Coyle Harold - Trójkąt śmierci.doc

(1994 KB) Pobierz

COYLE

 

HAROLD

 

Chrześcijaństwo nieco osłabiło niemiecką brutalną żądzę walki, ale nie było w stanie jej zlikwidować".

Heinrich Heine (1833)

Jeśli zagłada ma być naszym losem, my sami musi­my być jej sprawcami. Jako naród ludzi wolnych, albo przeżyjemy, albo skończymy śmiercią samobójczą".

Abraham Lincoln (1858)

Prolog

Regensburg, Niemcy

Kwiecień 1945

Przejście nocy w dzień było niemal niezauważalne dla tych, którym się udało przeżyć. Śpiew ptaków nie zapowia­dał nowego dnia, bo ptaków nie było. Ciemne, ciężkie niebo poszarzało przybierając kolor, w którym nie kryła się na­dzieja czy ciepło dla tych, którzy przeżyli, ukryci w schro­nach. Ulgi nie przynosiła im nawet myśl, że zbliża się koniec udręki. Sześć lat wojny i dwanaście lat narodowego socjalizmu zabiły wszelkie uczucia i nadzieje. Żyli, ale ich oczy nie rejestrowały obrazów, uszy dźwięków, a dusze uczuć.

W kącie jednej z piwnic siedziały, przytulone do siebie, matka z pięcioletnią córeczką. Okryte łachmanami drżały od czasu do czasu spazmatycznie i tylko ten ruch odróż­niał je od trupów złożonych po przeciwnej stronie piwnicy. Matka miała świadomość, że od śmierci dzieli je jeden krok. Za każdym razem kiedy dziewczynką wstrząsał kon-wulsyjny dreszcz, przytulała ją mocniej do siebie, jakby nie pozwalając jej odejść w krainę śmierci. Sama już nie poj­mowała, dlaczego z takim uporem walczy o to gasnące życie, o jedyny cenny skarb, jaki jej pozostał. W ciągu minionych lat wszystko, co miała, co ukochała, zostało jej odebrane, rozbite, zniszczone, obrócone w perzynę, zamie­nione w tragedię. Wszystko, co jeszcze jej pozostało, to była ta pięcioletnia córeczka i ośmioletni chłopak, który był

8

Harold Cotłe

niegdyś jej synem. Teraz jego serce i umysł skradł Hitler­jugend, i pozostała jej jedynie córeczka. Tylko to wiązało ją z życiem. Z całej siły przytuliła małą do siebie. Nie pozwoli jej odejść, umrzeć.

Po drugiej stronie piwnicy spacerował od ściany do ściany ośmioletni chłopak. W przeciwieństwie do matki i siostrzyczki był ożywiony, podniecony, pełen oczekiwania i energii. Piwnicę wypełniał smród rozkładających się ciał, zmieszany z odorem odchodów, swądem spalenizny i wo­nią zatęchłej wody. To także, jak wiele innych niedogodno­ści, trzeba było jednak znieść. Chłopakowi przychodziło to z łatwością, bo zachował wiarę w siebie, w ojczyznę i w Fuhrera. Smród, tak jak śmierć, stał się nieodłączną częścią wojny.

Chłopak chodził od ściany do ściany, nie zwracając uwagi ani na cierpienia matki, ani na zwały trupów, które sam, zgodnie z rozkazami, poukładał w jednym końcu piwnicy i nakrył jakimiś workami. Patrzył gdzieś przed siebie i wydawało mu się, że widzi oddziały żołnierzy, kolumny czołgów i eskadry samolotów, które zmiażdżą wrogów Reichu i Fuhrera. Wkrótce on i jego rówieśnicy dołączą do swoich ojców, którzy stają twarz w twarz z najeźdźcą rosyjskim i z Amerykanami. Myśl, że stanie do walki na rozkaz Fuhrera, podniecała go. Nagle dobiegł go łoskot zbliżającego się czołgu.

Strzelec George Kozak starał się trzymać możliwie naj­bliżej czołgu typu Sherman. Rozglądał się uważnie dooko­ła, trzymając karabin w pogotowiu. Było tu przecież tyle miejsc, w których mogli się zaczaić snajperzy. Nienawidził wkraczania do miast i wsi, gdzie za każdym rogiem, za każdym oknem, na każdym dachu mógł się ukryć snajper. W otwartej przestrzeni, za zabudowaniami nie trzeba się było obawiać czyhającej wszędzie śmierci. W miastach zaś było o wiele niebezpieczniej.

Trójkąt Śmierci

9

Te myśli powodowały, że był cholernie spięty. Spod hełmu spływał mu po twarzy pot. Zrobiło mu się gorąco. Pomyślał, że można by rozpiąć kurtkę, ale jednak tego nie zrobił. Wiedział, że jeśli się chociaż na chwilę zatrzyma, czołg przestanie go osłaniać. Koledzy wskoczą na jego miejsce, a on pozostanie z tyłu, zupełnie odsłonięty. Nie wolno odrywać oczu od mijanych domów. Wróg może wykorzystać najmniejszą chwilę nieuwagi. Trzeba więc mieć oczy otwarte i trzymać się czołgu. Czuł, że zaraz coś się wydarzy. Za miesiąc będą jego dwudzieste urodziny, a więc osiągnie wiek, jakiego wielu spośród jego kolegów nie udało się dożyć. Wprawdzie ciągle jeszcze będzie za młody, by móc u siebie, w Pensylwani, głosować i pić al­kohol w miejscach publicznych, ale jego urodziny zbiegną się z równą rocznicą walki na froncie. Spośród dziesięciu ludzi z jego oddziału, z którymi trzeciego dnia inwazji wy­lądował na plaży Omaha, żyło jeszcze tylko trzech. Pozo­stałych wyniesiono nogami do przodu. A on. Kozak, miał zamiar doczekać swoich urodzin i rocznicy na froncie.

Nigdy nie zastanawiał się, dlaczego nie troszczy się o to, co się z nim stanie, jak już miną te dni. O nowym, wspa­niałym świecie myśleli i mówili politycy, amerykańscy żoł­nierze zaś wiosną 1945 roku takimi sprawami nie zaprzą­tali sobie głowy, podobnie zresztą jak miliony innych chłopców w mundurach. W tej chwili Kozak myślał jedynie o rym, by schować się za stalowe cielsko shermana, bo wiedział, że na przyszłość i tak nie ma najmniejszego wpływu.

Gdy dobiegł go odgłos nadjeżdżającego czołgu, chłopak rzucił się do okna krzycząc:

- Papa, Papa! Mamo, papa przyjechał!

Matka podniosła głowę, ale nie ruszyła się z kąta. Boże, pomyślała, cóż za głupiec... Czyżby naprawdę wierzył, że ojciec żyje? Czyżby wierzył, że naziści mogli odeprzeć atak przeciwnika?

10

Harold Coyle

-              Johann, to nie ojciec, on przecież nie żyje. Zginął
w Święta Bożego Narodzenia w Belgii. To Amerykanie.
Przyszli, by położyć kres tym nieszczęściom.

Chłopak znieruchomiał, odwrócił w jej kierunku gniew­nie wykrzywioną twarz i wybuchnął:

-              Nie, kłamiesz, kłamiesz! Straciłaś wiarę! Papa żyje!
Żyje! Przyjedzie, zobaczysz! Fuhrer obiecał i dotrzyma sło­
wa. Na pewno!

Odwrócił się od matki, przysunął jakieś pudło pod okno i wdrapał się na nie, by lepiej widzieć nadjeżdżający czołg. Spojrzał i doznał szoku. Od razu poznał, że ten czołg to M-4A3 Sherman. Co gorsza, zobaczył idącego tuż za czoł­giem człowieka w brudnym, wymiętym mundurze wroga. Amerykanin?! Czy to możliwe?! Jak ojciec mógł dopuścić, by przedarli się aż tutaj? Oni, on z matką i siostrą, musieli opuścić ich gospodarstwo pod Wrocławiem i przenieść się do ohydnego, zbombardowanego Regensburga. Potem były kolejne naloty, a teraz ci Amerykanie... Czyżby to napra­wdę oznaczało koniec, o którym mówiła matka? A jeśli tak, to co on powinien zrobić? Walczyć z Amerykanami? Nie zastanawiając się sięgnął po nóż, który otrzymał w dniu wstąpienia do Hitlerjugend. To była jedyna broń, jaką miał. Ale nie wiedział, jak jej użyć, by móc spełnić swój obowią­zek wobec Fuhrera i ojczyzny.

George kątem oka spostrzegł jakiś ruch w okienku piw­nicy pobliskiego domu. Do diabła!

-              Snajperzy z prawej strony! - ryknął w kierunku kole­
gów i rzucił się jednym susem pod ścianę budynku, sięga­
jąc jednocześnie po granat. Pozostali przylgnęli do ziemi,
wycelowując karabiny w stronę okienka. Czołg, którego
załoga nie zauważyła manewrów piechoty, dalej toczył się
środkiem ulicy.

Kozak podpełznął do okienka i podtrzymując karabin nogami odbezpieczył granat, poczekał jeszcze jakieś parę sekund i cisnął nim do piwnicy. Znów chwycił karabin,

Trójkąt Śmierci

11

a gdy usłyszał przytłumiony huk wybuchu, wsadził lufę w otwór okienka i puścił długą serię. Nie miał zamiaru pozwolić, by komuś udało się przeżyć eksplozję.

Nagle karabin przestał strzelać, więc George przesunął się do ściany domu i zmienił magazynek. Ponownie wsa­dził lufę w otwór okienny i dał ognia. Po chwili ostrożnie zajrzał do środka, ale piwnicę wypełniał dym, uniemożli­wiający zobaczenie czegokolwiek. Z ciemnej czeluści nie dobywał się żaden odgłos.

-              Hej, Kozak, no jak tam? - usłyszał za plecami głos
dowódcy drużyny.

Raz jeszcze zajrzał do środka i w szarym świetle wpada­jącym z zewnątrz zobaczył pod ścianą piwnicy rząd tru­pów. Nic się nie poruszało, żadnego odgłosu. Jeśli ktokol­wiek tam przed chwiląjeszcze żył, to już było po nim. Kozak poczuł ulgę, ale to wrażenie trwało tylko chwilę. Zoriento­wał się, że czołg, ich jedyna ochrona, wciąż toczy się środkiem ulicy i oddala, pozostawiając ich, odsłoniętych, z tyłu.

·   Tylko truposze, sierżancie! - krzyknął.

·   Doskonale, ruszamy! Naprzód!

Kozakowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Odwrócił się od okienka i, półzgięty, ruszył biegiem za czołgiem. Pędził tak, jakby sherman stanowił jedyną gwa­rancję, że on. Kozak, dożyje dwudziestej rocznicy swych urodzin. Nic - i nikt - nie był w stanie go powstrzymać.

Część pierwsza

Operacja „Szukanie po omacku"

Rozdział I

6 stycznia

Nie dochodząc do szczytu, pułkownik Scott Dixon za­trzymał się, przyklęknął i oparty o drzewo zaczął ściągać z hełmu biały, zakładany dla kamuflażu kaptur. Mocując się z nim, patrzył na panoramę wyłaniającą się zza wzgó­rza. W dole biegła ukraińska granica. Można by przypusz­czać, że pułkownik rozważa czekającą go operację, ale w rzeczywistości dowódca 1. Brygady 4. Dywizji Pancernej zmagał się w tym momencie z poczuciem winy, że wywal­czył przydział białego kaptura. On, dowódca brygady, w której skład wchodziły dwa bataliony czołgów i dwa bataliony piechoty zmotoryzowanej, domagał się odzieży maskującej, by ukryć się przed tak przecież odległym przeciwnikiem. Szefowi sztabu brygady powiedział:

- Jeśli doszliśmy do tego, że to ma mnie właśnie chro­nić, to najwyższy czas, by ktoś przemyślał tę całą sytuację.

Czterdziestosześcioletni Scott Dixon był człowiekiem o skomplikowanej naturze. Miał tę szczególną łatwość bycia, która wprowadzała w błąd tych, którzy go nie znali. Gdyby się go spotkało na ulicy jakiegoś amerykańskiego miasta, nie można by się było domyślić, że ma się do czynienia z kimś, kto sprawuje dowództwo nad czterema tysiącami mężczyzn i kobiet w mundurach. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu i ważył niewiele ponad osiemdziesiąt kilogramów. Tak ubiór jak ten kombinezon maskujący ukrywał pier­wsze oznaki skłonności do tycia. Patrząc z pewnej odległo­ści na jego twarz, nie dostrzegało się w niej niczego szcze-

Trójkąt Śmierci

15

gółnego, może tylko to, że nosił włosy krótsze niż większość Amerykanów w jego wieku. Nie wyglądał na swoje lata. Jego wyraz twarzy nie zdradzał żadnych uczuć. Jedynym szczegółem, który mógł go odróżniać od przeciętnego Ame­rykanina w średnim wieku, były oczy. Tylko one go odsła­niały, ujawniając szczególnego rodzaju smutek i zadumę, charakterystyczne dla weteranów wojen i batalii. Widać to było zwłaszcza w momentach, kiedy pozwalał sobie na zamyślenie. Wtedy właśnie w jego spojrzeniu odzwiercied­lało się to wszystko, co przeżył i widział. Miał świadomość, że dzięki temu, co przeszedł, stał się doświadczonym i ce­nionym dowódcą. Nie miał najmniejszych złudzeń co do tego, że wojna oznacza zadawanie śmierci. Zrozumienie tej prawdy czyniło Dbcona innym i powodowało, że na swoją profesję patrzył z dystansem. Wątpliwościami dzielił się jedynie z najbliższymi, a współpracownicy i podkomendni tylko czasami dostrzegali smutek w jego oczach.

Już niemal uporał się z tym przeklętym kapturem, gdy z tyłu dobiegł go odgłos skrzypiących na śniegu kroków. Obejrzał się. Jego śladem podążał rosyjski pułkownik. Dalej, w dole, zobaczył swojego oficera operacyjnego, ubra­nego również w biały kombinezon, stojącego obok gazika. Cerro i oficer Armii Słowackiej, łącznik i tłumacz, wyjaś­niali coś wyraźnie rozsierdzonemu miejscowemu chłopu, zapewne oburzonemu, że weszli na jego pole. Dixon wie­dział, że Cerro, gdy tylko uda mu się udobruchać rozwście­czonego wieśniaka, dołączy do nich.

Zdaniem Dbcona, jego oficer operacyjny, Cerro, spędzał zbyt wiele czasu wśród żołnierzy pierwszej linii. Nigdy nie przeoczył okazji, by oddalić się od sztabu i znaleźć się wśród żołnierzy, często pełniących służbę w śniegu czy w błocie. Zadanie, jakie teraz otrzymał, a więc uspokojenie słowackich chłopów, najwyraźniej mu nie odpowiadało. Dixon uśmiechnął się sam do siebie i potrząsnął głową. Dziwaczne przyzwyczajenie piechociarzy, pomyślał, i uświadomił sobie, że sam, mimo dwudziestu dwóch lat służby w randze oficera dywizji pancernej, starał się nigdy nie przegapić okazji, by znaleźć się wśród zwykłych żołnie-

16

Harold Coyle

rzy. Zanim skierował wzrok ponownie ku granicy, zauwa­żył, że Cerro ma na hełmie biały pokrowiec, o który było jeszcze trudniej niż o kaptur. Gdzież, do cholery, on to zdobył? Czy można by się postarać o jeszcze ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin