Arnold Judith - Marchand 01 - Bal przy świecach.pdf

(1211 KB) Pobierz
118966369 UNPDF
Mój najdroższy Remy!
Wiem, że niektórzy uznaliby mnie za głupią, gdyby się dowiedzieli, że piszę do Ciebie, ale do kogo mam się
zwrócić? Mijają cztery lata, jak odszedłeś, jednak każdego dnia czuję, że jesteś przy mnie. Posłuchaj,
naszemu ukochanemu hotelowi grozi poważne niebezpieczeństwo. Zaczyna się karnawał, a my toniemy w
długach. Huragan wyrządził poważne szkody, lecz jeszcze przedtem ... Nie, nie ma sensu oglądać się za
siebie.
Przyszłość powinna być pomyślna. Kilka miesięcy temu, z powodu mojej drobnej niedyspozycji, nasze córki -
Charlotte, Renee, Sylvie, nawet Melanie - zjechały do domu i pracują w hotelu, tak jak to sobie
wymarzyliśmy. Byłbyś z nich bardzo dumny.
Niestety, wiadomości o naszej złej kondycji finansowej musiały przedostać się na zewnątrz, ponieważ
otrzymaliśmy propozycję sprzedaży. Odrzuciłam ją, oczywiście. Straciłam Ciebie, lecz przyrzekam, że
uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby ocalić Hotel Marchand dla naszych wnuków. Obiecuję ci to, mój
kochany.
Ton amour,
Anne
PROLOG
Julie Sullivan go zniszczyła. Zasługuje na to, by i ją zniszczyć. Nikt nie może spędzić ośmiu lat w więzieniu i
pozostać sobą. Zanim Julie zaczęła mówić i zepsuła wszystko, był wyjątkowy. Był człowiekiem sukcesu. Przy­
stojnym, szlachetnym i wspaniałomyślnym.
Sprawiał, że marzenia się spełniały. Piękne dziewczęta z całego kraju zjeżdżały do Nowego Jorku, a on robił
z nich modelki. Jeśli chciały zmienić fryzurę czy makijaż, znajdował wizażystę. Miały problemy z nadwagą? I
tym się zajął. Kłopoty finansowe? Służył dobrą radą. Potrzebowały ramienia, na którym mogły się wesprzeć,
mentora, któremu mogły zaufać, kogoś, kto pomógłby im poradzić sobie ze stresami? Glenn Perry był na
każde zawołanie.
Był dobry. Naprawdę zależało mu na każdej dziewczynie - no, może na jednych trochę bardziej niż na innych
- ale serce miał otwarte dla wszystkich. Niektóre darzył szczerym uczuciem. Był dobrym człowiekiem,
łagodnym, kochającym. Dopóki Julie Sullivan go nie wydała.
Teraz, po ośmiu długich latach, nareszcie wrócił do Nowego Jorku, do starego domu, do starych kątów.
Świat może się przez ten czas aż tak nie zmienił, natomiast Glenn bardzo. W sercu nosi blizny, w duszy
głębokie urazy.
Julie musi mu za to zapłacić.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
On znów ją obserwuje. Zanim zdążyła obrócić się z fotelem w stronę drzwi, już go nie było. Dostrzegła
tylko doganiający go cień, tak bezszelestny jak on sam.
Gerard, poprzedni szef ochrony, miał chód głośny, ciężki. Julie i Charlotte zawsze żartowały, że dudniące
kroki są tajemnicą jego sukcesu, bo niepożądani goście z daleka słyszeli, iż nadchodzi, i zawsze zdążyli
uciec. Niestety Gerard odszedł zaraz po Święcie Dziękczynienia, a jego następca, Mac Jensen, miał inny styl
pracy. Julie podejrzewała, że wolał łapać przestępców, niż ich odstraszać. Poruszał się ze zwinnością pantery
polującej na zdobycz.
Zazwyczaj wyczuwała jego bliskość, nie widząc go ani nie słysząc. Wystarczył jej jego zapach, a wówczas,
jeśli zareagowała wystarczająco szybko, udawało jej się dostrzec jego znikający cień. Tylko niezmiernie
rzadko widywała jego samego. A gdy do tego dochodziło, zazwyczaj przyłapywała go na tym, że ją
obserwuje.
W stała od biurka, podeszła do otwartych drzwi i wyjrzała na korytarz. Maca już dawno nie było, lecz jego
zapach wciąż unosił się w powietrzu, mroczny, leśny, wyjątkowo męski, którego pewnie nikt poza nią nie
wyczuwał. Julie była wyjątkowo wrażliwa na zapachy. I na Maca Jensena.
Z westchnieniem usiadła z powrotem przy biurku.
Nie miała czasu na zawracanie sobie głowy nowym szefem ochrony Hotelu Marchand. Od czasu, gdy Anne
Marchand przekazała ster rządów w ręce córki, Charlotte, jej asystentce Julie przybyło obowiązków
ważniejszych od zastanawiania się, czy przypadkiem Mac nie poświęca jej zbyt duże uwagi. A jeśli nawet, to
nie on pierwszy. Julie przywykła do tego, że ludzie się jej przyglądają.
Na ekranie monitora widniało menu proponowane przez szefa kuchni na bal w święto Trzech Króli. Robert
LeSoeur był mistrzem nad mistrzami i Julie nie ośmieliłaby się sprzeciwić mu w kwestii przystawek czy
deserów. Niemniej przed przekazaniem menu Charlotte do akceptacji musiała przejrzeć przedstawiony przez
niego kosztorys. Młodsza siostra Charlotte, Melanie, współpracowała z Robertem w restauracji Chez Remy,
lecz bardziej dbała o jakość potraw niż o ich cenę. A gdyby zostawić Robertowi pełną swobodę, serwowałby
dania przyrządzone z takich składników, że hotel poszedłby z torbami.
- Julie? - Charlotte zawołała ze swojego gabinetu. Oba pokoje miały osobne wejścia z korytarza, lecz były
też połączone wewnętrznymi drzwiami, które Julie zawsze trzymała otwarte. Zresztą drzwi na korytarz także
nie zamykała - lubiła, by wszyscy mieli do niej dostęp, lubiła także, by staroświecka atmosfera hotelu
przenikała jej miejsce pracy. Gabinet Julie znajdował się na piętrze, nad eleganckim holem. Miał wysoki
sufit ozdobiony sztukaterią i złocistożółte ściany nawiązujące kolorem do klasycznej architektury Dzielnicy
Francuskiej. Urządzony był jednak funkcjonalnie i minimalistycznie: na podłodze trwała wykładzina
dywanowa, biurko w kształcie litery L, biurowe szafy na dokumenty i ultranowoczesny sprzęt komputerowy.
Ponieważ całe wyposażenie techniczne znajdowało się u jej asystentki, Charlotte mogła zapełnić swój pokój
bibelotami i bukietami świeżych kwiatów, na podłodze położyć puszysty dywan oraz wstawić antyczną
komodę, na której w ramkach stały fotografie jej bliskich: trzech sióstr, siostrzenicy, babki, matki i zmarłego
przed czterema laty ojca, którego opiekuńczy duch, niczym anioł stróż, krążył po hotelu. Na szczęście ani
hotel, ani cenne drobiazgi Charlotte nie padły ofiarą huraganu Katrina, który półtora roku temu spustoszył
miasto.
Na dźwięk swojego imienia Julie natychmiast udała się do szefowej.
- Dzień dobry. Co nowego?
Julie podziwiała Charlotte, która zatrudniła świeżo przybyłą do Nowego Orleanu absolwentkę uniwersytetu
McGiU w Montrealu, nie bacząc na to, że oprócz dyplomu nie ma ani referencji, ani doświadczenia.
- Znowu kłopoty z tym gościem z pokoju 307, Alvinem Grote'em. Tym razem skarży się na ... -Charlotte
urwała i wzięła do ręki plik różowych karteczek - na kształt kostek lodu. Nie lubi sześcianów. Chce walce z
dziurką w środku.
Julie wzniosła oczy ku górze i wyciągnęła rękę po karteczki.
- Kostki w kształcie walca szybciej się rozpuszczają i rozwadniają drinki - odpowiedziała.
- Nie jestem ekspertem od fizycznych właściwości kostek lodu - przyznała Charlotte i westchnęła. - Pan
Grote zostanie u nas cały tydzień i następny weekend, więc musimy się przygotować na więcej tego typu
reklamacji. Już zakwestionował temperaturę chardonnay podawanego w barze. Według niego powinna być
trzy stopnie niższa.
- Trzy?
- Dokładnie. Leo twierdzi, że wyraził się bardzo precyzyjnie.
- Może powinien wrzucić kostkę lodu do kieliszka - mruknęła Julie. - Temperatura by natychmiast spadła.
- Poznałaś go?
Julie miała tę wątpliwą przyjemność.
- Dziś rano, w holu. Zaciągnął mnie do okna, żeby poskarżyć się na pogodę. "Jest sam początek stycznia, a
gdzie śnieg?". Musiałam mu przypomnieć, że znajdujemy się w Nowym Orleanie. - Julie urwała i zaśmiała
się. - Nosi kitkę, a jest łysy na ciemieniu - dodała.
- Och nie! - jęknęła Charlotte. - Cóż, za apar-
tament płaci nielichą sumę. Może uda nam się znaleźć foremki do kostek takich, jakie lubi? Przecież
chcemy, żeby nasi goście byli zadowoleni, prawda?
- Nawet jeśli są łysi, a resztki włosów wiążą w kitki?
- Zwłaszcza oni. A teraz druga sprawa ... Biorąc pod uwagę, jakie mamy urwanie głowy, wpierw Boże
Narodzenie, potem sylwester, teraz już za cztery dni Trzech Króli, sześć tygodni później jeszcze Mardi Gras,
zaczęłam się zastanawiać, czy nie warto by zlecić organizacji imprez profesjonaliście. - Charlotte podeszła
do ślicznego biureczka z inkrustowanym blatem, stanowiącego zupełne przeciwieństwo funkcjonalnego
biurka Julie, i wzięła do ręki tekturową teczkę. - Zawsze sami zajmowaliśmy się organizacją naszych balów,
lecz pomyślałam, że musimy być otwarci na nowe rozwiązania i przynajmniej rozważyć taką ewentualność
na przyszłość.
- Z kimś się już kontaktowałaś? Charlotte wymieniła kilka nazwisk. - Jak wysoko cenią
swoje usługi?
- Za wysoko. - Charlotte westchnęła. - Zresztą w tej branży nikt nie jest tani.
- W przeszłości organizowaliśmy wspaniałe bale bez uciekania się do niczyjej pomocy - przypomniała Julie.
- Mamy cudowny personel, a Luc zatuszuje każde potknięcie.
- To prawda. Luc umie oczarować gości. Uwielbiają go.
W ocenie Julie umiejętność oczarowania hotelowych gości była najważniejszym zadaniem animatora
wolnego czasu. Luc Carter sprawiał wrażenie odrobinę rozkojarzonego, poza tym miał zwyczaj znikać z
hotelowego holu w najmniej odpowiednich chwilach, lecz swą chłopięcą urodą, wdziękiem i
uwodzicielskimi spojrzeniami potrafił każdego udobruchać.
- Z przyjemnością powierzyłabym organizację następnych balów profesjonaliście - ciągnęła Charlotte - lecz
te koszty! Zrób, proszę, wstępną kalkulację, żebyśmy mogły się zorientować, czy to w ogóle byłoby do
przeprowadzenia.
- Oczywiście.
Julie wzięła od Charlotte teczkę.
- Jeśli uznasz, że nie warto, nie trać czasu. Powtarzam, wszystkie bale zaplanowane na tegoroczny karnawał
organizujemy sami. Uznałam jednak, że na przyszłość powinniśmy rozważyć inną opcję.
Julie przytaknęła skinieniem głowy. Dostatecznie długo pracowała z Charlotte i zwracała uwagę nie tylko na
to, co powiedziała, lecz także na to, co przemilczała. Od września ubiegłego roku, czyli od czasu, gdy nagły
atak serca zmusił Anne Marchand do rezygnacji z kierowania hotelem i przekazania steru w ręce córki,
Charlotte była przepracowana i zdenerwowana. Zlecenie organizacji balów profesjonaliście zdjęłoby z jej
barków jeden ciężar.
Koszty tego były jednak spore. A mimo prestiżu, mimo wysokiej pozycji wśród nowoorleańskich hoteli,
mimo idealnej wprost lokalizacji po wschodniej stronie Jackson Square, w samym sercu Dzielnicy Fran­
cuskiej, mimo wyśmienitej kuchni i wytwornego wystroju, z Hotelu Marchand pieniądze wyciekały jak ropa
z dziurawego tankowca. Nie aż tak, by zanieczyścić całą Zatokę Meksykańską, lecz wystarczająco silnie, by
właścicielom spędzać sen ż powiek.
- Masz do mnie coś jeszcze? - spytała Julie.
- Kiedy tu weszłaś, miałaś taki dziwny wyraz twarzy - rzekła Charlotte. - Czy coś się stało?
- Masz na myśli coś wykraczającego poza normę?
Normą były kłopoty związane z kondycją finansową hotelu, rozłąką z siostrą mieszkającą w Nowym Jorku,
dziwnymi piskami, jakie wydawały hamulce w jej samochodzie. Julie miała też i inne zmartwienia, o
których z nikim nie chciała rozmawiać, nawet z Charlotte. Do tej pory wydawało jej się, że potrafi dobrze się
maskować.
- Zawsze, kiedy w pobliżu znajduje się Mac Jensen, na twojej twarzy pojawia się ten wyraz ...
- Jaki wyraz?
- Nie wiem ... Dziwny.
- Teraz też? Czy Mac jest gdzieś tutaj?
- Kilka minut temu był.
- Co go sprowadziło?
- Przyniósł raport z wczorajszego dnia. Któryś z gości przysięga, że słyszał ducha chodzącego po drugim
piętrze, więc ochrona musiała to sprawdzić i sporządzić raport.
- Znowu? Błagam, tylko nie to!
Jeden z domów, które tworzyły kompleks hotelowy, podobno należał do kochanki pewnego marynarza,
który pływał ze słynnym piratem Jeanem Lafitte' em i zatonął podczas nagłego sztormu w Zatoce
Meksykańskiej. Goście często opowiadali, że słyszeli stąpanie ducha nieszczęsnej kobiety, czekającej na
powrót ukochanego. Julie była zbyt trzeźwą osobą, by w to wierzyć, lecz jeśli legenda przyciągała gości do
hotelu, nie było sensu się spierać.
- Nie wymiguj się od odpowiedzi. Czy masz jakiś problem z Makiem? - drążyła Charlotte.
- A wyraz mojej twarzy świadczy, że tak?
Charlotte uśmiechnęła się.
- Raczej mówi, że chciałabyś mieć.
- Chciałabym?
- Jest przystojny. Te ciemne oczy, mocno zarysowany podbródek. .. Nie zauważyłaś?
- Chyba tak. - Charlotte nie musi wiedzieć, że bardzo dobrze zauważyła i czarne oczy, i podbródek, i
brązowe włosy, i umięśnione ciało, i zadziwiająco cichy chód jak na mężczyznę jego wzrostu. Spostrzegła,
że szefowa wciąż czeka na odpowiedź. - Czasami... mam wrażenie, że mnie szpieguje.
- Szpieguje?
- Czuję na sobie jego wzrok. Jak gdyby mnie obserwował, ale nie chciał, żebym się zorientowała.
- Julie! Na miłość boską! Połowa facetów w Nowym Orleanie gapi się na ciebie, gdziekolwiek się
pOJaWISZ.
Julie poczerwieniała.
- Trochę przesadziłaś.
- Wcale nie. Byłaś modelką. Zwracasz uwagę.
- Byłam znacznie młodsza - zaoponowała Julie. - I szczuplejsza - dodała.
- A teraz jesteś starsza i tu i tam bardziej zaokrąglona. Nie dziwię się, że mężczyźni się za tobą oglądają.
Mam tylko nadzieję, że to nie przeszkadza Macowi w wykonywaniu obowiązków. Jeśli w hotelu zaczną się
jakieś kłopoty, uciekaj w przeciwną stronę, żeby go nie rozpraszać.
Julie roześmiała się z żartu szefowej, lecz kiedy znalazła się z powrotem u siebie, doszła do wniosku, że
Charlotte się myli. Mac nie patrzył na nią pożądliwie, lecz przyglądał się w taki sposób, jak gdyby chciał
odkryć jej tajemnicę.
Nie uda mu się, postanowiła, jeśli tylko będzie miała w tej sprawie coś do powiedzenia.
U siadła przy biurku. W prawym dolnym rogu ekranu pojawiła się ikona informująca o nadejściu nowej
poczty.
Zazwyczaj sprawdzała skrzynkę mail ową trzy razy dziennie: około ósmej rano, potem w porze lunchu i
przed wyłączeniem komputera na koniec dnia:. Ale teraz czekała na wiadomość od siostry dotyczącą zdro­
wia ojca, który zachorował na grypę, a Marcie wysyłała maile w godzinach urzędowania. Przekonały się, że
nie są w stanie rozmawiać przez telefon krócej niż godzinę, więc nie dzwoniły do siebie z biura.
Miała nadzieję przeczytać, iż ojciec czuje się coraz lepiej i nie zamęcza biednej matki, która się nim opie­
kuje. Tej zimy w Nowym Jorku wybuchła mała epidemia grypy i chociaż rodzice Julie, mimo że przekro­
czyli sześćdziesiątkę, byli w doskonałej formie, trochę się o nich martwiła.
Mail nie został wysłany przez Marcie. W rubryce "Od" wpisano ,,4Julie", a na treść składał się rysunek
pięciolinii z jedną nutą przechodzącą w zawijas wznoszący się do góry - glissando, oraz słowa: KONIEC
PIEŚNI.
Julie musiała zmobilizować całą siłę woli, by nie zacząć krzyczeć.
Mac często otrzymywał zlecenia polegające na obserwowaniu i ochranianiu jakiejś osoby. Rzadko jednak
sprawiało mu to taką przyjemność jak śledzenie Julie Sullivan.
Był profesjonalistą i osobista przyjemność nie wpływała na sposób wykonania pracy, lecz jeśli polegała ona
na obserwowaniu pięknej kobiety, dlaczego nie mógłby mieć z tego jakiejś frajdy?
Julie musiała wiedzieć, że jest bardzo atrakcyjna.
Jako siedemnastolatka pojawiała się na okładkach kolorowych pism, kiedy miała lat dziewiętnaście, została
wybrana na twarz linii' perfum "Symphony". Jej fiołkowe oczy i pełne usta reklamowały kolejne zapachy:
"Arpeggio", "Grace Note", "Sonata" i "Glissando". Mac skompletował całe jej dossier.
W czasach, gdy była modelką, nigdy by nie zwrócił na nią uwagi, bo nie interesował się perfumami. Ale
teraz ...
Niestety pilnowanie Julie to była tylko jedna z wykonywanych przez niego prac. Druga, służąca za przy­
krywkę, to posada szefa ochrony w hotelu. Niezbyt dobrze czuł się w tej roli. Biuro szefa ulokowane było w
małym pokoiku bez okna: na tyłach budynku. Siedzenie w obskurnej klitce sprawiało, że czuł się jak kret.
Co prawda kilkakrotnie w ciągu dnia mógł wychynąć z nory. Zawsze znalazł się jakiś raport, który trzeba
było dostarczyć Charlotte. Mógł go, oczywiście, wysyłać pocztą elektroniczną, lecz chwytał każdą okazję,
by wyjść ze swojego bunkra. Poza tym kilka razy dziennie robił obchód całego kompleksu budynków. Lubił
krążyć po hotelu, sprawdzać, czy wyjścia ewakuacyjne nie są otwarte na oścież, rolety w oknach nie
naderwane, a w holu nie kręcą się podejrzani osobnicy. Lubił, by goście go widzieli, uważał bowiem, że
zwiększa to ich poczucie bezpieczeństwa. Lubił też mieć oko na Luca Cartera, animatora wolnego czasu.
Luc sprawiał wrażenie bardzo energicznego i chętnego do pomocy, lecz Macowi coś się w nim nie podobało.
Nie potrafił określić co, lecz całe życie ufał instynktowi i zawsze okazywało się, że go nie zawiódł.
Poza regularnymi obchodami do jego obowiązków należało reagowanie w każdej nietypowej sytuacji, a
takich w ciągu dnia zdarzało się przynajmniej kilka. Któryś z gości odczuwał bóle w klatce piersiowej, inny
zgubił czeki podróżne, jeszcze inny poznał uroczą młodziutką dziewczynę na Bourbon Street, spędził z nią
noc, a rankiem stwierdził, że nie ma portfela. Bywało, że ktoś słyszał kroki ducha na górnym piętrze. Mac
odnajdował zgubione dzieci, zamawiał holowanie wynajętych aut, które nagle odmawiały posłuszeństwa,
dyskretnie wyprowadzał gości, którzy w barze przesadzili z piciem.
Eskortowanie podchmielonych gości do pokoi oraz ostrzeganie dzieci, by nie bawiły się zbyt blisko kra­
wędzi basenu, nie zaspokajało jego życiowych ambicji, na szczęście nie musiał tego robić przez całe życie.
Natomiast wszystkie te nagłe i nie tak nagłe kłopotliwe sytuacje stwarzały idealny pretekst, aby mieć oko na
Julie Sullivan.
Po powrocie z góry Mac zastał na posterunku Carlosa. W klitce ledwo mieścili się we dwóch i powinien być
wdzięczny losowi, że nie musi spędzać w niej tyle czasu co współpracownik. Chłopak chyba jednak lubił
wpatrywanie się w płaski ekran monitora umieszczony nad biurkiem, na którym pojawiały się obrazy z kilku
kamer przemysłowych zainstalowanych w strategicznych punktach hotelu: w recepcji, w głównym holu oraz
w drugim mniejszym, w barze, na wewnętrznym patio, w salach recepcyjnych, w windach. Trącił Carlosa w
ramię.
- Zrób sobie przerwę - zaproponował. - Przyda ci się łyk świeżego powietrza.
Carlos, szczupły młody mężczyzna o chłopięcym wyglądzie, obrócił się z fotelem, wyszczerzył zęby i
odparł:
- Świeże powietrze? Z przyjemnością.
Przypiął walkie-talkie do paska, wyminął szefa i zniknął za drzwiami. Mac opadł na krzesło. W komputerze
nie było żadnych nowych wiadomości. Zerknął na aparat telefoniczny, czerwona lampka nie sygnalizowała,
że ktoś się nagrał. Odsunął się z fotelem, oparł nogi na blacie biurka i z wewnętrznej kieszeni marynarki
wyciągnął telefon komórkowy. Nie chciał, by rozmowy z jego prywatnym biurem przechodziły przez
hotelową centralę.
Już po drugim dzwonku odezwał się głos Sandy:
- Crescent City Security.
- Cześć, skarbie - przywitał ją Mac. - Stęskniłaś się za mną?
Poznając go po głosie, Sandy roześmiała się.
- Ani trochę. Kiedy, do diabła, wracasz?
- Jak skończę tę robotę. Chociaż każdy dzień rozłąki z tobą łamie mi serce.
Sandy znowu odpowiedziała śmiechem. Była żoną wspólnika i najlepszego przyjaciela Maca, a flirtowanie
było taką ich niewinną zabawą. Kiedy pięć lat temu Mac i Frank Romero zakładali agencję ochroniarską, nie
mieli nawet na czynsz. Zaangażowanie recepcjonistki w ogóle nie wchodziło w grę, więc Sandy zaoferowała
pomoc. Już dawno przestała pracować jako wolontariuszka, lecz wciąż odbierała telefony.
- Frank tkwi po uszy w tej okropnej aferze ubezpieczeniowej - wyjaśniła. - Nie udało mu się wpaść na trop
tych pieniędzy. Przydałaby mu się twoja pomoc. - Przykro mi - skłamał Mac.
Ochranianie kobiety tak atrakcyjnej jak Julie Sullivan było zdecydowanie przyjemniejsze niż szukanie
pieniędzy wyprowadzonych z firmy ubezpieczeniowej i przelanych na konto w którymś z rajów
podatkowych.
- Nie dręczy cię sumienie, że dorabiasz na boku? - spytała Sandy. - Bierzesz forsę i za pilnowanie tej babki, i
za kierowanie ochroną.
- Ciężko haruję na każdego centa.
- Racja. - Sarkastyczny ton Sandy świadczył o jej wątpliwościach. - To trwa już ponad miesiąc. Jakoś wydaje
mi się nie w porządku, że hotel ci za coś płaci, a ty w tym samym czasie robisz jeszcze coś innego.
Może rzeczywiście niezupełnie to w porządku, lecz w ich branży klientom bardziej zależało na efektach niż
na zasadach fair play.
- Gdybym wiedział, że zaczniesz mi prawić kazania, tobym nie dzwonił - rzekł i zerknął na monitor. Właśnie
ktoś wszedł do windy, małżeństwo w średnim wieku konferowało z Lukiem, korytarz, w którym znajdował
się gabinet Julie, był pusty.
- W porządku. Koniec kazań. Inkasuj dwie pensje. Co mnie to obchodzi? - Sandy udawała, że daje za
wygraną. - Ale przydałbyś się tutaj. Jak myślisz, uda ci się uporać z tym wszystkim przed Bożym Narodze­
niem?
Biorąc pod uwagę, że Boże Narodzenie będzie dopiero za rok, Mac wierzył, że może mu się uda. Kamera
zainstalowana na zewnątrz biura Julie pokazała nowy obraz: korytarzem szła Julie, ciasno obejmując się
ramionami, jak gdyby było jej zimno.
Mac spuścił nogi z biurka i zmarszczył czoło. Julie miała wyrazistą twarz, duże, ozdobione długimi rzęsa"'­
mi oczy o barwie przypominającej Macowi ametysty. Właśnie teraz te oczy ją zdradzały - była śmiertelnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin