że dzisiaj wydarzy się coś takiego? Dzień zaczął się jak zwykle. Po dru-
Nauczycielka niemieckiego.
15
giej lekcji ja i Ira spacerowałyśmy i rozmawiałyśmy. Nagle przed nami pojawił się Lowka, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń. Spojrzał na nas, zaskoczył mnie zamglony, nasycony błękit jego oczu.
„Zanieście książki do klasy". „Jakie książki?" „No, do klasy". „Nie jesteśmy pogotowiem bibliotecznym". Roześmieliśmy się wszyscy. Zrozumiałam nagle o co chodzi, odwróciłam się raptownie i krztusząc się ze śmiechu, uciekłam do klasy. Chowając książki w ławce, pochyliłam się do Iry i mruknęłam: „Lowka wyraźnie się do nas przystawia".
Na rosyjskim prawie nic nie słyszałam, jakaś magnetyczna siła przyciągała mój wzrok do pierwszej ławki pod oknem, do jasnego profilu Lowki. Wodziłam wzrokiem po klasie, zahaczając o Lowkę, ale na nikim nie zatrzymywałam dłużej spojrzenia. On coraz częściej patrzył przez okno, chwilami na nauczyciela, natomiast prawie wcale w naszą stronę.
Przeszliśmy na drugie piętro, Lowka i Staśka pchali się na mnie i na Irę bez opamiętania i mogłyśmy tylko trącać się łokciami i czasem zamieniać szeptem kilka słów. Moja ambicja triumfowała, bo uważałam, że to ja jestem w centrum zainteresowania.
Na poprzedniej lekcji usłyszałam, jak Zina zanosi się ze śmiechu, i zobaczyłam, że zaczerwieniła się i ukryła twarz. Zerknęłam na Lowkę, patrzył na nas i coś szeptał do kolegi. Każdej z nas, czyli Irze, mnie, Zinie i Ksiuszce wydawało się, że patrzy właśnie na nią, a ponieważ ja raczej się nad tym nie rozwodzę, natomiast dziewczyny, a zwłaszcza Ksiuszka, trąbią na wszystkie strony, to zawsze dręczy mnie poczucie niższości, skryta nadzieja i rozgoryczenie. Na kogo tak naprawdę patrzy? Dzisiaj było inaczej, napotkałam jego wzrok i dość długo patrzyliśmy na siebie z uśmiechem, aż wreszcie powoli odwrócił głowę.
Nie mam pojęcia dlaczego, ale ja i Ira postanowiłyśmy dzisiaj, że odszukamy dom Lowki, adres znałyśmy. Przyszło nam to do głowy dość nagle, w wielkiej tajemnicy przed Ksiuszą i Ziną. Po lekcjach wyszłyśmy na ulicę, było niezwykle ciepło. Pod szkołą poza nami nie było nikogo. „Idziemy" - powiedziała cicho Ira. Skręciłyśmy w Diewiczkę*. Nagle usłyszałyśmy znajomy głos: „Ługa! Poczekajcie!". „Cholera" - szepnęłam, nie odwracając się i pociągnęłam Irę w ciemną alejkę. Ale Ksiusza
Skwer Diewiczje Pole - park w pobliżu szkoły Niny. 16
nie rezygnowała. Wreszcie udało nam się jakoś uwolnić od niej, skręciłyśmy w zaułek i ruszyłyśmy prosto do celu.
Czułyśmy się trochę głupio, ale i trochę podekscytowane. Na ulicy było brudno i ciemno. Weszłyśmy w wąską uliczkę, krętą, wzdłuż niej ciągnęły się płoty i ciemne otwory bram. Wreszcie dotarłyśmy na miejsce i skręciłyśmy. To była krótka uliczka z jedno- i dwupiętrowymi domami. Przytulone do siebie, rozglądając się bystro, szukałyśmy naszego celu, przechodząc z jednej strony ulicy na drugą. I oto jego dom, dwupiętrowy, kamienny, z dużymi jasnymi oknami. Przespacerowałyśmy się przed nim ze dwa razy. Nie potrafię opisać napięcia i emocji, jakie mnie ogarnęły.
W drodze powrotnej, na ulicy Pirogowskiej spotkałyśmy Alkę, który zdziwił się na nasz widok: „Ługa?" - i roześmiał się. Gdy odeszłyśmy na odpowiednią odległość, zawołałam ze złością: „Cholera, żeby się tak głupio wkopać!".
21 października 1932
Za każdym razem wyobrażam sobie coś szlachetnego i czystego i za każdym razem to wyobrażenie rozbija się o rzeczywistość, obrzydliwą, namacalną rzeczywistość. Na ile w mojej świadomości mężczyźni i chłopcy są istotami czystymi, na tyle są podli i przewrotni w rzeczywistości. Och, ta twarda rzeczywistość, jak bezlitośnie i bez ogródek rani serce. A mimo wszystko Lowka naprawdę mi się podoba, ta jego niesamowicie szczupła i sprężysta sylwetka.
Wczoraj zagoniono nas z powrotem do klasy za złe zachowanie. Lowka podbiegł do mojej ławki, złapał pióro i wrzasnął: „Rety, Ługa zostawiła pióro". Chwyciłam go mocno za rękę, odebrałam pióro i kpiąco-ironicz-nym tonem odpowiedziałam: „Dziękuję". Wtedy usiadł cicho na swoim miejscu, a ja jeszcze długo czułam uścisk jego szczupłej, sprężystej dłoni. I jedno chciałabym wiedzieć: czy choć trochę go obchodzę? Szczerze mówiąc, nie bardzo to widać, ale w moim sercu tli się jednak iskra nadziei...
Zycie! Jakie to życie jest skomplikowane, a zarazem proste. Dlaczego nie mogę się otruć? Niekiedy mam taką ochotę, a właściwie marzę o tym, ale wiem na pewno, że się nie otruię. Dlaczego? Pozostaje mi tylko wzru-
17
szyć ramionami i ze zdziwieniem unieść brwi. No cóż, Żenią i Lala są już w instytucie, a ja jeszcze tak długo, okropnie długo, muszę chodzić do szkoły i jeszcze tyle czasu minie, nim będę mogła powiedzieć w domu z obojętną miną: „Wychodzę do znajomych".
22 października 1932
Spróbuję opisać ten dzień w najdrobniejszych szczegółach, niczego nie pomijając. No więc z domu wyszłam za trzy minuty pierwsza. Na dworze było zimno i mokro. Od samego rana mżył zimny deszcz. Poszłam na przystanek autobusowy (nasze zwykłe miejsce spotkań) i postanowiłam poczekać na Irę i Ksiuszę. Nie chciało mi się iść samej, ale one nie nadchodziły. Deszcz padał i padał, wydawało się, że cały świat spowiła szara jesienna mgła. Postanowiłam jechać tramwajem i poszłam na przystanek.
Wsiadłam do wagonu. Było niewiele osób, ale ich obecność jakby mnie uwierała. Ta nieprzyjemna cisza, obce twarze, na które chciałam i bałam się patrzeć - wszystko to mnie przytłaczało. Nie patrząc na nikogo, usiadłam na wolnym miejscu i zerknąwszy kątem oka na siedzącego naprzeciwko chłopaka, odwróciłam się do okna w nadziei, że zobaczę Irę albo Ksiuszę. Tramwaj ruszył. Wyglądałam przez okno, przed moimi oczami przemykały sylwetki przechodniów. Otrzeźwiło mnie szturchnięcie w ramię i głośne: „Bilet proszę". Odwróciłam się do konduktora i podając mu dwadzieścia kopiejek, powiedziałam machinalnie: „Jeden".
W szatni było mało osób i zaledwie parę płaszczy. Przy naszym wieszaku stali chłopcy i kilka dziewcząt. Przeszłam obok w milczeniu, rozebrałam się powoli, równie powoli wsunęłam czapkę do rękawa, trochę bez sensu otworzyłam i zamknęłam teczkę. Nie chciało mi się samej iść do klasy, ale rada nierada ruszyłam po schodach na górę i weszłam do klasy razem z grupą dziewczynek.
Przy drzwiach stali na ławkach, z jednej strony Staśka i Alka, z drugiej - Lowka. Każdy jedną ręką trzymał przewód, drugą dłoń kolegi. „Ługa, spróbuj, dawaj rękę". Położyłam teczkę i przysiadłszy na skraju ławki, podałam jedną rękę Alce, a drugą Łowce. Jakie to dziwne! Prąd
18
przebiegł przez moje ciało jak lekki dreszcz. Lowka ukradkiem uścisnął mi rękę. Nagle ktoś krzyknął: „Uwaga" - i wszyscy rozpierzchli się na swoje miejsca jak stadko wróbli. W klasie zapadła pełna wyczekiwania cisza. W drzwiach stanął jakiś mężczyzna, popatrzył na nas, warknął coś i wyszedł. „Lowka! - zawołał Staśka. - Siadaj tutaj". „Zaraz".
Zabrał swoje zeszyty i przesiadł się do naszego rzędu, co przepełniło mnie szczęściem, poczułam, że muszę się komuś zwierzyć. Wyszłam na korytarz i popędziłam do szatni. Wlewał się do niej potok uczniów. Dostrzegłam czerwoną czapkę Iry, podeszłam do niej i szepnęłam: „Lowka siedzi za nami". „Jak to?" „Rozbieraj się szybko".
Nie czekając na Ksiuszę, ruszyłyśmy do klasy. Opowiedziałam Irze wszystko, co się działo od rana. „Wiesz co - powiedziała - czułam, że dzisiaj wydarzy się coś niezwykłego". Uśmiechnęłam się tylko, bo niezupełnie jej wierzyłam. Zaczęła się lekcja. Staśka usiadł za nami z Alką, bo Lowki akurat nie było. Później wszedł i ulokował się w czwartym rzędzie, ale też za nami, co nieszczególnie nas ucieszyło, bo żeby na niego zerknąć, musiałyśmy się oglądać.
Pierwsze dwie lekcje to była geografia, nauczyciel odpytywał, a my przez cały czas wymieniałyśmy z chłopakami karteczki. Łatwo powiedzieć, ale trudno zrobić. Widziałyśmy, że dziewczyny patrzą na nas i się śmieją, ale nic nas nie obchodziło, bo wpadłyśmy w taki stan, kiedy nic już nie może powstrzymać od robienia głupstw, choć dobrze się wie, że to głupstwa. Szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętam, czy naprawdę uważałam, że to głupoty, wtedy po prostu nie myślałam o niczym, tylko o Łowce i o tym, że się tak świetnie bawimy. Na przerwie trochę ochłonęłyśmy i obiecałyśmy sobie, że skończymy z tymi wygłupami.
Lekcje mijały zadziwiająco szybko. Na niemieckim też było odpytywanie. Lowka siedział to z tyłu, to z boku, a ja zerkałam na niego mimo woli i z lękiem, jakby to było coś nieprzyzwoitego. Pochwyciwszy moje spojrzenie, zapytał: „Zgasić światło?". „Spróbuj!" „Co?" „Spróbuj". Odwrócił się, chyba nie zrozumiawszy, ale zgasił światło. Przez krótki czas siedzieliśmy w miłym półmroku, twarz nauczycielki, która była odwrócona plecami do światła, tworzyła ciemną plamę. Lowka zapalił, zgasił i znów zapalił światło. „Kto się tam zabawia? Popów, siadaj tutaj" - i wskazała pierwszą ławkę w naszym rzędzie. Lowka przesiadł się posłusznie.
19
Wieczór
W domu, gdy wróciła mama, Maria Fiodorowna* opowiedziała, że w jakimś zaułku zabito o szóstej rano ojca, matkę i córkę. Nieszczególnie się tym przejęłam, zajęłam się swoim pamiętnikiem i godzinę później już o tym zapomniałam.
O dziesiątej ktoś głośno zapukał do drzwi. „Zapytaj, kto to" - uprzedziłam mamę, gdy poszła otworzyć. „Kto tam?" - zapytała. „My" - odpowiedziały moje siostry. Mama otworzyła, Żenią i Lala weszły z ponurymi minami „Dziewczynki, idźcie do babci, macie tam jedzenie". „Nie" - powiedziała głucho Lala, nie patrząc na mamę. „Co się stało? Dlaczego jesteście takie smutne?" Dziewczyny weszły do swojego pokoju, ja i mama za nimi. „Co się stało?" „Zaraz... Nie mogę mówić" -wyjąkała, krzywiąc się, Żenią, a Lala oparła się łokciami o stół i zaczęła płakać.
„Co się stało? Zabili tatę?" „Nie". „To o co chodzi?" Może Wania** się zastrzelił - pomyślałam. „Powiedzcie wreszcie, przecież się denerwuję" - ponaglała je mama. „Mamę... Szury... zabili!" „Co? Koleban-ską***?" - zawołała matka z bólem. „Tak, dzisiaj rano. Jeszcze byli w łóżkach. Ojcu głowę odrąbali, matce rozwalili siekierą czaszkę, a Szura żyje, ale pewnie...". „Ale kto to zrobił?" „Jakiś szaleniec. Mieszka w ich mieszkaniu. Szura się obudziła, wrzasnęła, rzuciła się do okna, ale on uderzył ją siekierą w twarz".
Stałam bez słowa, ogarnęła mnie jakaś dziwna ociężałość i złość, pełna rozpaczy wściekłość na tego drania. Życie! Przypomniało mi się opowiadanie Kuprina Pokusa"***. Jakie to okropne i przerażające. Trzeba pojąć jego sens, wyobrazić sobie Szurę, walczącą, mającą przed oczami ranną matkę. Wczoraj była u nas, wesoła, ładna, 15-letnia dziewczyna o wielkich ciemnych oczach i delikatnej skórze. Taka wesoła, trochę lek-
Ciotka Niny ze strony ojca, Siergieja Fiodorowicza.
Przyjaciel sióstr Niny.
Przyjaciółka matki Niny. Jej córka Szura przyjaźniła się z Niną, Żenią i Lalą.
Opowiadanie Aleksandra Kuprina Pokusa poświęcone jest refleksjom o naturze
przypadku. Mąż po długoletniej nieobecności wraca do ukochanej żony i w ostatniej
chwili ginie pod kołami pociągu, którym właśnie przyjechał.
20
komyślna. Przypomniało mi się, jak rozmawiały. Co za koszmar! Co się z nią teraz dzieje, zabrali ją do szpitala.
Bolała mnie myśl, że po tej tragedii życie znowu potoczy się swoim torem. Żenią zaczęła rysować, Lala położyła się spać, mama też się czymś zajęła. Jakby nic się nie stało. To takie okropne. Ogarnęło mnie przemożne pragnienie, żeby zabić tego drania, któremu na pewno nic się nie stanie, bo to wariat. Wierzyć się nie chce! Moja radość i wszystkie wydarzenia dzisiejszego dnia wydają mi się teraz takie błahe i nic nieznaczące w porównaniu z tą potworną tragedią.
24 października 1932
Co za nudy, nudy i pustka. Lowka, jak zwykle, zero zainteresowania, kropla lekceważenia, spojrzenie gdzieś obok mnie. Rozmawiałam z nim kilka razy, okropnie mnie to rozśmiesza, i co tu kryć, po prostu cieszy, czuję miły dreszczyk, gdy na mnie patrzy. Na lekcjach cały czas przekomarzałam się z chłopakami i w ogóle byłam w dobrym nastroju. Na niemieckim Lowka podpowiadał mi jak oszalały, a ja, odwrócona do tablicy, ledwo powstrzymywałam się od śmiechu.
Ale kiedy na zajęciach technicznych poszliśmy do pracowni, humor mi się popsuł. Nucąc arię z Carmen i patrząc przed siebie, piłowałam smętnie, serce ściskało mi się z bólu i złości. Spoglądałam to na Irę i Zinę, to na Lowkę, który stał tym razem twarzą do nas, to znów na innych.
Pod koniec lekcji podeszła do mnie Ksiusza, objęła mnie i spojrzała z lekkim uśmiechem. Patrzyłam w jej jasne niebieskie oczy, coś we mnie drżało, cicho nuciłam: „Nie kochasz mnie, ale ja kocham, więc strzeż się miłości mej". Ksiusza uniosła lekko delikatne brwi i śmiejąc się, powiedziała: „Nina, chce mi się płakać". Rozumiałam ją i było mi tak okropnie przyjemnie, że jest ktoś, kto dostrzega, co się dzieje w mojej duszy, i próbuje pomóc.
Przez całą drogę do domu rozmawiałyśmy o rodzinnych układach J.I. Okropnie chciałybyśmy wiedzieć, jaka jest w domu, zresztą, nie tylko ona, Lowka też. Gdy rozstałyśmy się z Irą, Ksiusza zapytała: „Czy myśmy zwariowały?". „Kompletnie, Ksiusza. Do licha z tym Lowką, już
21
chyba lepiej, żeby go w ogóle nie było". „Ciekawe, co on czuje? Pewnie nic, a może to, co my". „Patrzy na nas". „Patrzy, ale nie tak, jak my na niego".
Na jednej z przerw Lowka, mocując się z chłopakami, oberwał w oko. Było mi go strasznie żal, gdy zaczerwieniony, zasłaniając oko ręką, poszedł do klasy. Coś mi zadrgało w duszy na widok tego drobnego chłopaka z jasnymi włosami i wściekłą miną.
27 października 1932
W moim szkolnym życiu nic szczególnego się nie dzieje. Lowka? Cóż, zdaje się, że mi przeszło. Dzisiaj kilkakrotnie napotkałam jego spojrzenie i nie poczułam nic, oprócz lekkiego zadowolenia, a kiedy zauważyłam, że zerka też na inne dziewczyny, przyjęłam to zupełnie obojętnie. A w ogóle to nudy na pudy.
Na ostatnią lekcję przyszła J.I. z Kiriuszą*. Ira powiedziała, że Lowka, zobaczywszy malca, podbiegł do niego, wziął go na ręce i pocałował. Nie widziałam tego, ale gdy ubrawszy się, wychodziłam z szatni, natknęłam się przy drzwiach na Lowkę z Kiriuszą. Znów zaczęłam się zastanawiać, jakie stosunki panują w ich rodzinie. Teraz przynajmniej wiem, że Lowka kocha Kiriuszę.
Wczoraj byłam w teatrze na Świerszczu za kominem**. Początkowo niezbyt mi się podobało, ale potem ujęło mnie oryginalne potraktowanie tematu. W przerwie poszłyśmy z Irą do foyer i wmieszałyśmy się w tłum jedwabnych, jaskrawych sukienek. Zrobiło mi się nieprzyjemnie na widok tych szmatek, które z taką rozkoszą przywdziewały kobiety.
.<■',. J'!
Młodszy brat Lowki.
Sztuka w teatrze MCHAT na motywach opowieści Karola Dickensa....
anna9955