Jerzy Szczygieł - Nigdy cię nie opuszczę.pdf

(1585 KB) Pobierz
4895856 UNPDF
Jerzy Szczygieł
Nigdy cię nie opuszczę
Warszawa 1972
4895856.001.png
Rozdział l
— Niech pan szybko wraca — powiedział.
Doktor spojrzał na niego zaciekawiony. Tadek mimo woli zaczerwienił się.
— Czujesz się pewniej, kiedy jestem w domu?
— Może.
Doktor uśmiechnął się.
— Wrócę wieczorem, ale Jędrka połóż wcześniej i nie zapomnij go wykąpać.
Wziął do ręki swoją nieodłączną walizkę z narzędziami i lekami i zniknął w hallu.
Tadek słyszał, jak kierowca uruchamia motor, a po chwili zapanowała dookoła cisza.
Wyszedł na dwór, rozejrzał się. I znów to złudzenie, że ich dom stoi jak dawniej, cały
i mocny.
— Jędreeeek! — zawołał.
— Idę! — piskliwa odpowiedź doleciała gdzieś spoza wypalonej ściany, a wkrótce
ukazał się i sam Jędrek. Ciągnął za sobą na pasku psa.
— Ile razy mówiłem ci, żebyś tam nie chodził!
— Nic mi się nie stanie. Ściana przecież nie przewróci się.
— Jeśli pójdziesz tam jeszcze raz...
— To co? Może mnie uderzysz?
— Rozwiąż ten pasek, udusisz psa.
— A kiedy on ucieka, a potem muszę gonić za nim po całej ulicy.
Tadek wsunął rękę do kieszeni.
— Trzymaj.
— Tadziu kochany! Skąd masz?
— Znalazłem.
— Jakiś ty dobry! Prawdziwa obroża.
— Nie pójdziesz tam więcej?
Jędrek nie chciał patrzeć mu w oczy. Spoglądał na psa, próbującego złapać zębami
pasek.
— Co ci to przeszkadza? — rzekł cicho.
2
— Ta ściana naprawdę lada chwila może runąć.
— Jak wchodzę przez wypalone drzwi, to mi się zdaje, że zaraz zobaczę mamę.
— Idę do miasta. Nie oddalaj się nigdzie. W duchówce masz gorącą zupę. Nalej sobie
i zjedz.
— Tadek, weź mnie ze sobą.
— Pilnuj domu. Kręci się pełno złodziei. Tylko czekają, aby coś ukraść.
— Boję się sam siedzieć.
— Zamknij się od środka na klucz.
— Zawsze uciekasz. Nudno tak samemu.
— Masz przecież psa.
— A jak z psem rozmawiać?
Ale Tadek już nie słuchał. Zatrzasnął furtkę, wsunął dłoń w szczelinę między prętami
i spuścił dobrze zamaskowany rygiel. Na ulicy było pusto, jedynie przy skrzyżowaniu
paru żołnierzy ciągnęło linię telefoniczną. Rozwijali przewód, wspinali się na słupy, od-
cinali kłęby splątanych drutów i zakładali nowe.
Podszedłszy bliżej, stanął i przyglądał się. Dopiero teraz uprzytomnił sobie, dlaczego
tak pusto i smutno wyglądała ulica. To nawet nie strzaskane drzewa i leje po bom-
bach ani tu i ówdzie wypalone budynki, lecz te poszarpane przewody elektryczne i te-
lefoniczne szczególnie dotkliwie zubożały ulicę. Bez nich wyglądała jak wymarła. Nie
lubił tych zwojów stalowych, plączących się pod nogami. Bał się ich jak żywych, złośli-
wych stworzeń. Pamiętał dzień, kiedy w czasie trwania frontu poszedł do centrum mia-
sta. Niemcy przez lornetę musieli ujrzeć jego postać na placu dobrze widocznym aż zza
Wisły. Sypnęły się pociski. Zaczął uciekać i wtedy na nodze zacisnęła się taka zdradliwa
pętla. Na próżno szarpał się i miotał. To tylko pogarszało sytuację. Na szczęście opano-
wał się. Usiadł na chodniku i cierpliwie rozplatał drut. Gdy później znalazł się w bez-
piecznym miejscu, długo nie mógł uspokoić szalejącego ze strachu serca.
Tamto wspomnienie wydawało mu się takie odległe i aż nieprawdziwe. Gdyby nie te
druty...
— Przyszedłeś pomagać?
Uśmiechnął się do żołnierzy i pomaszerował dalej ulicą. Na dziedzińcu szkolnym
pełno było dziewczyn i chłopaków. „Skąd się ich tyle wzięło?” — pomyślał. Od powrotu
do miasta wydawało mu się ono takie bezludne. Dawniej, szczególnie na głównej ulicy,
w jedną i w drugą stronę dążyły grupy przechodniów, jechały furmanki, dorożki, prze-
mykali rowerzyści. Teraz ukazywali się tylko nieliczni mieszkańcy. Nieraz przez go-
dzinę, stojąc przy furtce, nie widział żywego ducha. Ludzie nie mieli po co chodzić:
sklepy i instytucje były zamknięte, ci więc, którzy już powrócili, kręcili się wokół swo-
ich domów, zagospodarowując je na nowo.
Tłum młodzieży wydał się Tadkowi czymś niezwykłym. Zamiast iść do bramy, prze-
3
lazł przez dziurę w murze. Rozglądał się po twarzach. Szukał znajomych, nikogo jednak
nie poznawał. Wszyscy wydawali mu się prawie dorośli i obcy. Tylko w niektórych twa-
rzach dojrzał coś znajomego. Ten dryblas, wysoki prawie na dwa metry, przypomina
Mrówkojada, ale Mrówkojad był o wiele niższy. Czy to możliwe, by przez pół roku tak
się wyciągnął?
Jemu też przyglądano się z zaciekawieniem. Odskoczył nerwowo, kiedy ktoś szturch-
nął go twardą pięścią w żebra. Gotów był oddać. Odwrócił się błyskawicznie. Przed nim
stał uśmiechnięty szeroko i jak zwykle nieprawdopodobnie zarośnięty i rozczochrany
— Jasio Mróz.
— Żyjesz? — spytał.
— I ty też — powiedział Tadek.
— Ale jestem inwalida. Patrz — Jasio wyciągnął lewą rękę.
Trzy środkowe palce miał urwane.
— W jaki sposób? — spytał Tadek.
— Pomagałem partyzantom, jeszcze w lipcu. Dowoziłem na rowerze amunicję. Obok
mnie wybuchł granat.
— Nie wierz mu. On kłamie. Wsadził łapę w młockarnię.
Tuż przy nich stanęła wysoka, szczupła dziewczyna, z taką samą jasną i zwichrzoną
czupryną. Jasio zaczerwienił się po uszy.
— Wynocha stąd! — syknął. — Głupia gęś! Musi wtykać nos.
— Bohater! — prychnęła.
— Nawet nie wiesz, jakie to przekleństwo mieć siostrę. Ale nie mów o tej młockarni
nikomu, dobra? Będą się zaraz śmiać.
Tadek skinął głową.
— Zapisałeś się już?
— Tak, o klasę wyżej — mówił Mróz. — Wszystkie papiery szkolne poginęły, a na-
uczyciele nowi. Nikt nic nie pamięta. Każdy podaje klasę, jaką chce, i tak zapisują. A jak
pytają o świadectwa, wystarczy powiedzieć, że spaliły się. Nie bądź głupi, zapisz się też
wyżej.
— Nie mam zamiaru chodzić do szkoły — rzekł Tadek. — Przyszedłem zapisać
Jędrka.
— A co będziesz robił?
— Jeszcze nie wiem. Może pojadę na Zachód.
— I co?
— Podobno tam nawet chłopaków w naszym wieku przyjmują do milicji obywatel-
skiej.
— Żartujesz.
— Głowy nie dam, ale tak słyszałem.
4
— Jadę z tobą, jak Boga kocham! — zapalił się nagle Mróz. — Jeszcze dziś.
— To nie takie proste. Na razie muszę zająć się Jędrkiem.
— A matka?
— Umarła.
Jasio spojrzał ze współczuciem.
Tadek skierował się do stołu, przy którym siwowłosa kobieta wpisywała na listy no-
wych uczniów. Odczekał chwilę, a potem podał imię i nazwisko.
— Która klasa?
— Pierwsza.
Kobieta podniosła wzrok.
— Twój brat? — domyśliła się.
— Tak.
— A dlaczego nie przyszli rodzice?
— Nie żyją.
Chwilę wpatrywała się w niego uważnie.
— Data urodzenia Jędrka?
— Zdaje się, że w grudniu skończył siedem lat.
— Nie wiesz dokładnie?
— Nie pamiętam.
— Dobrze. A ty do której klasy?
— Ja... — zaciął się. — Ja nie mam czasu na szkołę — rzucił szybko.
Ktoś się zaśmiał, lecz kobieta ze zrozumieniem pokiwała głową.
— Zapisz się jednak — powiedziała. — Może w końcu znajdziesz trochę czasu.
Tadek pomału odwrócił się i odszedł. Nie miał najmniejszej ochoty skazywać się do-
browolnie na przesiadywanie po kilka godzin dziennie w klasie. Szkoła nie pociągała go
nigdy, tym bardziej teraz, kiedy miał tyle obowiązków. Umiał czytać, pisać. Czego wię-
cej mógł się nauczyć? Inni mogą chodzić, mają rodziców, ale on? Wystarczy, że pójdzie
Jędrek. Ten zresztą aż rwie się do szkoły. Wyobraża sobie, że tam Bóg wie jakie ciekawe
rzeczy się dzieją.
— Zapisałeś go? — znów wyrósł przed nim Jasio.
— Zapisałem.
— Chodź. Za śmietnikiem, w grabowej alei, stoi czterolufowe działko przeciwlotni-
cze, nie uszkodzone. Jest amunicja. Można strzelać.
— Dziwne, że do tej pory wojsko nie zabrało — powiedział Tadek.
— Po co im. Wszędzie tego pełno. I za dziesięć lat nie uprzątną.
Minęli szkolne boisko i znaleźli się w kępie grabów. Przy dziale kręciło się kilku chło-
paków. Spychali się z siodełka, biegali dookoła, uruchamiając po kolei całą maszynerię.
Ujrzawszy Jasia, odsunęli się przezornie. Byli znacznie młodsi i okazywali mu wyraźny
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin