Świt nocy 03 - Nagi Bóg 01 - Kampania.doc

(2187 KB) Pobierz

PETER F. HAMILTON

NAGI BÓG

KAMPANIA

Tłumaczył

Dariusz Kopociński

Tytuł oryginału

The Naked God vol. 1


1

Jay Hilton jeszcze twardo spała, kiedy pasy komórek elektrofo-rescencyjnych na oddziale pediatrycznym zaświeciły z pełną mocą. Sen o matce prysnął niczym figurka z witrażowych szkiełek, rozbita potężnym błyskiem białego światła. Kolorowe odłamki poginęły w dali.

Porażona światłem dziewczynka zmrużyła zaspane oczy i skonsternowana, uniosła głowę. Surowe szpitalne otoczenie uzyskało realniejsze kształty. Czuła się taka zmęczona. To nie mógł być już ranek. Usta otworzyły się do szerokiego ziewnięcia. Dzieci naokoło też się budziły, przecierały oczy i rozglądały się półprzytomnie. Na światło reagowały holomorficzne nalepki: półprzezroczyści bohaterowie kreskówek odrywali się od ścian i oddawali łobuzerskim figlom. Animatyczne lalki mruczały uspokajająco w objęciach przelęknionych dzieciaków. Aż wreszcie rozsunęły się drzwi i na oddział w pośpiechu wbiegły pielęgniarki. Uśmiechały się nienaturalnie, z przymusem. Jay od razu zrozumiała, że dzieje się coś niedobrego. Serce w niej zadrżało. Czyżby opętani? Chyba się tu nie wdarli?!

Pielęgniarki wyciągały dzieci z łóżek i pędem zabierały je do wyjścia. Pytania i skargi puszczały mimo uszu.

- Ćwiczenia pożarowe! - Krzyknął starszy pielęgniarz, głośno klaszcząc. - Zbierajcie się, nie ma czasu! Biegiem do wind! Jazda! Jazda!

Jay energicznie odsunęła kołderkę i wyskoczyła z łóżka. Trochę to trwało, nim wygładziła długą, bawełnianą koszulę nocną, która zawinęła się jej między kolanami. Już miała dołączyć do reszty, biegnącej galopem do drzwi, gdy nagle dostrzegła za oknem ruchliwe, migotliwe światełka. Każdego ranka od chwili przybycia do habitatu siadała przed tym oknem i patrzyła zadumana na Mirczusko i jego burzliwą, zieloną pokrywę chmur. Nigdy dotąd nie widziała takiego roju błyszczących punkcików.

- Niebezpieczeństwo. - Bezgłośne słowo przeleciało przez myśli tak szybko, że ledwo je wychwyciła, lecz wrażenie bliskości Haile było wręcz namacalne. Obejrzała się, myśląc, że Kiint już człapie w jej stronę, lecz tam ustawione w szeregu zdenerwowane pielęgniarki poganiały dzieci.

Mając pełną świadomość tego, że postępuje niewłaściwie, podreptała do wielkiego okna i przycisnęła nos do szyby. Tranquillity otoczyła wąska opaska białoniebieskich gwiazdeczek. Wszystkie się poruszały, zacieśniały krąg wokół habitatu. Wkrótce się okazało, że nie są to żadne gwiazdeczki. Wydłużały się. Płomienie. Setki jaskrawych, małych płomyków.

- Przyjaciółko! Przyjaciółko! Ból wobec śmierci!

Teraz to już zdecydowanie była Haile, najwyraźniej czymś udręczona. Jay cofnęła się od szyby, na której pozostały mgliste, szare odbicia rąk i twarzy.

- Co się dzieje? - Rzuciła pytanie w pustkę.

W pobliżu habitatu ożyła chmara nowych błysków. Lśniące pąki rozkwitały w przestrzeni w pozornie przypadkowych miejscach. Jay aż westchnęła. Były ich tysiące, nachodziły na siebie i rosły. Widok zapierał dech w piersiach.

- Przyjaciółko! Przyjaciółko!

- Procedura ewakuacji rozpoczęta.

Zmarszczyła czoło. Ów drugi mentalny głos dotarł do niej niby odległe echo. Prawdopodobnie był to jeden z dorosłych Kiintów, może Lieria. Jay tylko kilka razy spotkała rodziców Haile. Chociaż zachowywali się wobec niej uprzejmie, bardzo ją onieśmielali.

- Przydział dla dwóch.

- Nie! - Sprzeciwił się stanowczo dorosły Kiint. - Zabronione.

- Przydział.

- Nie możesz, dziecko. Cierpienia ludzkie napawają nas smutkiem, lecz od ciebie wymaga się posłuszeństwa.

Nie! Przyjaciółka. Moja przyjaciółka. Przydział dla dwóch. Zatwierdzam.

Jay nigdy wcześniej nie spotkała się z tak dużą determinacją ze strony Haile. Aż ją to przestraszyło.

- Powiedz - odezwała się na głos - co się dzieje?

Salę zalała powódź światła. Zupełnie jakby nad tarczą Mirczuska wschodziło słońce. Kosmos rozkwitał feerią barwnych wyładowań.

- Ewakuacja w toku - stwierdził dorosły Kiint.

- Przydzielono.

Jay poczuła bijące od przyjaciółki tchnienie triumfu i skruchy. Najchętniej pogłaskałaby ją i pocieszyła, bo z reakcji rodzica wynikało, że są powody do zmartwienia. Tymczasem mogła tylko promiennie uśmiechnąć się w duchu, z nadzieją, że Haile odbierze wrażenie. Wtem powietrze zaczęło się poruszać, jakby zerwał się wietrzyk.

- Jay! - Zawołała pielęgniarka. - Pospiesz się, skarbie, bo...

Otaczające ją światło gasło, cichły dźwięki oddziału dziecięcego. Dosłyszała jeszcze okrzyk zdumienia salowej. Wietrzyk gwałtownie przybrał na sile, szarpał koszulą i sprawił, że jej włosy się zjeżyły. Formowała się szara mgła o idealnym kształcie kuli, pośrodku niej znajdowała się dziewczynka. Nie czuła jednak wilgoci. Szybko ciemniało, a z oddziału pozostały mętne, widmowe kontury. Nagle skraj kuli odleciał w dal z taką prędkością, że krzyknęła. Gdy przestał być zauważalny, zginął też wszelki ślad po oddziale pediatrycznym. Była sama w przestrzeni pozbawionej gwiazd. Spadała.

Chwyciła się za głowę i krzyknęła ile sił w płucach, lecz horror rozgrywał się dalej. Na chwilę umilkła, żeby złapać oddech. W tym momencie nie wiadomo skąd pojawił się skraj kuli. Ściany pędziły ku niej ze wszystkich stron naraz. Bała się, że zgniotą ją na miazgę. Zacisnęła powieki.

- Mamo... - Poczuła na stopach delikatne mrowienie, jakby ktoś łaskotał ją piórkiem. Okazało się, że stoi na czymś twardym. Łapiąc równowagę, zatrzepotała rękami i poleciała w przód. Nie otwierała jeszcze oczu. Wiedziała tylko, że wylądowała na chłodnej podłodze. Wdychała powietrze cieplejsze niż na oddziale w habitacie i dużo bardziej wilgotne. Do tego pachniało jakoś tak śmiesznie. Pod powieki wciskało się różowe światło. Wciąż na czworakach, zaryzykowała i lekko uchyliła powieki, gotowa znów krzyczeć, ale widok, jaki otworzył się przed nią, sprawił, że oniemiała. - Jejku... - Zdołała tylko wyszeptać.

*

Joshua zainicjował skok translacyjny bez szczególnego entuzjazmu. Jego kiepski nastrój podzielała cała załoga “Lady Makbet" i pasażerowie; ci, którzy nie przebywali akurat w kapsułach zerowych. Tyle dokonał, a gdy już się zdawało, że sięgnie po laury, przyszła sromotna porażka.

Chociaż... Kiedy minął pierwszy szok, związany ze zniknięciem z orbity Tranquillity, nie odczuwał strachu. Nie bał się ani o Ione, ani o dziecko. Pocieszał się tym, że habitat nie został zniszczony. Choć logicznie rzecz biorąc, musiał zostać opętany i sprzątnięty z mapy wszechświata.

Nie wierzył w to, mimo że intuicja czasem go zawodziła. Może po prostu nie chciał uwierzyć? Tranquillity było jego domem. W habitat i jego bezcenną zawartość włożył olbrzymi kapitał uczuć. Powiedzieć komuś, że wszystko, co miał w życiu najcenniejszego, przepadło bezpowrotnie, a zareaguje tak samo. No cóż. Przez tę niepewność przeżywał te same utrapienia co reszta załogi, choć każdy miał swoje powody.

- Potwierdzam skok - oznajmił. - Samuel, twoja kolej.

Statek wynurzył się w jednej ze stref dozwolonego wyjścia Trafalgara, sto tysięcy kilometrów od planety Avon. Transponder wyrzucał już z siebie kody pozwolenia na lot. Joshua obawiał się, że mogą nie wystarczyć komuś, kto w czas wojny niezapowiedzianie zapędza się w pobliże głównej bazy wojskowej Konfederacji.

- Ogniskują się na nas pola dystorsyjne - rzekł Dahybi z rozbawieniem. - Z pięć ich będzie.

Komputer pokładowy powiadomił Joshuę, że kadłub statku dostał się w obręb działania radarowych urządzeń celowniczych. Łącząc się z czujnikami, które wysuwały się ze schowków, dostrzegł zmierzające w jego stronę trzy jastrzębie i dwie fregaty. Dowództwo Obrony Strategicznej zasypywało go pytaniami. Popatrzył na edenistę, gdy ten zaczął datawizyjnie udzielać odpowiedzi. Samuel leżał sztywno na fotelu amortyzacyjnym i z zamkniętymi oczami rozmawiał z innymi edenistami na asteroidzie.

Sara uśmiechnęła się drwiąco.

- Ciekawe, ile nam wręczą medali.

- Ejże! - Odezwał się Liol. - Jeszcze się może zdarzyć, że dadzą nam je pośmiertnie. Załoga fregaty chyba zauważyła, że nasz silnik na antymaterię jest troszkę za bardzo radioaktywny.

- No nieźle - mruknęła.

Monica Foulkes wiedziała, czym to pachnie. Dowództwo floty Konfederacji sądziło, że antymaterii używają wyłącznie okręty Ala Capone. Jak przedtem nie uśmiechało jej się zabieranie Mzu do Tranquillity, tak samo teraz niechętnie myślała o Trafalgarze. Tylko że w dyskusji, która wywiązała się po stwierdzeniu zniknięcia habitatu, nie miała decydującego głosu. Jej pierwotna umowa z Samuelem właściwie przestała obowiązywać w chwili dotarcia do “Beezlinga". Calvert zaproponował, żeby o losie Mzu, Adula i jego samego zdecydował naczelny admirał. Samuel wyraził zgodę, a ona nie była w stanie podać żadnych racjonalnych kontrargumentów. W skrytości serca pokrzepiała się nadzieją, że jedyną skuteczną obroną przeciwko nowej generacji “Alchemików" będzie traktat o nierozprzestrzenianiu tej broni, podpisany przez największe mocarstwa. Bądź co bądź, podobny układ w znacznej mierze rozwiązał kwestię antymaterii.

Oczywiście, zastrzeżenia na nic by się zdały. Identycznie jak w prawie każdym przypadku do tej pory, Monica nie miała wpływu na czynniki decydujące o przebiegu jej misji. Mogła jedynie pilnować Mzu i czuwać, żeby zakazana technologia nie wpadła w niepowołane ręce. Choć przypuszczalnie i tak spieprzyła, pozwalając na jej użycie przeciwko Organizacji. Oj, dostanie w dupę podczas sesji dochodzeniowej...

Z pochmurną miną zerknęła na Samuela, który nadal leżał w milczeniu, z czołem pobrużdżonym z wysiłku. W cały ten niesłyszalny bełkot, wypełniający teraz “Lady Makbet", Monica włączyła swoją krótką modlitwę o to, by Flota w drodze wyjątku okazała wyrozumiałość.

Dowództwo Obrony Strategicznej Trafalgara nakazało Joshui pozostać na dotychczasowej wysokości, lecz przed przesłaniem wektora zbliżenia zamierzało zweryfikować prawdziwość otrzymanych informacji. Okręty wojenne, patrolujące strefę dozwolonego wyjścia, zatrzymały się w bezpiecznej odległości stu kilometrów, rozstawione wokół “Lady Makbet" na pozycjach ułatwiających obserwację. Radarowe celowniki wciąż miały statek na oku.

Z Samuelem rozmawiała osobiście admirał Lalwani, która z nieskrywanym zdumieniem wysłuchiwała jego sprawozdania. Biorąc pod uwagę, że “Lady Makbet" nie tylko miała na swoim pokładzie osoby mające podstawową wiedzę w kwestii “Alchemika", ale też zawierała pewną ilość antymaterii, ostateczna decyzja o dopuszczeniu statku do cumowania należała do naczelnego admirała. Zwłoka trwała dwadzieścia minut, lecz dowództwo w końcu dało Joshui wektor lotu. Otrzymał do dyspozycji przedział dokowy na północnym kosmodromie asteroidy.

- Aha, Joshua, o jedno cię proszę - zwrócił się do niego Samuel, zafrasowany. - Nie zbocz z kursu.

Joshua mrugnął okiem, wiedząc, że widzą to setki edenistów, którzy za pośrednictwem oczu agenta monitorowali wydarzenia na mostku kapitańskim.

- Co, Libracyjny Calvert miałby się pomylić?

Po ośmiu minutach byli na Trafalgarze. Liczba specjalistów od antymaterii, oczekujących na nich w przedziale dokowym, niemalże dorównywała liczbie komandosów. Na czoło wybijał się pokaźny regiment umundurowanych oficerów CNIS-u.

Nikt się na nich nie rzucił i nikt nie wyciągał broni z kabury, ale kiedy zamknięto hermetycznie śluzę i zwiększono ciśnienie, załoga nie miała wyboru, musiała przekazać ekipie techników wojskowych wszystkie kody statku. Kapsuły zerowe otworzono i wyprowadzono ze statku ich oszołomionych lokatorów, których Joshua pozbierał w czasie wyprawy po “Alchemika". Po niezwykle dokładnych prześwietleniach uprzejmi, acz nader zasadniczy oficerowie odprowadzili gości do strzeżonych koszar w głębi asteroidy. Joshua trafił do apartamentu, który byłby chlubą czterogwiazdkowego hotelu. Za współlokatorów miał Liola i Ashly'ego.

- Co za świat - rzekł ów pierwszy, zamknąwszy drzwi. - Jesteśmy winni przewożenia antymaterii i zapuszkowani przez tajną policję, która prawa obywatelskie zna tylko ze słyszenia, a po śmierci Al Capone zaprosi nas na miłą pogawędkę. - Otworzył barek z drewna wiśniowego i uśmiechnął się na widok imponującej kolekcji butelek. - Gorzej być nie może.

- Zapominasz, że Tranquillity przepadło - napomniał go Ashly.

Liol machnął butelką w geście przeprosin.

Joshua nie zwracał uwagi na luksusowy wystrój apartamentu. Rozsiadł się w miękkim krześle, obitym czarną skórą.

- Może tobie już gorzej nie będzie. Pamiętaj, że wiem, do czego służy “Alchemik" i jak działa. Oni mnie stąd nie wypuszczą.

- Zgoda, wiesz, jak działa - powiedział Ashly - ale z całym szacunkiem, kapitanie, niewielki byłby z ciebie pożytek dla kogoś, kto potrzebuje szczegółów technicznych, żeby zbudować nowego “Alchemika".

- Wystarczy drobna wskazówka - mruknął Joshua. - Jedno nieuważne zdanie, a naukowcy pójdą w dobrym kierunku.

- Nie łam się, Josh. Konfederacja od dawna idzie w tym kierunku. Zresztą, Flota dużo nam zawdzięcza. Także edeniści i królestwo Kulu. Uratowaliśmy im dupy. Jeszcze polatasz sobie “Lady Makbet".

- Wiecie, co bym zrobił na miejscu naczelnego admirała z takim jak ja Joshua? Wsadził go na zawsze do kapsuły zerowej.

- Nie pozwolę, żeby skrzywdził mojego braciszka.

Joshua założył ręce na kark i uśmiechnął się do Liola.

- Potem umieściłbym ciebie w kapsule obok.

*

Na pociemniałym niebie migotały planety. Jay widziała przynajmniej piętnaście rozciągniętych wzdłuż krętej linii. Najbliższa wydawała się trochę mniejsza od ziemskiego księżyca, zapewne z powodu swego oddalenia. Gdyby nie to, pod każdym względem przypominałaby terrakompatybilne planety Konfederacji: posiadała ciemnoniebieskie oceany i szmaragdowe lądy, otoczona była gęstymi strzępami białych obłoków. Zdziwienie budziły światła miast, większych aniżeli państwa dawnej Ziemi, błyszczących z iście książęcym majestatem. Na nocnej stronie planety rozległe układy chmur rozpraszały blask metropolii i pogrążały oceany w wiecznym perłowym zmierzchu.

Jay siedziała w kucki i z rozmarzeniem podziwiała czarodziejskie niebo. Miejsce, w którym przebywała, otaczał wysoki mur. Podejrzewała, że linia planet ciągnie się jeszcze dalej, lecz mur nie pozwalał jej sięgnąć wzrokiem horyzontu. Gwiazda z naszyjnikiem zamieszkanych planet! Trzeba by tysięcy takich, żeby zatoczyły pełne koło. Na kursach dydaktycznych nie poznała ani jednego Układu Słonecznego z taką liczbą planet, nawet gdyby doliczyć księżyce gazowych olbrzymów.

- Przyjaciółka Jay. Bezpieczna. Radość z ocalenia.

Jay zamrugała i spuściła wzrok. Haile próbowała biec w jej stronę. Kiedy niedorosły Kiint nadmiernie się ożywiał, tracił koordynację ruchową. Wtedy każdy krok groził wywrotką. Ów niedołężny trucht rozśmieszył Jay, która jednak szybko spoważniała, przyglądając się scenerii w tle za biegnącą przyjaciółką.

Znajdowała się jak gdyby na okrągłej arenie o średnicy dwustu metrów i podłożu przypominającym czarny marmur. Otaczający ją mur był wysoki na trzydzieści metrów, zwieńczony przezroczystą kopułą. W równych odstępach na pionowej powierzchni widniały poziome szczeliny, okna pozwalające zajrzeć do jasno oświetlonych pomieszczeń, umeblowanych, zdawałoby się, dużymi klockami w podstawowych kolorach. Wewnątrz spacerowali w kółko dorośli Kiintowie, przy czym całkiem spora rzesza przystanęła, żeby ją obserwować.

Wreszcie przygalopowała Haile, wywijając szaleńczo na wpół ukształtowanymi traktamorficznymi ramionami. Jay chwyciła dwie niby-dłonie, które silnie pulsowały w jej palcach.

- Haile! Ty to zrobiłaś?

Areną zbliżało się do niej dwóch dorosłych Kiintów. Rozpoznała Nanga i Lierię. Za nimi pojawiła się znikąd czarna gwiazda, która w okamgnieniu powiększyła swoje rozmiary do piętnastu metrów. Dolna część zlała się z podłożem, a wtedy całość zniknęła i pokazał się kolejny dorosły Kiint. Jay śledziła wydarzenia zafascynowana. Skok translacyjny, ale bez statku kosmicznego. Usilnie wracała do podstawowych wspomnień dydaktycznych na temat Kiintów.

- Ja - przyznała Haile. Jej traktamorficzne ciało wiło się z podniecenia, dlatego Jay zacisnęła palce silniej, uspokajająco. - Tylko my mieliśmy przydział do ewakuacji w chwili zagrożenia. Uwzględniłam cię w przydziale wbrew woli rodziców. Duży wstyd. Konsternacja. - Odwróciła twarz do rodziców. - Aprobata aktu utraty życia? Wielu miłych przyjaciół tam było.

- Nie aprobujemy.

Jay zerknęła lękliwie na dwóch dorosłych i przytuliła się do Haile. Nang przekształcił swój traktamorficzny wyrostek w spłaszczoną mackę, którą położył na grzbiecie córki. Tym ciepłym gestem wyraźnie uspokoił młodocianego Kiinta. Jay przypuszczała, że doszło również do wymiany myśli między dwoma osobnikami, wyczuła nutkę współczucia i pociechy.

- Czemu nie pomogliśmy? - Zapytała Haile.

- Nie możemy ingerować w kluczowe momenty życia innych gatunków, kiedy ewoluują w kierunku ostatecznego zrozumienia. W każdej sytuacji masz przestrzegać tej zasady. Aczkolwiek ich tragedia przejmuje nas żalem.

Jay miała wrażenie, że ostatnie zdanie padło z myślą o niej.

- Nie gniewajcie się na nią - poprosiła od serca. - Dla Haile zrobiłabym to samo. I nie chciałam umierać.

Lieria czubkiem macki dotknęła jej ramienia.

- Dziękuję ci za przyjaźń, którą darzysz Haile. W gruncie rzeczy, cieszymy się, że jesteś z nami, ponieważ tutaj nic ci nie grozi. Przykro mi, że nie mogliśmy zrobić więcej dla twoich przyjaciół, lecz trzymamy się pewnych nienaruszalnych zasad.

Dziewczynkę nagle ogarnęło wręcz obezwładniające uczucie trwogi.

- Tranquillity naprawdę zostało zniszczone? - Spytała płaczliwie.

- Nie wiemy. Kiedy opuszczaliśmy habitat, trwało zmasowane natarcie. Być może Saldana poddała się. Jest wysoce prawdopodobne, że habitat i jego mieszkańcy przeżyli.

- Opuściliśmy habitat... - Wyszeptała Jay, niepomiernie zdziwiona.

Opodal na arenie stało ośmiu dorosłych Kiintów, naukowcy badający w Tranquillity historię Laymilów.

- Gdzie my jesteśmy? - Podniosła wzrok na granatowe niebo, na przedziwną konstelację planet.

- To nasz ojczysty układ planetarny. Jesteś pierwszym prawdziwym człowiekiem, który tu zawitał.

- Ale... - W jej głowie rozbłyskiwały strzępy pamięci dydaktycznej. Ponownie przyjrzała się urokliwym, błyszczącym planetom. - To nie jest Jobis...

Nang i Lieria popatrzyli na siebie, nastąpiła chwila krępującego milczenia.

- Nie. Jobis to jedna z naszych odległych placówek naukowych. Znajdujemy się w innej galaktyce.

Jay zaniosła się płaczem.

*

Od samego początku zatargu z opętanymi Konsensus Jowiszowy zdawał sobie sprawę, że będ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin