Krystyna Boglar - Kolor trawy o świcie.pdf

(450 KB) Pobierz
w
KRYSTYNA BOGLAR
KOLOR
TRAWY
O ŚWICIE
WARSZAWA 1982
WINDA
Staruszka była drobna, krucha, o lekko zaokrąglonych plecach, wąskich zaciśniętych
dłoniach, na których ciemne żyły tworzyły wypukłe nieregularne linie. Te dłonie, a także
jasnoniebieskie oczy w oprawie zaczerwienionych powiek były tak płochliwe i bezbronne
w zderzeniu z ludzkim tumultem, wypełniającym obszerny hol nowego wieżowca, że
postronny obserwator mógłby mieć uzasadnione obawy, czy aby starsza pani nie zostanie
zgnieciona, wessana i pochłonięta przez głośną przewalającą się ciżbę ludzi, mebli, waliz,
psów i tobołów.
Staruszka przycupnęła na jednym z foteli pokrytych czarną dermą, ustawionych
wzdłuż przeszklonej ściany budynku. Siedziała tam nieruchomo w narzuconej na plecy
chustce i tylko nerwowe drżenie rąk wskazywało na to, iż jej życie toczy się nadal wbrew
martwocie twarzy i kurczowo zaciśniętym ustom.
Był to jeden z tych marcowych dni, kiedy słońce ukryte za zimową jeszcze mgłą
przebija się z trudem i niewiele daje ciepła. Nowy piętnastopiętrowy budynek z sześcioma
szybkobieżnymi windami został oddany do użytku mieszkańców już kilka tygodni temu,
ale po to, by zapełnić wszystkie czterysta dwadzieścia mieszkań, wnieść co najmniej
czterysta dwadzieścia tapczanów, wersalek, odpowiednią ilość stołów, krzeseł i regałów
nie wystarczy tak krótki okres. Toteż tłum nowych lokatorów i ich rzeczy gęstniał, windy z
wielkim trudem i wysiłkiem wynosiły to wszystko sapiąc i pojękując.
5
Staruszka siedziała bez ruchu. Tylko jej lawendowe oczy wyblakłe od długiego
patrzenia na świat ożywały, gdy do windy wsiadała kolejna grupka osób. Taki wybierała
moment, by zdążyć wsiąść do kabiny dźwigu jako jego ostatnia pasażerka. Podrywała się
nagle, otulała chustką i drobnym szybkim kroczkiem zmierzała do upragnionego celu.
Ludzie rozstępowali się, odsuwali paczki, stoliki, lampy* aby drobna starsza pani mogła
zmieścić się w kabinie obliczonej na sześć osób.
- Państwo też na górę? - pytała z jakąś zaciętą zachłannością w głosie, który
załamywał się czasem do szeptu. *» To dobrze, dobrze, nie lubię jeździć sama. Taki duży
dom, tyle pięter...
Starszy pan przyciskając do boku skórzaną teczkę uśmiechał się wyrozumiale.
- Człowiek jeszcze się nie przyzwyczaił do mieszkania w wieżowcu! Który guzik
nacisnąć? Bo ja na czwarte.
Młoda kobieta wtulona w kąt, objuczona paczkami wychyliła głowę.
- Poproszę ósme.
Jej sąsiad, wysoki silny mężczyzna podtrzymujący z należytą uwagą stylowy
żyrandol, zahuczał basem:
- Dziesiąte dla mnie.
Blondynka w dżinsach, starając się nie napierać zbytnio na staruszkę, poprosiła
miękko:
- Ja na piętnaste... przepraszam, że sama nie...
W oczach babci zapłonął ognik. Uniosła pomarszczoną jak jabłuszko twarz i
rozciągnęła w uśmiechu wąskie wargi.
- O, pani tak wysoko? I co? Ładnie tam? Pewnie można zobaczyć z okna kawał
świata! Zielone drzewa, dachy... Mój mąż - ciągnęła niestrudzenie - lubił wychodzić na
strych i patrzeć stamtąd na podwórze. (>n juz nic żyje...
Winda zatrzymała sic. /a wv< («ні/ці a ir/asnęły drzwi.
- To było mule miasto /k<> i nu-wysokic domy. Nie to, co tu... - Głos blbd l >' lii
б
Trzask. To znów drzwi i kolejny pasażer opuszcza wnętrze windy. Staruszka zasępiła
się. Wpatrzona w ładną blondynkę, z którą zostały same, zaszeleściła jeszcze jak liść, który
padając trafia na inne:
- A my jedziemy dalej. Aż pod dach! Nowy dom, nowi ludzie. Nikt nie zna nikogo.
Winda zatrzymała się z lekkim stuknięciem. Dziewczyna w dżinsach usłużnie
przytrzymała drzwi. \
- Proszę. To już ostatnie piętro.
W błękitnych oczach staruszki zamigotało coś na kształt popłochu. Jeszcze nie umiała
nad tym zapanować. Jeszcze wszystko było zbyt świeże.
- Nie, nie... ja nie wysiadam... ja tylko tak... proszę, niech pani już puści drzwi. Zjadę
sobie na parter... tak... dziękuję... - mówiła szybko, bezładnie, jak ktoś, kto się
usprawiedliwia, chociaż nie ma ku temu żadnych powodów. Jak ktoś, kto tego robić nie
chce i nie umie. - Człowiek sam - dodała cicho, jakby do siebie - chciałabym
porozmawiać... tak...
Marek stoi pod drzwiami swojego mieszkania z palcem na przycisku dzwonka. Cichy
odgłos gongu odzywa się raz po raz. „Nie słyszą czy co?" - złości się chłopak w duchu.
Wreszcie usłyszał drobne kroki. W drzwiach stanęła matka. Włosy miała w nieładzie,
jeden kosmyk zwisał nad uchem. W przybrudzonym fartuchu i starych spodniach
wyglądała jak Kopciuszek, o którym zapomniały wszystkie wróżki świata. Rozcierając
bezwiednie smugę kurzu na policzku spojrzała na Marka surowo.
- Dlaczego tak alarmujesz? Co się stało?
Marek zerknął do wnętrza i zobaczył swego starszego brata Andrzeja, który sapiąc
przenosił stos książek z wielkiej drewnianej skrzyni stojącej w przedpokoju.
- Mamo - zagadał szybko, jakby chcąc z góry odsunąć wszelkie wyrzuty, że nie
pomaga bratu - mamo, daj mi
7
kluczyk od skrzynki. Tam jest jakiś list. Widziałem listonosza i...
Matka westchnęła ciężko.
- Jesteś zgrzany, aż ci się włosy nad czołem zlepiły. Andrzej przystanął na środku
przedpokoju. Dla lepszej
równowagi oparł stos książek o wieszak.
- Pewnie, że się spocił! Cały dzień bez przerwy jeździ na wrotkach w holu na dole.
Markowi krew uderzyła do głowy. To była prawda, ale czy każdą prawdę trzeba
natychmiast ogłaszać? I to mamie?
- Skarżypyta! - syknął przez zęby. -1 co z tego? Nie mogę jeździć na dworze, skoro
desze?, leje! Dopiero teraz się rozjaśnia!
Matka dmuchnęła w swój niesforny kosmyk opadający na oczy. Była zmęczona, jak
bywa zmordowany człowiek miotający się bezładnie wśród stosów rzeczy, które go
otaczają, rozrastają się, rlieledwie pączkują.
- Jakie to szczęście, że zaraz przyjdzie ojciec i mi pomoże. Ustawiam to wszystko i
ustawiam, ale końca nie widać. Gdzie ja położyłam ten kluczyk od skrzynki?
- Może w kuchni, mamo. - Andrzej dźwignął pokornie swój ciężar i ruszył do pokoju.
- Żaden przedmiot nie ma tu jeszcze, swojego miejsca - narzekała pani Stefaniakowa
grzebiąc bez przekonania w kuchennej szufladzie. Jej głos był matowy, przytłumiony.
- Pomieszkamy, to się przyzwyczaimy - mruknął Marek, któremu nagle zrobiło się żal
matki. Wszedł za nią do jasnej kuchenki i uśmiechnął się na widok barwnych plam na
białej tapecie. „Cała mama! - pomyślał ciepło. - Mieszkanie w proszku, ale talerze z
Włocławka wiszą już na kuchennej ścianie." , - Strasznie dużo ludzi się tu dziś wprowadza
- powiedziała pani Stefaniakowa otwierając kolejną szufladkę. - Poznałeś już może jakichś
nowych kolegów? - dorzuciła ot tak, byle coś powiedzieć. Kluczyka i tu nie było.
8
- Sama smarkateria! - wzruszył ramionami Andrzej, który przyszedł za nimi i stał
teraz w kuchennych drzwiach obserwując zmagania matki.
Marek odwrócił się gniewnie.
- Ty co? Strugasz dorosłego! A kto wczoraj cały dzień jeździł windą w górę i w dół? I
to -w towarzystwie takiej jednej...
- Zgłupiałeś? - wrzasnął Andrzej wściekle. - Winda jak winda. A co do...
Pani Stefaniakowa z trzaskiem zamknęła szufladę. Znów dmuchnęła w kosmyk nad
lewym okiem.
- Jeszcze popsujecie - powiedziała bezradnie rozkładając ręce. - Winda to drogie
urządzenie... szwedzkie automaty... O, jest kluczyk! - Jej twarz rozjaśniła się. - Tylko
dlaczego schowałam go do puszki po herbacie?
- Żeby było trudniej znaleźć! - roześmiał się Marek. - To ja pędzę na dół!
I już go nie było.
Ale w,takim wysokościowcu łatwiej jest powiedzieć: „pędzę na dół", niż się tam
istotnie znaleźć. Marek przestepował z nogi na nogę nie mogąc się doczekać windy, która
warczała tylko i zgrzytała gdzieś w głębi szybu. Wreszcie przystanęła na dwunastym
piętrze. Chłopiec szarpnął drzwi, ale nie wszedł. Wnętrze kabiny szczelnie wypełniał duży
wózek z niemowlęciem. W kącie szamotała się jedenastoletnia najwyżej dziewczynka o
śmiesznej okrągłej buzi i jasnej grzywce.
- Przytrzymaj mi'drzwi.- jęknęła. - Muszę wytaszczyć wózek. •,
Marek cofnął się odruchowo. Dziecko zapłakało. Dziewczynka szarpała rączkę
pojazdu, ale bez powodzenia. Wózek dwoma kołami wciąż tkwił w windzie. Obejrzała się
na stojącego bez ruchu chłopca i warknęła wściekle:
- No, pomóż, gamoniu!
- Ty co? - obraził się Marek i ani drgnął.
9
- Do ciebie mówię! - Nieznajoma otarła czoło i dodała głosem, z którego zupełnie
wyparowała złość, a pozostało tylko zwykłe ludzkie zmęczenie: - Nie potrafisz wyciągnąć
tego wózka?
Marek wreszcie zrobił to, czego od niego oczekiwano. Po męsku chwycił za tylne koło
i uniósł je w górę, nie bacząc na wrzaskliwy protest niemowlaka,
- Uważaj! Wyrzucisz dziecko! - przestraszyła się dziewczynka i dodała uspokajająco:
- Cicho, Gogusiu, cicho! Zaraz będziemy w domu.
Marek teraz dopiero popatrzył na jasnowłosą.
- To.,. twój brat? Ten... Goguś? - spytał, byle coś powiedzieć.
- Niemowlak jest dziewczynką - odparła zapytana marszcząc piegowaty nos w
kształcie kartofelka. - Nazywamy ją tak, bo mówi tylko go, go, gu... Mieszkasz tu? Pod
którym?
Chłopiec ściągnął brwi. „Ciekawska jak one wszystkie" -pomyślał i wszedł wreszcie
do windy.
Dziewczynka z wózkiem zmieszała się. Pochylona nad niemowlakiem bezsensownie
poprawiała mu kocyk.
Marek sam nie wiedział, dlaczego wychylił w ostatniej chwili głowę i rzucił:
- Cześć! Ty... ja mieszkam pod dwudziestym ósmym! I drzwi windy zatrzasnęły się
automatycznie.
W holu znów panowało istne pandemonium. Pomiędzy półkami, stołami, krzesłami
przeciskali się ludzie taszcząc kosze z porcelaną, obrazy i inne szczelnie opakowane
skarby. Starszy pan trzymając w objęciach dużą puchową poduszkę próbował przecisnąć
się pomiędzy palmą a wersalką ustawioną na sztorc. Wśród tego wszystkiego błąkał się
listonosz usiłując odszukać kogoś, kto by znał adresata.
- Gdzie tu może być dozorca? - spytał chwytając Marka za rękaw.
- W kiosku - odpowiedział chłopiec wskazując dłonią 10
kierunek. - U nas jest dozorczyni, która na razie równocześnie sprzedaje bilety
tramwajowe, papierosy... no, takie różne. Pójdę z panem, pokażę. - Marek nagle poczuł się
współgospodarzem bloku. ■
Przy kiosku ustawiła się kolejka kupujących, wśród których
chłopiec dojrzał ojca.
- Cześć, tato! Przepuść pana listonosza, bo chce się czegoś
dowiedzieć.
Listonosz wsunął łysiejącą głowę w okienko i coś zaszeptał.
- Nie wie pan, gdzie zanieść list? - zdziwiła się korpulentna dozorczyni-kioskarka. -
Ja też jeszcze niewiele wiem. Wszyscy tu jesteśmy nowi. O, widzi pan? Wprowadzają się.
Ileż to ludzie mają gratów!
- Mam parę przekazów i rentę dla jakiejś staruszki, ale tam w mieszkaniu drzwi
zamknięte. Dzwoniłem... - tłumaczył ocierając czoło wielką przybrudzoną chustką.
- Skaranie boskie z tymi ludźmi - pokręciła głową kioskarka. - Zamiast w domu
siedzieć, to po kominach latają!
- No właśnie - przytaknął zrezygnowany listonosz. - Ja tam mogę zostawić
zawiadomienie, ale będzie musiała starowina na pocztę po odbiór pieniędzy latać. Taka
sprawa...
Ludzie stojący w kolejce zaczęli się niecierpliwić. Listonosz chcąc nie chcąc zabrał się
do wypisywania kwitów.
- Chodź już, tato. - Marek szarpał ojca za połę płaszcza. -Tam w skrzynce jest jakiś
list, no i mama czeka.
Pan Stefaniak przyspieszył kroku. Winda właśnie zjeżdżała na parter.
-No, mamy szczęście.
Przy windzie i w kabinie było ciemno. Żarówki przepaliły się czy też ktoś je zabrał,
dość że dopiero w ostatniej chwili pan Stefaniak spostrzegł drobną staruszkę, która
dreptała pospiesznie, chcąc widocznie zabrać się na górę.
Marek uśmiechnął się w duchu. „Ta sama" - pomyślał zaglądając w jej niebieskie oczy
okolone siatką zmarszczek.
11
- Proszę pani, na które piętro?
- Ja? - przestraszyła się staruszka. - Wszystko jedno. Może tam gdzie i państwo jadą?
Pan Stefaniak wcisnął guzik i spojrzał na babcię otuloną w chustkę z długimi
frędzlami.
- Bardzo proszę - powiedział łagodnie - ale nie rozumiem...
Staruszka przechyliła głoWę. Wyglądała teraz jak ptak przycupnięty na gałązce.
- Ja tak... widzi pan... samej nudno tam... w tej kawalerce, co mi ją córka załatwiła...
- Pani mieszka sama? - stropił się pan Stefaniak. Staruszka skinęła głową i mówiła
dalej szybko i niewyraźnie, jakby bojąc się, że nie zdoła wszystkiego opowiedzieć.
- Tak. Mąż umarł i córka zamieniła mieszkanie. Duże było. Mnie niewiele potrzeba,
ale tam byli ludzie... wie pan, sąsiedzi. Dobrzy tacy... Ciasto upiekli, to przynieśli i mówią:
Niech babcia spróbuje! Babcią mnie nazywali... Potem... Co, już dojechaliśmy? To ja na
dół... sama...
Pan Stefaniak westchnął głęboko, kiedy drzwi windy zatrzasnęły się za jego plecami.
Przystanął.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin